FISH
"Weltschmerz"
(CHOCOLATE FROG RECORD COMPANY)
***
Od poprzedniej płyty "A Feast Of Consequences" upłynęło siedem lat. W tym okresie wiele się wydarzyło, zarówno w życiu Fisha, jak i w kręgu jego najbliższych. Umarł mu ojciec, on sam borykał się z kręgosłupem i sepsą, spędzając nieco czasu w szpitalu, a jeszcze ostatnie wydarzenia związane z kowidem, tylko dopełniły goryczy. Wszystko to tylko odsuwało w czasie wydanie "Weltschmerz", którym zresztą Derek W. Dick postanowił pożegnać się ze swoimi fanami. Inna sprawa, że i tak nikt w to nie wierzy.
W ostatnim czasie świat stał się zupełnie innym miejscem do życia, tak więc Fish do wielu wcześniej zamierzonych względem "Weltschmerz" wątków, doszlusował jeszcze kilka najnowszych przemyśleń. Lecz, co cieszy przede wszystkim, Artysta wciąż dysponuje charakterystycznym i lubianym przez progrockową brać głosem, nawet jeśli już nie tak silnym, jak w czasach Marillion, bądź w pierwszych latach solowej kariery. Ale Fish to przede wszystkim osobowość. Ktoś, kto potrafi przykuwać uwagę, kogo słucha się z takim respektem, na jaki wskazuje jego postura.
"Weltschmerz", z niemiecka oznacza
"ból świata", a my w wielu odcieniach właśnie tego tutaj doświadczamy. Tradycyjnie, jak to u Fisha, całość trzeba nie tylko przesłuchać, ale i przeczytać. W tekstach, czy to kilkuminutowych piosenek, czy też wyrośniętych do granic mini suit "piosen", nie brak inteligentnych metafor, jak też prosto bijących w oczy sugestii, głównie związanych z osobistymi przeżyciami.
Na dwóch płytach zestawiono blisko 85 minut muzyki. Nie do końca absolutnie nowej, bowiem posiadacze wydanej przed dwoma laty EPki
"A Parley With Angels", znają już trzy z dziesięciu dostępnych tu kompozycji (
"Man With A Stick",
"Little Man What Now?" oraz
"Waverley Steps").
Szkoda, że to kolejne dzieło Fisha, na którym od strony muzycznej nie znajdziemy zbyt wielu zapamiętywalnych motywów, jak również melodii chcących się nucić bez końca czy unieśmiertelnionych solowych partii klawiszy lub gitar, po których nie ustępują podskórne mrowienia. Jednak wyznawcy sprawdzonej od lat rzetelności, nie oczekują od Fisha kolejnych
"Kayleigh" czy
"Lavender". Wszyscy jedynie pragną go takim, jak tu i teraz, odczuwającego dzisiejsze radości, troski, bóle, zamiast zajmowania się prehistorią.
Szczególnie urzekła mnie otwierająca drugą płytę ballada
"Garden Of Remembrance". Rzecz objawiająca lęk, kiedy człowieka dopadnie choroba wypuszczająca z niego wspomnienia. Lubię taką czułość w głosie Fisha. Jakże udanie współgrającą z fortepianem oraz subtelnymi wtykami gitary akustycznej oraz poruszającymi się niczym gołębi puch smykami.
Wciąż świetnie wypada znane już ze wspomnianej EPki, niemal przebojowe
"Man With A Stick". Chyba najbardziej staroświecko brzmiący tutaj kawałek. Przy odpowiednim aranżu pasowałby nawet do Marillion okresu 83-87.
Broni się również, wzbogacone saksofonem Davida Jacksona (muzyka Van Der Graaf Generator)
"Little Man What Now?" - i to także znana nam rzecz z tej samej EPki. Następuje tu emocjonalnie stopniowana liryka, taka w muzycznym języku od pianissimo aż po forte. Fish z każdą chwilą robi się jakby dosadniejszy, podobnie jak opętany obłędem saksofon Jacksona, którego obecność zapewne ucieszy wielbicieli, nie tylko VDGG, ale i King Crimson. I to są szczególne te chwile, jeśli chodzi o samą muzykę. Za resztą przemawiają teksty, wobec których muzyka wydaje się być jedynie elementem akompaniamentu. Wielbicieli epickiego, niekiedy narracyjnego Fisha, nie oderwiemy od tego albumu nawet, gdyby za oknem właśnie padał deszcz dwudziestodolarówek. I tak, w
"The Grace Of God" m.in. usłyszymy:
"...uśmiecham się ku ciemności, mrużę oczy, by ukryć ból...", a gdzieś kapkę później:
"...słyszę szmer pustych korytarzy, szlaków samotnych duchów...". Z kolei, w kontekście ostatniego dzieła, w idealnie zatytułowanym i jednocześnie zabarwionym na folkowo
"The Party's Over" (tu także na saksofonie David Jackson), Fish bywa jeszcze mocniejszy:
"... dość tego całego walenia bzdur. Pragnę pożegnać wszystkich moich przyjaciół. Wino opróżnione, mój kielich pusty, zatem rozwalam butelkę w drobny mak...", po czym:
"... piękni ludzie już dawno umarli. Przykro powiedzieć, ale nie przyjmuję twojego zaproszenia. Przesyłam pozdrowienia, na mnie już czas...". Pod względem literackim niesamowite jest również zorkiestrowane
"Rose Of Damascus". Tylko szkoda, że podczas tych blisko 16 minut, jedynie w środkowym stadium muzyka nie stoi w miejscu. Ta mocno nagięta w czasowych ramach stereotypu piosenka, dotyka problemu pewnej syryjskiej uchodźczyni. Naszym zmysłom staje ludzki dramat, w którego wojenne tryby Fish wplótł równie odpowiednie dla rejonów Bliskiego Wschodu akordy -
"... znalazła się w gruzach, w gruzach swoich wspomnień, w świecie zepsutym, którego nie potrafiła rozpoznać..." (...)
"... poczuła piasek przesuwający się pod swymi stopami, a fale biły o oświetloną księżycem plażę... ". No i jeszcze koniecznie tytułowy finał
"Weltschmerz" (
"... wstąp na barykady i stań w obronie świata..."). Bo tytułowy
"Ból Świata", to według Fisha bezdomni i głód, ubodzy i samotni oraz zapomniani i porzuceni.
Niełatwe dzieło i na pewno niekomunikatywne w sensie radiowym, wymagające skupienia oraz nieoczekiwania jakichkolwiek nawiązań do czasów Fisha spędzonych w Marillion.
Trudno uwierzyć, by na tym etapie Fish zakończył tworzenie. Myślę jednak, że jeszcze przed nim wiele dróg, zakrętów, zawirowań, rozgałęzień, wertepów ...
A.M.