HUEY LEWIS AND THE NEWS
"Weather"
(NEW HULEX / BMG)
****
Podobno "Weather" ma być ostatnią płytą Huey Lewisa. I co dalej? Emerytalne bambosze, gazeta, telewizor... Niestety Huey traci słuch, pojawiły się też zawroty głowy, a zamiast selektywnych nut, muzyk odczuwa kakofonię. To wyjaśnia, dlaczego "Weather" zawiera zaledwie dwadzieścia sześć minut muzyki, na które złożyło się skromnych arytmetycznie siedem premierowych piosenek. Wszystkie zostały nagrane odpowiednio wcześniej, gdy jeszcze pogarszające się zdrowie nie komplikowało życia szefowi Huey Lewis And The News - najlepszej rock'n'rollowej orkiestry rodem z tryskającej słońcem Kalifornii.
"Weather" pojawia się po wydanej przed dziesięcioma laty płycie "Soulsville", ale że był to cover album, tak też musimy zdać sobie sprawę, iż tych siedem kawałków to pierwsze premierowe chwile od wydanego w 2001 roku "Plan B". Jest wspaniale, to dokładnie ta sama muzyka, którą zapamiętaliśmy na wystrzałowych płytach "Sports" czy "Fore". Tu także rock'n'roll zgrabnie asymiluje się z rozmachem retro big-bandowych orkiestr, soulem, country, bluesem i czymkolwiek jeszcze zapragniemy, by tylko utkać ambasadę pełnego entuzjazmu grania pod patronatem dobrego humoru. A wszystko to z niesłychaną swingującą lekkością, którą cała ekipa The News dźwiga swym krwioobiegiem.
Huey, pomimo zdrowotnych kłód, nadal włada słuszną chrypką, której nawierzchnia jest dokładnie tak samo wybrukowana, jak za czasów power przebojów, z "The Power Of Love", "Heart And Soul" i "I Want A New Drug" na czele. Dlatego jestem absolutnie przekonany, że już od otwierającego album, jakby retrospektywnego "While We're Young", wszystkim jego wielbicielom zrobi się radośniej na duszy. W na pół reggae rytmie rozkołysze nas kawaleria dęciąków, zaś gitary pomuskają kalifornijskimi piaskami tamtejszych plaż, a sam
Mistrz zaprosi do tańca. Kapitalna piosenka. Mógłby z tego być również wytrawny hit na gorące polskie lato, gdyby tylko zwolnić mych rodaków z uwielbienia dla plagi polo-zenków. Ale u nas lato niestety krótkie, tym bardziej więc nie prześpijmy jego walorów, leniąc się w chłodnym cieniu. Wszystko, co "Weather" oferuje później, też nie powinno nas rozczarować. Dogłębnie zadbali o to skąpani w dobrej energii szefowie tego bandu, sam Huey Lewis oraz jego sax-gitarowy odwieczny funfel, Johnny Colla. Obaj panowie tradycyjnie całość skomponowali, ale też i wyprodukowali. I nieważne, czy jest szybciej ("Her Love Is Killin' Me", "Pretty Girls Everywhere" - ten ostatni z rep. Eugene Church And The Fellows) czy na nieco mniejszym gazie ("I Am There For You", "Hurry Back Baby", "Remind Me Why I Love You Again"), albowiem całość niesie tak witalną aurę, że ta mogłaby niejednemu zagubionemu przysłużyć się terapeutycznie. Z kolei, finałowe "One Of The Boys" to coś, co nada Huey Lewisowi jeszcze dodatkowego, zapewne całkiem sporego elektoratu wśród miłośników muzyki rodem z Nashville. Choć przecież żadne z tego novum, wszak w podobnej konwencji Huey puścił już oczko w 1983 roku, za sprawą "Honky Tonk Blues" - czynu z objęć country/westernowego giganta, Hanka Williamsa.
"Weather" jest tak optymistyczne, jak usposobienie całej tej osiemnastki muzyków - dziesiątki podstawowych plus ósemki sidemanów, choć zdjęcie na rewersie okładki wyróżnia tylko szóstkę tych naj naj-podstawowych. Dlatego nie jest to twórczość dla ascetów, którzy koniecznie muszą sobie przy muzyce pocierpieć. Huey jest mistrzem w dostarczaniu zrelaksowanych kawałków wyzbytych jakiegokolwiek koniecznego przesłania, i chwała mu za to. Nie ma tu więc miejsca na rugi, posępne monumenty czy wszelakie gehenny, gdyż zadaniem tego artystycznego urobku jest przeganianie chmur - zarówno tych symbolicznych jak i tych nagromadzonych za plecami Huey'ego na albumowej okładce.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"