Na początku drogi, mamy tego wziętego z czasem muzyka na debiut'albumie Uriah Heep "Very 'Eavy... Very 'Umble". Tym od "Gypsy", chociażby. Jednak Nigel Olsson to przede wszystkim długoletni (z przerwami) współpracownik Eltona Johna. Panowie nigdy na serio nie umieli się pokłócić. Kiedy tylko ich drogi się rozchodziły, zaraz narastała kolejna okazja ku współpracy.
Serce drgnęło mi, gdy w niedawnym filmie "Rocketman", wyszczególniono jego sylwetkę w jednym z kadrów, kiedy zagościł jego zestaw perkusyjny, na którego basowym bębnie, jak byk 'Nigel Olsson'. Niczym znak firmowy bandu Eltona Johna. Już tylko ów element świadczył o jego mocnej pozycji.
Nigel Olsson opublikował kilka solowych albumów i połowę z nich mam. Raczej na winylach, lecz jeden niegdyś wyłapałem na japońskim CD, więc tylko spójrzcie. Niewyszukany tytuł "Nigel", i o ile często nazwy własne nadaje się w przypadku albumowych debiutów, o tyle tutaj mamy do czynienia już z czwartym długograjem bębniarza sir Eltona. Udana płyta, co by nie mówić. Bardzo ją lubię. I tylko dziw, iż przenigdy nie była światowo wzięta, nawet w przynależnym jej tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym. A przecież, już sam tamten rocznik wiele w muzyce gwarantował. Wiele się działo cudowności. Ostatni czas przed ekspansją elektroniki/syntezatorów, które fakt, opanowały głównie Europę, w Stanach nie kochano się w nich przesadnie, lecz tylko do momentu, oczywiście. Zatem, album "Nigel", cudownie rysował nastrój końca lat 70'. I ja doskonale brzmienie tamtych lat pamiętam. Jako czternastolatek byłem bacznym wszystkich wydarzeń obserwatorem, szczególnie w muzyce, a na tym etapie życia młody człowiek wyraźniej węszy i słyszy.
Olsson smażył się wtedy w pobliskim artystycznych dokonaniach kotle, co jego pracodawca Elton John, ale i wzięci wówczas, popularni: Boz Scaggs, Eagles, Adrian Gurvitz, J.D. Souther, Linda Ronstadt, Paul Davis, America, Jimmy Messina i wielu wyrażających się nieodlegle wykonawców.
Zacznijmy może od końca. Sześcio- i półminutowa, dwuczęściowa ballada "Cassey Blue / Au Revoir". Anglofrancuska, w znacznym stopniu zorkiestrowana, wyraźnie namiętna, więc dla twardzieli rzewna. Ale to zazwyczaj twardziele bywają rzewni i niepostępowi. Do tego, zamiast wytrzeszczającego gały mocnego gazu, żłopią wyzbytą bąbelków nałęczowiankę, a dla respektu dziargają na mułach trupie czachy.
Muzykę do "Cassey Blue / Au Revoir" skomponował David Foster. Tak tak, ten od zimowiska w Calgary. Człek ze wszech miar utalentowany, więc i na tej płycie również musnął się jako jeden z czynnych grających ekipy Olssona. Polubienie "Cassey Blue / Au Revoir" gwarantuje sens posłuchania całości, w tym docenienie paru innych ballad, z których osobiście uwielbiam dwie: "You Know I'll Always Love You" oraz przypieczętowaną wydaniem na singlu "Dancin' Shoes" - ta dała mu największy komercyjny sukces. Numer dobił nawet billboardowej top dwudziestki. Oba songi w liryce drałowały ku romantycznym relacjom na linii: on i ona. Pomimo wymiany kilku pokoleń i przejścia z kabla na elektronikę, wciąż mnie ruszają. Album doręcza wiele wolnizn, choć akurat otwierające całość, żywsze nieco "A Little Bit Of Soap" (The Jarmels cover), musiało być na wtedy niezłą zmyłą. W podobnej, żywszej nieco konwencji, jawił się tutaj gustownie zaaranżowany cover Billy'ego Joela "Say Goodbye To Hollywood" - ... życie to seria pożegnań i powitań ... - przelatuje w którymś wersie. Dobrze powspominać, przypomnieć. Dawno nie słuchałem, zarówno w późno-, co i pierwowzorze.
Przy odrobinie czasu zahaczę o któregoś z nigel'olssonowych winyli. Na dzisiaj jednak opatrzone kilkoma fotkami dżapen si-di.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"