ECHO AND THE BUNNYMEN
"Meteorites"
(429 RECORDS)
***
Och, gdyby tak cała ta płyta była równie poruszająca jak jej pierwsze dwie minuty... Z otwierającego całość tytułowego "Meteorites"..... I gdyby tak jeszcze Ian McCulloch dotrzymał słowa z niedawną deklaracją, że "ta" będzie powrotem do czasów "Porcupine" i "Ocean Rain".....
Bardzo lubię tego smutno-gorzkiego i zarazem nostalgicznego Pana. Jest mi bliski w postrzeganiu świata, w dodatku (co ważne!) śpiewa ze sporych rozmiarów uczuciem i posiada do tego bardzo przyjemny głos. Ponadto jeszcze, ciekawie i swobodnie nim operuje. Zawsze bywa wiarygodny, prawdziwy, a to już dzisiaj wymierający gatunek.
Jego piosenki zazwyczaj zmuszają do refleksji, przy okazji niejednokrotnie lecząc życiowego kaca, no i przewrotnie bywają bardzo chwytliwe. Oczywiście mówimy tutaj o specyficznym stylu zespołu i melodyce nie przekraczającej granic dobrego smaku.
W bogatym dorobku McCullocha widnieje wiele dzieł, które należałoby z pełną powagą potraktować jako lektury obowiązkowe, o czym tak przy okazji warto poinformować wszelakiej maści fanów alternatywnego rocka, którzy niezależnej sztuki niebezpiecznie poszukują dzisiaj poprzez listy przebojów. I choć Echo And The Bunnymen są zespołem kultywowanym przez wszystkie muzyczne pokolenia, to oni sami o różnego rodzaju "topy" jakoś nigdy specjalnie nie zabiegali. Obecnie także na nich nie występują, choć przecież istnieją, grają, koncertują,...., a na Wyspach po dziś dzień wszyscy kłaniają im się w pas. Bardzo się z tego cieszę i ja, choć przy okazji niestety żałuję trochę, iż najnowsze dzieło McCullocha i jego kompanów, delikatnie mówiąc, jakoś mną nie potrząsnęło. Być może niepotrzebnie nastawiłem się na coś mocniej archaizującego, przy tym z lekka surowszego, przywołującego klimat dawnych klubów, bardziej porypanych murów starych zaniedbanych, bądź opustoszałych kamienic, głównie tych z uboższych dzielnic, jak i zimniejszych krajobrazów.... Zresztą, w ogóle jakiejkolwiek ucieczki od tego dzisiejszego wypudrowanego świata. Nie sugeruję przez to, że najnowsi Echo And The Bunnymen, poddali się beznamiętnej komercji - absolutnie, ale coś nazbyt wesoło brzmi przynajmniej połowa tego dzieła. A taki wizerunek nie bardzo pasuje mi do natury Iana McCullocha, czy świetnego zespołowego gitarzysty Willa Sergenta.
Oprócz pięknego "Meteorites", kłaniam się nisko jedynie klejnotowi, jakim jest "Burn It Down". Dla tych dwóch piosenek warto wyłożyć każde pieniądze - naprawdę.
Bardzo przyjemne wrażenie pozostawiają po sobie jeszcze: "Explosions" (zupełnie jakby czas zatrzymał się w 1984 roku), "Holy Moses" (chyba najbardziej przebojowa pieśń, w pozytywnym tego świetle) i finalizująca całość nieskomplikowana, choć podniosła ballada "New Horizons". Jednak już za tymi w ogień bym nie poszedł.
No i proszę, uzbierała się nam w miarę dobra połowa albumu, a to względem wielu współczesnych płyt przecież całkiem sporo - jednak jak na kompozytorskie możliwości McCullocha - niewiele. Och, gdyby tak ....
P.S. Warto nadmienić, iż produkcją albumu zajął się niejaki Youth (ten od chwalebnego projektu Fireman z Paulem McCartneyem), który przy okazji również wspomógł grupę swą grą na basie. Albowiem dzisiejszi Echo And The Bunnymen są de facto już tylko duetem (McCulloch + Sergent).
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP