poniedziałek, 24 lutego 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 23 na 24 lutego 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 23 na 24 lutego 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Majka Chaczyńska
prowadzenie: Andrzej Masłowski






W dużym stopniu świętowaliśmy "Międzynarodowy Dzień Kota", który miał miejsce równo przed tygodniem. W związku z powyższym, w Nawiedzonym dominowała kocia muzyka. Spod kici kici-tygrysich okładek buchało odpowiednimi tytułami, literaturą, nutami. Były też dwie gorące nowości (Ozzy oraz Biff) oraz tylko troszkę innych, spoza kociego działu piosenek. 
Dziękuję Słuchaczom za wsparcie, czynny pisemny udział oraz za pozdrowienia dla realizującej Majki. Tak trzymać!





U.D.O. - "Animal House" - (1987) - były frontman Accept już na samym wstępie zaznaczył: "jestem szaleńcem mieszkającym w pomieszczeniu dla zwierząt". Nie tylko on, bo i cała jego ekipa na okładce płytowego debiutu U.D.O. przedstawiła się równie zjawiskowo. Dobry wstęp, teraz tylko wypadało niczego nie schrzanić.
- Animal House

Y&T - "Black Tiger" - (1982) - czwarty album Kalifornijczyków, którzy z początku podpisywali się pełną nazwą Yesterday & Today, z czasem postanowiło ułatwić sobie i innym życie, więc od genialnej płyty "Earthshaker" stanęło na zwięzłym Y&T. Album "Black Tiger" jest pierwszym w ich karierze, który zanotował jako taki komercyjny sukces - 53 lokatę, w dodatku tylko w Europie, ale to już było coś. Amerykanie na swoich rodakach poznali się dopiero dwa lata później, dzięki płycie "In Rock We Trust". Jej tytuł - "Ufamy Rocku" - parafrazował się wobec amerykańskiej dewizy "Ufamy Bogu"/"Wierzymy w Boga". Odnajdujemy ją nawet na dolarowych banknotach. Wracając na łono albumu "Black Tiger", jest to jedna z najlepszych płyt ekipy Dave'a Menikettiego, jedynego żyjącego już muzyka najlepszego składu: Meniketti/Alves/Kennemore/Haze. Ten team obowiązywał od początku, aż po super wystrzałowego longplaya "Down For The Count". I to jest ich najlepszy okres. W zasadzie, każda płyta wspaniała, a już dzieła pomiędzy 1981 a 1985 nieprzesadnie polecam.
- Forever
- Black Tiger

OZZY OSBOURNE - "Ordinary Man" - (2020) - nowy Ozzy zawiera kilka fantastycznych kawałków. Warto było czekać całą dekadę, nawet jeśli nie jest to dzieło pokroju "Diary Of A Madman" czy "No Rest For The Wicked". Ale nie wymagajmy zbyt wiele, wówczas Książę Ciemności był młodszy o trzydzieści/czterdzieści lat. Jak na poczciwego staruszka, i tak daje solidną porcję czadu. Obok łomotów, pokroju "Straight To Hell", pojawiają się też rzeczy tak za serce chwytające, co ballada "Ordinary Man" - zaśpiewana w duecie z Eltonem Johnem. Mało tego, sir Elton muska jeszcze o pianino, co stanowi za dodatkową atrakcję tej bardzo normalnej płyty i jej równie "zwyczajnego" człowieka. Nie zabrakło też innych gości, w osobach muzyków z GNR, Rage Against The Machine czy Red Hot Chili Peppers. Trzymajmy teraz jeszcze kciuki za Ozzy'ego, który po ubiegłorocznym zdiagnozowaniu choroby Parkinsona, uda się w kwietniu do Szwajcarii na specjalistyczne leczenie.
- Straight To Hell
- All My Life
- Ordinary Man - {featuring ELTON JOHN}

TYGERS OF PAN TANG - "Spellbound" - (1981) - pod koniec minionego roku Tygrysy wydały fantastyczną płytę "Ritual". Aż żal, że nie powstała w epoce NWOBHM. Byłaby obecnie dobrym tamtych czasów wspomnieniem, a tak walory jej dostrzegą już dzisiaj tylko nieliczni - jak ja. "Spellbound" jest ich drugim albumem, z wokalistą Jonem Deverillem oraz parą gitarzystów - Robbem Weirem oraz Johnem Sykesem. Pierwszy z nich, do dzisiaj grupą lideruje, praktycznie jako jedyny muzyk oryginalnego składu, zaś John Sykes chwilę później zasilił szeregi Thin Lizzy, a następnie zrobił międzynarodową karierę w metalowym okresie Whitesnake, by po opuszczeniu tamtej grupy utworzyć bardzo fajne Blue Murder, które niestety osiągnęło popularność o bardziej marginalnym zasięgu.
- Mirror


TYGERS OF PAN TANG - "The Cage" - (1982) - metalowcy nie cierpią tej płyty, bo choć powstała we wciąż jeszcze obowiązującym wówczas nurcie NWOBHM, to jednak zdecydowanie pachniała Ameryką, a co za tym idzie, lżejszym brzmieniem. Fakt, po wcześniejszych trzech surowiznach tym razem całość była jakby nieco wygładzona, jednak repertuarowo wciąż mocna i jednocześnie atrakcyjna. Wczoraj zaprezentowane "Danger In Paradise" spłodził nie za bardzo jeszcze wówczas popularny John Parr, którego przed kilkoma miesiącami gościliśmy i u nas. Artysta wystąpił na zorganizowanym przez TVN sopockim "Top Of The Top", który to festiwal swą nazwą odniósł się do kultowego brytyjskiego programu "Top Of The Pops". Parr pośpiewał u nas jedynie "St. Elmo's Fire", gdyż cenny antenowy czas podkradły mu przeróżne asiorki scen naszych.
- Danger In Paradise

SURVIVOR - "Eye Of The Tiger" - (1982) - najbardziej kocim kawałkiem jest tu tytułowe "Eye Of The Tiger". I rzecz jasna kocham ten numer równie, co całego "Rocky'ego III", ale ile można? Tym bardziej, iż cały trzeci album Amerykanów naprawdę niczego sobie. To jeszcze czasy śpiewającego Dave'a Bicklera. Trochę obecnie zapomnianego, a przecież facet nadal jest w dobrej wokalnej formie, o czym dobitnie może przekonać jego ubiegłoroczny solo album "Darklight".
- Ever Since The World Began

JORN - "Heavy Rock Radio II - Executing The Classics" - (2020) - tutaj chwilowo odeszliśmy od faworyzowanej wczoraj kociej muzyki, pomimo iż dla większości ludzi, którymi na co dzień się otaczam, właśnie to jest prawdziwa kocia muzyka. Wyłącz, zwariować można - słyszałem niejednokrotnie, gdy tylko spróbowałem podłączyć pod wzmacniacz podobną twórczość u tzw. "ordinary people". W dawnych latach tworzyłem nawet pod grunt towarzyski, w moim przekonaniu super składanki, lecz ostatecznie każda z nich lądowała w koszu. Moją "artist żyłkę" pokonywały zazwyczaj sprawdzone hity, więc koniec końców zaprzestałem dalszych eksperymentów.
- Ride Like The Wind - {Christopher Cross cover} - pierwotnie Jorn na albumie "Bring Heavy Rock To The Land" w 2012 r.

BIFF BYFORD - "School Of Hard Knocks" - (2020) - pierwszy solowy album wokalisty Saxon wreszcie się ziścił. Dominują kompozycje premierowe, lecz nie zabrakło dwóch przeróbek, i właśnie wczoraj było o nich. Biff, podobnie jak Ozzy, też zaopatrzył się w doborowych muzyków, przez co podstawowy skład afiszują ludzie z Opeth, Future Shock oraz The Poodles, natomiast goście legitymizują się przynależnością do Motörhead, Rhapsody Of Fire, Cradle Of Filth, Wayward Sons oraz samych Saxon - basista Nibbs Carter. Za tydzień kontynuacja.
- Scarborough Fair - {Simon And Garfunkel cover}
- Throw Down The Sword - {Wishbone Ash cover}

URSZULA - "Czwarty Raz" - (1988) - po śmierci szefa Budki Suflera, Romualda Lipko, postanowiłem uzupełnić płytotekę CD o brakujące albumy Urszuli (na kompaktach podpisanych jako Urszula i Budka Suflera), które poza debiutem dotąd posiadałem tylko na wycieńczonych winylach. Niestety "Malinowy Król" wyczerpał się w nakładzie, a obecne jego ceny w serwisie Allegro (pomiędzy 200 a 250 zł) nie zachęcają (pozostanę przy wysłużonym winylu), natomiast "trójkę" i "czwórkę" kupiłem poprzez empik.com za niewiarygodnie śmieszne pieniądze (ok. 20 zł / szt.). I właśnie wczoraj poszło z "czwórki". Z najbardziej rockowej płyty spośród Budkowych płyt Uli. Zresztą, to nie były już Budkowe klimaty, albowiem całość zdominowała bardzo amerykańska gitara Stanisława Zybowskiego. Efektem zapewne wspólne w tamtym czasie wojaże Uli i Stacha po Stanach. Do dzisiaj pamiętam, jak wówczas zapytano w jednym z programów telewizyjnych Ulę, o najlepszy ostatnio przeżyty koncert, na co bez namysłu Pani Kasprzak oznajmiła: jeden z koncertów najnowszej trasy Van Halen w Stanach, na którym byłam. A był to świetny czas dla ekipy Eddiego Van Halena. Płyta "OU 812" była bardzo blisko gigantycznego sukcesu poprzedniczki "5150", na której także zaśpiewał Sammy Hagar. I na LP "Czwarty Raz" też było to słychać. Nawet, jeśli ostatecznie polskie realia, plus niestety równie polska kanciata w tym zakresie produkcja, nie dały szans popłynąć tej muzyce. W tamtych latach podobnie pod Amerykę próbowali się u nas wznieść Grzegorz Skawiński czy polakierowani metale z Lessdress, jednak chyba żaden socjalistyczny producent nie czuł tych klimatów, więc spełzło na panewce. Ale Urszulowy kawałek "Zobacz Sam" świetny, choć wszyscy moi dawni muzyczni kumple ochrzcili całą płytę, zwrotem dość mało kurtuazyjnym: kiła.
- Zobacz Sam


THE CULT - "Born Into This" - (2007) - średnia płyta niepolskich Kultów. Szczególnie średnia, gdy zna się "Electric" czy "Sonic Temple". A jednak koci numer "Tiger In The Sun" kapitalny. Od początku był moim faworytem tego albumu, i do dzisiaj pozostaje najlepszym kawałkiem The Cult nagranym po płycie "Ceremony". Uwielbiam płuca Iana Astbury'ego, a przede wszystkim ich rozmach, który w tej kompozycji nad wyraz przyjemnie pieści me uszy. No i to gitarowe doładowanie Duffy'ego, że aż mi z głowy beret zdmuchnęło. Bardzo bym pragnął, by nagrali jeszcze całą płytę konkretnie w takim tonie. Nie jeden czy od biedy dwa kawałki, a całą. Bez niepotrzebnych brudów, rzężeń, a z solidnymi riffami, kopiącymi zad melodiami, i by Astbury ponownie zawył do księżyca.
- Tiger In The Sun

THE CURE - "Greatest Hits" - (2001) - kompilacja. Kolejny zespół na "k", choć pisany przez "c". Wspaniała piosenka. Bardzo popularna i jak najbardziej radiowa. Nie wiem tylko, czy obecnie faktycznie ktokolwiek ośmiela się ją jeszcze tarmosić po radiowym eterze. Tym bardziej, iż to przecież ponownie jak najbardziej kocia muzyka. "Kjurczaki" takich numerów mieli niegdyś cały plecak, więc niejeden z nich nada nam się jeszcze na przeróżne inne okazje, jak miłosne piątki, spacery po lesie czy bujanie w obłokach.
- The Lovecats - {singiel 1983}

THE KINKS - "The Kinks Are The Village Green Preservation Society" - (1968) - dzieło z czasów Beatles'owskiego "Białego Albumu". Jak najbardziej psychodeliczne, przy czym ozdobione równie chwytliwymi piosenkami, do których Ray Davies zawsze miał lekką rękę. Króciutkie "Phenomenal Cat" to rzecz o kocim leniuchu, który całymi dniami przesiaduje na drzewie lub w jego obrębie. Lubi się o nie muskać, ocierać, a do tego wiecznie coś podjada, przez co nie spuszcza z tłuszczu.
- Phenomenal Cat

TOM JONES - "Gold" - (2005) - kompilacja. Tom Jones inaczej upatrywał kocie stworzenia. On raczej polował na kocice, i jak mało kto potrafił je zwabiać. Ta piosenka też w pewnym sensie o tym. A na dobitkę dołożyłem jeszcze numer z tego samego rocznika, do świeżego wówczas Jamesa Bonda. Piorun piosenka.
- What's New Pussycat? - {from the film "What's New Pussycat?"} - {Tom Jones album "What's New Pussycat?", 1965}
- Thunderball - {oryginalnie na OST "Thunderball", 1965}

BUDGIE - "Impeckable" - (1978) - ściskam kciuki za (nie najlepsze ostatnio) zdrowie Burka Shelleya. Na to konto jedna z najpiękniejszych ballad Papużek, z mocno kociej okładki, na której ptaszysko
poważnie zagrożone. Ostatnie dni w grupie notował wówczas gitarzysta Tony Bourge, który w "Don't Go Away" zagrał niesamowitej jakości solo. Ten absolutnie mistrzowski fragment był prawdziwą ozdobą tej, było nie było, raczej średniej płyty.
- Don't Go Away

THE STRANGLERS - "Feline" - (1983) - mocny punkt w dorobku Dusicieli. Jest post-punkowo, z dużą dozą a'la Ultravox'owych syntezatorów. A, że punk miewał blisko do new romantic, uwidoczniły to również niektóre dokonania wspomnianych przed chwilą
Ultravox, czy też ich wyspiarskich kolegów, z Tubeway Army bądź Adam And The Ants na czele. Szalenie lubię "Feline", choć nie pamiętam, kiedy ją poprzednio prezentowałem na 98,6 FM Poznań. Nieważne, wczoraj trochę się zrehabilitowałem. Mimo to zakładam, że chyba każdy dobrze zna "Midnight Summer Dream". Niesamowity numer, do dzisiaj wywołujący dreszcze. Proszę posłuchać, jakie tu obłędne syntezatorowe podkłady słał Dave Greenfield, jak atmosferycznie melodeklamował Hugh Cornwell, do tego mocnym i motorycznym basem opatrzył całość Jean Jacques Burnel, a przyspieszone, na pół-marszowe bębny Jeta Blacka, podwyższały tętno wraz z każdym kolejnym taktem - nie tylko mnie. Prawdziwy sen nocy letniej.
- Midnight Summer Dream
- It's A Small World
- All Roads Lead To Rome

ABBA - "Arrival" - (1976) - tygrysia ABBA? tak, i to z fantastycznej płyty, albowiem Szwedzi innych nie nagrywali. Warto nie wyłączać gramofonu po "Tiger". Później następuje tytułowy instrumentalny finał, czyli coś, bez czego całe "Arrival" nie mogłaby się obyć. Numer tak czarujący, że wkrótce wziął go na ruszt nawet sam Mike Oldfield - też nie dając ciała. ABBA to wielki pop kwartet. Jeden, jedyny, niepowtarzalny. Nikt nie nagrał tylu bezbłędnych piosenek jak i kilku równie udanych instrumentali, co właściciele Polar Studios.
- Tiger

CAT STEVENS - "Teaser And The Firecat" - (1971) - ooo, mamy tu do czynienia ze spotęgowanym kocurem. Pierwszym, człek odpowiedzialny za wyśpiewanie wszystkiego, drugim kocur Firecat. Bohater z jakby na dziecięcą nutę wystosowanej okładki. Wszystkie zaprezentowane wczoraj piosenki przepiękne. I choć z owej trójcy najsłynniejszą flagą pomachuje "Morning Has Broken" (na pianinie Rick Wakeman), to ja jednak obstawiam balladę "How Can I Tell You". W mojej opinii naj naj naj-piosenkę tego albumu.
- How Can I Tell You
- Tuesday's Dead
- Morning Has Broken

DURAN DURAN - "Seven And The Ragged Tiger" - (1983) - tym razem tygrys poszarpany, choć sama muzyka wydaje się niespecjalnie rewolucyjna. W 1983 roku, co prawda wciąż jeszcze funkcjonowało new romantic, lecz pomału cały nurt szykował się do odwrotu. Dlatego "Seven And The Ragged Tiger" artystycznie nie przebiło wcześniejszego "Rio", pomimo iż na brytyjskiej UK Top 40 akurat tak. Album "Rio" dotarł "zaledwie" do pozycji nr 2, zaś Djuranowa "trójka" machnęła ukłonem z samego szczytu.
- Tiger Tiger - {instrumental}
- The Seventh Stranger

TANGERINE DREAM - "Tyger" - (1987) - tej płyty powinni posłuchać nie tylko fani archeo elektroniki, ale też nastrojowego rocka. Niekiedy bardziej progresywnego niż mogłoby się niejednemu Marilliono-PinkFloyd'owcowi wydawać. Tytułowy song to coś z okolic wrażliwości ówczesnego Mike'a Oldfielda. Gdyby oba wczorajsze kawałki umieścić na płytach, typu "Five Miles Out", "QE2", a nawet "Earth Moving", nikt by chyba nie protestował. Do tego jeszcze wokalistka - Jocelyn Bernadette Smith - cóż za głos! No tak, ale czarni mają takie atrybuty w genach. W ich krwioobiegu od narodzin dominuje przywilej dobrego śpiewania, a dopiero wszystko, co pozostałe, to ewentualnie zwykła biologia. W tamtym czasie o ich muzycznych walorach szybko przekonali się nie tylko Paul Simon czy Peter Gabriel, bo jak widać, niemieccy elektronicy także.
- Tyger - {śpiew JOCELYN BERNADETTE SMITH}
- London - {śpiew JOCELYN BERNADETTE SMITH}

DAVID BOWIE - "Let's Dance" - (1983) - ostatni wczorajszy koci akcent. Rzecz o ludziach kotach. Pod przebojową nutę Giorgio Morodera, a i blues gitarę Stevie'ego Raya Vaughana. Świetna piosenka, choć niemająca komercyjnych szans z umieszczonymi na samym początku trzema gigantami: "Modern Love", "China Girl" oraz "Let's Dance".
- Cat People (Putting Out The Fire)

PHIL COLLINS - "No Jacket Required" - (1985) - 35 lat minęło, jak jeden dzień. Kruca bomba, a dopiero pamiętam narodziny "trójeczki" Genesis'owskiego Phila. Dokładna data poczęcia przypada na 18 lutego 1985 roku. W nocy trochę o płycie zagadałem, więc czasu starczyło na ledwie dwa numery. Ale i tak zakładam, każdy ma i zna. Uwielbiam wewnętrzne foto Phila w przydużym garniturze oraz równie zmęczonych przybrudzonych białych trampkach. To przepiękna aluzja (albumowy tytuł zresztą także) do sytuacji, jaka przydarzyła się w tamtym czasie Philowi oraz Roberetowi
Plantowi, gdy obaj panowie pewnego razu udali się do jednego z ekskluzywnych lokali, do którego strój Pana Roberta jak najbardziej przystawał, lecz tego drugiego nie, przez co go nie wpuszczono. Sympatyczny Genesisowiec wykpił później sprawę w mediach, no i dostało się tamtym restauratorom. Speszone jego szefostwo wkrótce jednak przysłało Philowi przeprosiny wraz ze specjalnym zaproszeniem - w dowolnym czasie oraz stroju - plus deklarację przyjęcia do grona gości mile widzianych. Muzycznie kapitalny album. Jeden z najlepszych, a już na pewno najlepiej sprzedany - ok. 18 milionów egzemplarzy. Był to okres niezwykłej aktywności Phila. Bywał wszędzie. Nie tylko na listach przebojów, w radio czy telewizji, budząc i kołysząc do snu, ależ też na płytach Erica Claptona jak również po obu stronach (Londyn i Filadelfia) festiwalu Live Aid. Collins rozdawał karty oraz dyktował muzyczne warunki. Dlatego pozyskanie na ten album Stinga, Petera Gabriela czy producenta Hugh Padghama, nie było większym problemem.
- Long Long Way To Go - {gościnnie STING}
- Don't Lose My Number

HUEY LEWIS AND THE NEWS - "Weather" - (2020) - ciąg dalszy najnowszego (mini) albumu soul/blues/niekiedy country/swing/r'n'rollowych Kalifornijczyków. Płyta powiewa tamtejszym optymizmem, choć liderowi całej tej orkiestry ostatnio nie bardzo do śmiechu. Życzę mu regeneracji słuchu oraz szybkiej kontynuacji kariery. O płycie rozpisałem się przed kilkoma dniami. Powtarzać się nie ma co.
- Her Love Is Killin' Me

J. D. SOUTHER - "Home By Dawn" - (1984) - ten album przykuł szczególną uwagę Nawiedzonych przed tygodniem, stąd jego skromna kontynuacja. Po jednej nieco żywszej piosence oraz dwóch balladach, tym razem pełne poweru "Night". Tak więc, zamiast pomału usypiać, działałem na korzyść radiostacji przy Św. Rocha, by ze słuchalności nie spuszczać stopy.
- Night

PENDRAGON - "Love Over Fear" - (2020) - na dobranoc rozmarzeni Pendragon. W od razu rozpoznawalnym stylu i baśniowej otoczce. Nie da się pomylić ich z żadnym innym zespołem, ale i okolicznym gajem, pasieką czy równie - co ich muzyka - jakimś malowniczym wzniesieniem. Być może nie bardzo Pendragon pasowali do wszystkiego, co wczoraj, jednak do poduszki nie śmiałem kołysać roztańczonym Huey Lewisem lub metalowym Jornem Lande. Do usłyszenia ...
- Soul And The Sea







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



w minioną sobotę
zaproszenie na koncert


niedziela, 23 lutego 2020

kocia muzyka

Podoba mi się przepis wdrożony niedawno do piłkarskiej Ekstraklasy, o jednym przymusowym polskim młodzieżowcu na boisku. Pozwala to na ogranie się juniorskiego narybku ze starszymi, ponadto rodzi nadzieje na wyłowienie młodych talentów, którzy zamiast kisić ławę, bądź biegać po boiskach trzeciej lub czwartej ligi, otrzymują możliwość uczenia się od najlepszych. I często od tych "najlepszych" bywają lepsi. I nie ma, że gdy dochodzi do zmian, to ściąga się takiego żółtodzioba, ładując w jego miejsce kolejnego wygę. O nie, młodzieżowiec za młodzieżowca. Tak więc, zawsze na rezerwowej ławie musi być odpowiedni zapas. Dzięki temu juniorstwo ogrywa się z seniorstwem, jak równy z równym. I taki sam przymus wprowadziłbym również do komercyjnego handlu - szczególnie odzieżowego. Tam panuje największa nierówność, a wręcz dyskryminacja. Bo oto jestem po sobotnim nalocie na kilka obuwniczych i odzieżowych sektorów. W tych pierwszych, działy męskiego obuwia przypominają raczej stoiska chłopięce, z paputkami od rozmiarów 40 do 45. Przy czym, nawet okazjonalne wtręty numerów 46, to przecież nadal dziecinada. Dzisiejsze 46 to w dawnej socjalistycznej rozmiarówce, coś pomiędzy 44 a 45. Czyli wielkość stopy, jaką miałem jeszcze w okresie dojrzewania. Podobnie bywa we wszystkich ubraniowych ha-en-emach, ce-und-a, mohitach, i tym podobnych. Wszędzie haków, wieszaków, półek i półeczek na ciasno poobwieszane, lecz działy dla mężczyzn preferują filigranowe eski, emki, elki, góra iks-elki. I tylko patrzeć, jak same wcięte chudzinki przeplatają bioderka w szykowne szmatki, do których kreacji dokupują równie "zamaszyste" pantofelki - i oto obraz szablonowego mężczyzny. Zaczynam rozumieć, dlaczego tyle u nas landroverów czy innych jeepów, a także, skąd moda na gym-fizyczną edukację. Konkludując, wnoszę postulat o równe traktowanie. Niech będzie jak w dawnym NRD, w którym nieważne, czy komuś natura dała stópkę 38, czy słuszną szkitę 50 (ja mam 48), cena zawsze dla wszystkich jednakowa. Jak widać, socjalizm niekiedy miewał ludzką twarz.
Zatrzymam jeszcze Szanownych Państwa przy handlu, bo oto kolejny polski przewał, jaki nie po raz pierwszy uwidocznił się w naszym muzycznym przemyśle. Sprawa dotyczy najnowszego Ozzy'ego Osbourne'a - albumu "Ordinary Man". Inna sprawa, jaki tam z Ozzy'ego man "ordinary"? Artystów właśnie kochamy za to, iż nie są żadnymi "ordinary". Na polskim poletku różnica w cenie CD, pomiędzy standard edition (44,99 zł) a wersją deluxe (79,99 zł), wynosi 35 zł, podczas, gdy w sąsiednich Niemczech, w zależności od sieci, mówimy o kwocie od 2 do 3 €. Ktoś tu kogoś rąbie na kasie. I nie po raz pierwszy. Nasi dystrybutorzy zazwyczaj dotąd specjalizowali się w przewałach na wielopłytowych boxach, a że te obecnie już u nas niemal nie funkcjonują, wzięli się za płotki.

Film "Zenek" zanotował frekwencyjną porażkę, co niezwykle mnie pobudowało. Jasno widać, że blamaż z produkcją "Smoleńsk", niczego nie nauczył włodarzy z TVP. Pan Kurski po raz kolejny przekroczył rubikon dobrego smaku, lecz jak zawsze może liczyć na kolejną szansę. 

Wsłuchałem się w przewodnią piosenkę do dwudziestego piątego Jamesa Bonda, którą zaśpiewała szalenie popularna, młodziutka Billie Eilish. Kawałek "No Time To Die" całkiem niezły. Stawiam mu nawet uczciwe "może być". Namiętny, w rozpoznawalnej bondowsko-aranżacyjnej estetyce, jednak chyba coś za bardzo zasępiony. Dawniejsze Bond-songi charakteryzowała pełnia rozmachu, niejednokrotnie orkiestrowego, a ich melodie sugestywnie wbijały widza w sensacyjny tok filmu. Tymczasem, "No Time To Die" senne coś, bez powera, choć w rzeczy samej podtrzymuję, ładne. Zmieniają się czasy, zmienia się odbiorca, jego zapotrzebowanie na sztukę, i ja to rozumiem. Ale dla równowagi, posłuchajcie proszę Kochani Bond'owskich tematów, z udziałem choćby Shirley Bassey, Gladys Knight czy Matta Monro.

Z oryginalnych Ramones nie żyją już Joey, Johnny oraz Dee Dee, ale wciąż ma się nieźle perkusista Marky. I proszę sobie wyobrazić, wraz z początkiem wakacji wystąpi on w naszym Poznaniu. Stanie się to 1 lipca, w klubie "u Bazyla". Marky zagra ze swoim zespołem Marky Ramone's Blitzkrieg. Co prawda, punk-fanem nie byłem i nadal nie jestem, ale w sumie, dlaczego nie. 

Dzisiaj o 22.00 na 98,6 FM Poznań dużo kociej muzyki. Wszak miniony poniedziałek był ich dniem. Do usłyszenia ...







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"





środa, 19 lutego 2020

HUEY LEWIS AND THE NEWS - "Weather" - (2020) -









HUEY LEWIS AND THE NEWS
"Weather"
(NEW HULEX / BMG)

****






Podobno "Weather" ma być ostatnią płytą Huey Lewisa. I co dalej? Emerytalne bambosze, gazeta, telewizor... Niestety Huey traci słuch, pojawiły się też zawroty głowy, a zamiast selektywnych nut, muzyk odczuwa kakofonię. To wyjaśnia, dlaczego "Weather" zawiera zaledwie dwadzieścia sześć minut muzyki, na które złożyło się skromnych arytmetycznie siedem premierowych piosenek. Wszystkie zostały nagrane odpowiednio wcześniej, gdy jeszcze pogarszające się zdrowie nie komplikowało życia szefowi Huey Lewis And The News - najlepszej rock'n'rollowej orkiestry rodem z tryskającej słońcem Kalifornii. 
"Weather" pojawia się po wydanej przed dziesięcioma laty płycie "Soulsville", ale że był to cover album, tak też musimy zdać sobie sprawę, iż tych siedem kawałków to pierwsze premierowe chwile od wydanego w 2001 roku "Plan B". Jest wspaniale, to dokładnie ta sama muzyka, którą zapamiętaliśmy na wystrzałowych płytach "Sports" czy "Fore". Tu także rock'n'roll zgrabnie asymiluje się z rozmachem retro big-bandowych orkiestr, soulem, country, bluesem i czymkolwiek jeszcze zapragniemy, by tylko utkać ambasadę pełnego entuzjazmu grania pod patronatem dobrego humoru. A wszystko to z niesłychaną swingującą lekkością, którą cała ekipa The News dźwiga swym krwioobiegiem.
Huey, pomimo zdrowotnych kłód, nadal włada słuszną chrypką, której nawierzchnia jest dokładnie tak samo wybrukowana, jak za czasów power przebojów, z "The Power Of Love", "Heart And Soul" i "I Want A New Drug" na czele. Dlatego jestem absolutnie przekonany, że już od otwierającego album, jakby retrospektywnego "While We're Young", wszystkim jego wielbicielom zrobi się radośniej na duszy. W na pół reggae rytmie rozkołysze nas kawaleria dęciąków, zaś gitary pomuskają kalifornijskimi piaskami tamtejszych plaż, a sam
Mistrz zaprosi do tańca. Kapitalna piosenka. Mógłby z tego być również wytrawny hit na gorące polskie lato, gdyby tylko zwolnić mych rodaków z uwielbienia dla plagi polo-zenków. Ale u nas lato niestety krótkie, tym bardziej więc nie prześpijmy jego walorów, leniąc się w chłodnym cieniu. Wszystko, co "Weather" oferuje później, też nie powinno nas rozczarować. Dogłębnie zadbali o to skąpani w dobrej energii szefowie tego bandu, sam Huey Lewis oraz jego sax-gitarowy odwieczny funfel, Johnny Colla. Obaj panowie tradycyjnie całość skomponowali, ale też i wyprodukowali. I nieważne, czy jest szybciej ("Her Love Is Killin' Me", "Pretty Girls Everywhere" - ten ostatni z rep. Eugene Church And The Fellows) czy na nieco mniejszym gazie ("I Am There For You", "Hurry Back Baby", "Remind Me Why I Love You Again"), albowiem całość niesie tak witalną aurę, że ta mogłaby niejednemu zagubionemu przysłużyć się terapeutycznie. Z kolei, finałowe "One Of The Boys" to coś, co nada Huey Lewisowi jeszcze dodatkowego, zapewne całkiem sporego elektoratu wśród miłośników muzyki rodem z Nashville. Choć przecież żadne z tego novum, wszak w podobnej konwencji Huey puścił już oczko w 1983 roku, za sprawą "Honky Tonk Blues" - czynu z objęć country/westernowego giganta, Hanka Williamsa.
"Weather" jest tak optymistyczne, jak usposobienie całej tej osiemnastki muzyków - dziesiątki podstawowych plus ósemki sidemanów, choć zdjęcie na rewersie okładki wyróżnia tylko szóstkę tych naj naj-podstawowych. Dlatego nie jest to twórczość dla ascetów, którzy koniecznie muszą sobie przy muzyce pocierpieć. Huey jest mistrzem w dostarczaniu zrelaksowanych kawałków wyzbytych jakiegokolwiek koniecznego przesłania, i chwała mu za to. Nie ma tu więc miejsca na rugi, posępne monumenty czy wszelakie gehenny, gdyż zadaniem tego artystycznego urobku jest przeganianie chmur - zarówno tych symbolicznych jak i tych nagromadzonych za plecami Huey'ego na albumowej okładce.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 17 lutego 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 16 na 17 lutego 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań



"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 16 na 17 lutego 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Majka Chaczyńska
prowadzenie: Andrzej Masłowski







JORN - "Heavy Rock Radio II - Executing The Classics" - (2020) - na rozgrzewkę Jorn Lande w kolejnej porcji przeróbek. Jego najnowszy album dostarcza radiowego rock/metalu, którego zapewne posłuchacie tylko u mnie. Fajnie, że Norweg nie zawsze zabiera się za najbardziej oczywiste klasyki, dlatego zamiast trzydziestej interpretacji "Dymu Na Wodzie", otrzymaliśmy świetne "Bad Attitude", z powszechnie mało cenionej płyty Purpli "The House Of Blue Light". To samo dotyczy wyboru piosenki Petera Gabriela. Większość artystów rzuciłoby się na "Don't Give Up", "Sledgehammer", "Red Rain" lub "Solsbury Hill", a tu proszę. Jorn niejednokrotnie wyciąga na powierzchnię takie zasoby, że onieśmiela nimi radiowych konsumentów, dla których za wierzchołek muzyki uchodzą jedynie oczywiste przeboje.
- Bad Attitude - {Deep Purple cover}
- The Rhythm Of The Heat - {Peter Gabriel cover}

BLACK SABBATH - "Black Sabbath" - (1970) - przed tygodniem poszło "Evil Woman", a wczoraj już oficjalnie obchodziliśmy 50-tkę albumowego debiutu Sabbs. Realizująca Majka nawet ucieszyła się stwierdzając, iż dzięki temu jubileuszowi wszyscy teraz w swoich programach prezentują fragmenty tej zasłużonej płyty. Podkreślmy, zasłużonej, nie wysłużonej. 13 lutego 1970 roku, to historyczna data, otwierająca wrota Birminghamczykom ku wielkiej sławie. I pomyśleć, że tych kilka znajdujących się tu perełek muzycy w studio machnęli w kilkanaście godzin. Niczego nie udziwniając, nie ślęcząc godzinami przy miksach, poprawkach, nakładkach, itp. mozołach, a po prostu weszli do studia, zagrali co mieli do powiedzenia, dziękujemy, i to by było na tyle. Tak niegdyś tworzono arcydzieła. Wykonawcy realizowali albumy raz do roku, a niekiedy też starczało sił na dwa, i do dzisiaj uważamy je za światłości wiekuiste rocka. Proszę tylko spojrzeć na wczesne dokonania Black Sabbath, Budgie, Uriah Heep, King Crimson czy Jethro Tull, i przejechać językiem po ich zawartości, a poczujecie prawdziwą rozkosz. Ozzy zapytany przed laty o debiut Sabbathów stwierdził, że właśnie w takim tempie powinno się realizować płyty. Pełna zgoda. "Jedynkę" Budgie też nagrano za pierwszym podejściem, i co?, i jest wybitnie. W najbliższy piątek premiera solowej płyty Ozzy'ego - "Ordinary Man". Oby było po naszej myśli.
- Sleeping Village
- Warning - {The Aynsley Dunbar Retaliation cover}

BUDGIE - "Squawk" - (1972) - właśnie świat obiegły złe wieści z obozu schorowanego Burke'a Shelleya, a mimo to jestem dobrej myśli. Wczesne płyty Budgie wyprodukował Rodger Bain, a więc ten sam facet, który również doprawił pierwsze trzy płyty Black Sabbath'om, jak również jedyny LP kapitalnej formacji Indian Summer. Walijczycy z Budgie zasługiwali na rozgłos, równy takim Wishbone Ash, Nazareth czy Uriah Heep, lecz popularnością grzeszyli jedynie u nas oraz szczątkowo w Niemczech, plus nielicznych rodzimych stronach. Wszędzie indziej raczej nieznani.
- Young Is A World

BUDGIE - "Never Turn Your Back On A Friend" - (1973) - album majstersztyk. Pomnik, który kocham, kocham, kocham. Każdy zawarty w nim takt, nutę, zagrywkę czy słowny wers. Podobnież, każdy milimetr płótna Rogera Deana, jaki Papużkom sprokurował ten niecodzienny malarz/grafik na ich trzecim albumie. Obłędna okładka. Rzecz z gatunku, oprawić i na ścianę. Nie można nie znać tej płyty. Pójdę dalej, nie można będąc wielbicielem Led Zeppelin, Rush czy Deep Purple, nie zakochać się w tej muzyce. Posłuchać raz i odrzucić, to jak pójść do
burdelu. To granie zasługuje jednak na wieczyste mu oddanie. Wszystkich siedem kompozycji, a nie jedynie wyróżniane "Parents". Bo w przypadku tego zespołu irytuje mnie notoryczne jego kojarzenie tylko za jego sprawą bądź ewentualnie jeszcze balladą "Alison". Budgie nie zasługują na miano zespołu jednej piosenki. Podobną bolączką dla Wishbone Ash jest "Persephone", a dla Europe, gigantyczne "The Final Countdown". Oto przykłady grup o sporym potencjale, jeszcze większym dorobku, lecz słuchacz takiego Antyradia wychodzi z ich koncertów już po jednym kawałku, ponieważ niczego więcej nie zna. A skoro nie zna, to musi być cienkie. Dlatego uważam tego typu sprofilowane i zapodające tylko hity radiostacje za prawdziwych szkodników. Irytuje mnie ich popularność, ponieważ nie mają one nic wspólnego z radiową misją. Utworzyły je wielkie korporacje, jako maszynki do zarabiania forsy. Sprawa rozbija się o reklamodawców oraz czerpane zyski. Podobnie funkcjonuje konkurencyjne Rock Radio oraz większość tym podobnych grających szaf. Wszystko w nich ustala przypadek. Dobór muzyki na chybił trafił. Automat jedynie kontroluje czas, by muzyki było proporcjonalnie pod najważniejsze reklamowe spoty. U nich napotkać na "Napoleon Bona Part I and II" lub "In For The Kill", to jak doczekać Lecha Poznań w Lidze Mistrzów.
- You're The Biggest Thing Since Powdered Milk

REVOLUTION SAINTS - "Rise" - (2020) - dopiero co recenzowałem tę płytę, więc powtarzać się nie ma co. Nagranie "Coming Home", to jeden z lepszych momentów, jaki na "Rise" zainstalowała ta sprawna warsztatowo trójka Jankesów. Ale kto wie, być może sukcesywnie słuchając tej płyty zacznę dostrzegać w niej coraz więcej plusów i odszczekam niedawno przydzielone trzy gwiazdki. Oczywiście kompakt jeszcze nie ląduje na półce zapomnienia, pozostają nam do wspólnego posłuchania dwa otwierające go kawałki.
- Coming Home

PASSION - "Passion" - (2020) - witamy w rodzinie hard 'n' heavy kolejnych debiutantów. Choć, żadne z nich szczeniaki, a wiedzący w czym rzecz młodzieńcy. Grasują po rockowej glebie od lat, choć dopiero teraz zapragnęło im się większych scen. Uzyskany kontrakt z Frontiers Records otwiera szansę przed większym audytorium, zaś muzyka sącząca się z tego kompaktu udowadnia, iż fascynujące wokalistę Liona Ravareza - tak po prawdzie, Daniela Rosalla - niegdyś śpiewaka Night By Night - grupy, pokroju Van Halen, Aerosmith, Kiss, TNT, Journey, Foreigner, Danger Danger, Tesla, Firehouse czy Extreme, znajdują w tej muzyce odzwierciedlenie.
- Trespass On Love
- Too Bad For Baby

BAD COMPANY - "Desolation Angels" - (1979 / reedycja 2020) - seria reedycji wczesnych i najbardziej utytułowanych albumów Bad Co. trwa. Oto przyszedł czas na piąty LP "Desolation Angels". Świetny, choć ustępujący debiutowi z 1974 roku. Jednak już kolejnym trzem, niekoniecznie. No i co ważne, "Desolation Angels" także nieźle się sprzedało. W samych tylko Stanach ponad dwa miliony. Fakt, przy pięciu wobec wspomnianego debiutu, to już tylko łabędzi śpiew. Ale nazwa wytwórni "Swan Song", też tu wobec moich sugestii, niezłym smaczkiem. Label Swan Song, obok dokonań Bad Company, przede wszystkim mocno kojarzony bywa z drugim etapem kariery Led Zeppelin. Muzycznie też było nieodlegle.
- Rock 'n' Roll Fantasy
- Crazy Circles
- Gone, Gone, Gone
- Evil Wind

LED ZEPPELIN - "In Through The Out Door" - (1979) - ano właśnie, ostatni katalogowy longplay Led Zeppelin, właśnie pod banderą przed chwilą wspomnianego labelu Swan Song. Musiałem coś z niego zapodać. W 2014 było w Nawiedzonym "In The Evening", z kolei balladę "All My Love" wszyscy znamy na pamięć, więc tym razem wyróżnienie przypadło finałowemu "I'm Gonna Crawl". Nagraniu, które uważam za jeden z Zeppelinowych potentatów. Na podstawie Bad Co. oraz Led Zepps, można było wczoraj w pigułce skonfrontować, co działo się w gitarowym graniu w 1979 roku. Pomimo, iż Led Zeppelin, w zasadzie się wówczas kończyli, a Paul Rodgers pomału też przymierzał się do opuszczenia Bad Company - choć była jeszcze jedna płyta. Dla mnie jednak wszystko było świeże. No, ale miałem czternaście lat, a w takim wieku niczego się nie kalkuluje, a wręcz przeciwnie, detonuje.
- I'm Gonna Crawl

HUEY LEWIS AND THE NEWS - "Weather" - (2020) - na okładce wydrukowane 2019, choć oficjalna premiera 14 lutego obowiązującego roku. Od zawsze wielbię tę orkiestrę, choć najbardziej jej przywódcę. Ok, nowa (mini) płyta być może nie jest eksplozją pokroju "Sports" czy "Fore", ale tych siedem piosenek (dwadzieścia parę minut muzyki po dziesięciu latach - skandal!) wpuściło do mego wnętrza sporo ożywienia. Chrypka Huey Lewisa przyjemnie koi me uszy, a bałem się, że z upływem lat zetrze mu się ta brukowa nawierzchnia. Na szczęście grudki pozostały. Czuć w tej muzyce Kalifornię i jej słońce. Co prawda, na posępnej nieco pogodowo okładce, optymizmu dodaje tylko uradowana buzia Huey Lewisa, lecz warto zajrzeć do repertuarowego wnętrza. Tak, to wciąż ten sam swingujący rock 'n' roll, o wszelakich odcieniach bluesa, rhythm'n'bluesa, country, soulu i bigbandowego rozmachu. 
- While We're Young
- Pretty Girls Everywhere
- One Of The Boys

J. D. SOUTHER - "Home By Dawn" - (1984) - kupiłem ten kompakt podczas niedawnej wizyty w Berlinie. Bardzo się cieszę. Od dawna o nim marzyłem, a zdobycie go u nas niemal graniczy z cudem. Absolutny mus dla każdego country-rockowego ucha, szczególnie wychowanego na wielu kompozycjach J. D. Southera, które muzyk podrzucał nie tylko sobie, a przede wszystkim uznanym artystom, co Linda Ronstadt bądź Eagles. Mamy tu doborowe towarzystwo. Na różnych etapach albumu pojawiają się, wspomniana Linda Ronstadt, Eagles'owi Don Henley oraz Timothy B. Schmitt, basista Toto - David Hungate (będący również muzykiem Boza Scaggsa czy ładniutkiej Shanii Twain), czy Waddy Wachtel - gitarzysta Jacksona Browne'a, Stevie Nicks, Lindy Ronstadt, solowego okresu Dona Henleya czy Randy'ego Newmana. Ale jeśli pamięta ktoś jeszcze kapitalny album Vana Stephensona "Suspicious Heart", to tam również dostrzeże jego zasługi. Wrócimy do tej płyty w jednej z najbliższych audycji i napoczniemy także debiut, który również przywiozłem.
- Go Ahead And Rain
- Say You Will
- I'll Take Care Of You

EAGLES - "On The Border" - (1974) - na poparcie kompozytorskiego talentu J. D. Southera, jedna z najbardziej znanych piosenek Eagles. Jeszcze sprzed epoki "Hotelu California". A co polskiemu odbiorcy może wydać się dziwne, z okresu dla Amerykanów - jeśli chodzi o Eagles - priorytetowego. Na "On The Border" nazwisko J. D. Southera pojawia się także przy dwóch innych, równie udanych piosenkach - "You Never Cry Like A Lover" oraz "James Dean".
- Best Of My Love

LINDA RONSTADT - "Greatest Hits" - (1976) - certyfikowana wielomilionowa kompilacja hitów Lindy, którą wielu jej fanów do dzisiaj traktuje z pietyzmem. I nie jak jakąś kolejną składankową zapchajdziurę, a poważaną w dyskografii regularną płytę. W Ameryce ma ona poważanie niczym, o podobnym wymiarze zestaw wczesnych hitów grupy America "America's Greatest Hits", bądź Eagles "Their Greatest Hits". Choć tę ostatnią pozycję sprzedano w tak dużym nakładzie, że ta należy do ścisłego grona najlepiej sprzedających się płyt wszech czasów. A już w konkretnym dziale greatest-hits'owych składanek, jest niemal bezkonkurencyjna. Linda Ronstadt, gdy oswobodziła się z zaangażowanej współpracy z grupami The Stone Poneys oraz Eagles, zaczęła podbijać świat (choć głównie Amerykę) całą masą okazałych, indywidualnych, ale też trafnie wybranych cudzych piosenek, tym samym wzmacniała swoją pozycję, aż w latach 70/80's niemal każdy jej album notował szczytowe osiągi.
- Long Long Time - {na LP "Silk Purse", 1970}
- Different Drum - (with The Stone Poneys) - {The Greenbriar Boys cover} - {singiel, 1967}
- Heat Wave - {Martha And The Vandellas cover} - {na LP "Prisoner In Disguise", 1975}
- It Doesn't Matter Anymore - {kompozycja Paul Anka} - {Buddy Holly cover} - {na LP Heart Like A Wheel", 1974}

PAT METHENY - "Secret Story" - (1992) - przed tygodniem zmarł jazzowy pianista Lyle Mays. Mamy go także na tej płycie. Amerykanin wystąpił tu w dwóch kompozycjach, z czego jednej wczoraj posłuchaliśmy. W swoim czasie dużo słuchałem "Secret Story". Była to nawet moja muzyka na podróże - głównie na linii Poznań-Warszawa-Poznań. Często obrabiałem delegacje, a na zaokienne w przedziale pociągu pejzaże, twórczość Pata była jak ulał. Przez krótki czas miałem wtedy walkmana. Nie wiem skąd, ale miałem. Działał krótko, ale w potrzebnym mi okresie jakoś dawał radę. Na jednym komplecie baterii pozwalał przesłuchać dwie kasety, po czym zwalniał obroty, a to już był prawdziwy koszmar. Posiadając już wówczas "Secret Story" na CD, pewnego razu dokupiłem także kasetę, by nie rozstawać się z tą muzyką. Nie wiem, gdzie obecnie wcięło tę kasetę, w moim pokoju jej nie znajduję, a szkoda, ustrzeliłbym jej teraz taką wspominkowo-historyczną fotkę. Zapewne wydałem, a może wyrzuciłem? W każdym razie, potrzebowałem tej muzyki jak tlenu. I było to w okresie mojego zdecydowanego veta względem jazzu. Nawet tak pejzażowego, jak finezyjne ucieczki Metheny'ego czy wspomagającego go tutaj epizodycznie Lyle'a Maysa. Wówczas głównie zachwycałem się nowymi dokonaniami Marillion, Pendragon czy Jadis, a jednak Metheny też mnie urzekał. Muzyk w tym czasie, w ogóle nagrywał kapitalne płyty ("Letter From Home" czy "Still Life /Talking"/), choć uwaga, obok perełek serwował też
koszmarki, typu "Zero Tolerance For Silence" - omijać szerokim łukiem. Wyróżnione albumy prezentowały niezwykle wysublimowaną gitarowo-pianistyczną twórczość, o potężnym ładunku finezji i barwnych melodiach. Niekonwencjonalnych, co należy podkreślić. Zresztą, nikt tak plastycznie nie włada gitarą, co Metheny. A tak swoją drogą, za kilka dni jego nowa płyta. Ciekawe, ciekawe ...
- Facing West

PAT METHENY GROUP - "Pat Metheny Group" - (1978) - najokazalszy moment tej płyty, a i swoiste "Smoke On The Water" jazzu. Coś niesamowitego! Nie dziwi mnie, że otwierające całość pianino, bas i gitarę wybrano w latach osiemdziesiątych do audycyjnej zajawki "Wieczoru Płytowego". Do końca świata utwór ten kojarzyć będę z tamtymi chwilami.
- San Lorenzo

STEVE HACKETT - "Genesis Revisited Band & Orchestra: Live At The Royal Festival Hall" - (2019) - gitarzysta Genesis w repertuarze tej grupy, wraz ze swoimi muzykami oraz orkiestrą symfoniczną. Filharmonia nie zawsze pasuje do rocka, jednak w tym przypadku wszystko bez odrobiny fałszu. Steve Hackett przed kilkoma dniami dobił 70-tki, było więc co świętować. Pomału jednak kończył nam się audycyjny czas, starczyło go jedynie jeszcze na zaprezentowanie materiału znanego z finału LP "Wind And Wuthering". Deklaruję, do tematu powrócimy.
- In That Quiet Earth
- Afterglow

PETER GABRIEL - "Sledgehammer" - (1986) - MAXI CD. Kolejny sprzed kilku dni jubilat. O dzień młodszy od swego byłego zespołowego kolegi, Steve'a Hacketta. Świętowania 70-tek ciąg dalszy. Zabrałem kilka CD-maksi singli, by zaprezentować nieco inne oblicza znanych powszechnie piosenek Mistrza. "Sledgehammer" na małej płytce zawiera wstęp, którego na albumie nie uświadczymy, więc to taka ciekawostka dla wszystkich, którzy dotrwali tak późnej pory.
- Sledgehammer


PETER GABRIEL - "Lovetown" - (1994) - MAXI CD. A tu już mamy temat z filmu "Filadelfia". Kapitalny kawałek, o jakże nocnej atmosferze. Po zmroku go niegdyś poznałem i tak mi jakoś zostało. "Lovetown" nie stało się przebojem miary Springsteen'owskiego "Streets Of Philadelphia", lecz nie przeszkodziło mi to w równym jego pokochaniu.
- Lovetown

PETER GABRIEL - "Biko" - (1987) - na żywo wykonanie "Biko" w okresie promocji albumu "So". Był to czas aktywnego sprzeciwiania się apartheidowi, co nawet chwilę wcześniej zaowocowało specjalną płytą, z udziałem nie tylko Petera Gabriela, ale i Bono czy też Milesa Davisa. I wobec tych wydarzeń postanowiono wydać koncertowe wykonanie "Biko" na singlu, jak również przypomnieć chwilę wcześniejszą, niealbumową kompozycję "No More Apartheid".
- Biko - {recorded live at The Blossom Music Centre, Cleveland, 27 VII 1987}







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



wiosna coraz bliżej