Uriah Heep, Saxon i Judas Priest, w takiej kolejności na scenie krakowskiej Tauron Areny. Że też udało nam się z tej potwornie długiej do wejścia kolejki wbić do środka na idealny styk. Na siedem minut przed Jurajką. Szybkie siusiu i zasuw na płytę hali, bo tam była nasza biletowa przynależność. Ekipa Micka Boxa nieźle dowaliła, ziemia się zatrzęsła. Fakt, najgorsze nagłośnienie. Przesterowane, charczące, mózg od decybeli parował. Szkoda, bo zagrali świetnie. Realizator skopał im ten zbyt krótki, ledwie kilkuutworowy występ. Ale skopał jedynie dźwiękowo, reszta w dechę. Wspaniały repertuar i perfekt działanie na scenie. Było "Lady In Black", "Gypsy", "Free 'N Easy", "Rainbow Demon", "Easy Livin' "... Co Państwo na to? A jeszcze w tym krótkim secie Panowie zahaczyli o ostatni album "Chaos & Colour". Wszyscy rześcy, młodzieńcza forma, Bernie Shaw wokalnie petarda, solówki Micka Boxa wow! Cóż za początek dłuuugiego, a trwającego do nocy wieczoru. A potem przerwa, którą z chłopakami przesmacznie przegadaliśmy, aż wreszcie na scenie...
... Saxon! O jasny gwint, całe życie marzyłem. Mam ich przed oczami. Dźwięk znacznie poprawiony. Metamorfoza. Wszystko zaczyna smakować. Do tej muzyki nie zniósłbym realizatorskiego partactwa. Biff Byford - co za głos! Luta. Jak on śpiewa, niewiarygodne. Przecież facio liczy ponad siedem dych. Wszystko wyciąga. Górne rejestry, palce lizać. Drżałem, bo przecież to jest ten sam głos z moich najukochańszych saxonowych płyt: "Wheels Of Steel", "Innocence Is No Excuse", "Crusader" czy "Denim And Leather". Z wszystkich zagrali po szczypcie. Bo, i "Motorcycle Man", i "Crusader", i "Princess Of The Night", tytułowe "Denim And Leather" czy też z tego samego longa "And The Bands Played On". A przecież, ooo, zapomniałbym, jeszcze ze "Strong Arm Of The Law", poszło "Heavy Metal Thunder". Wyobrażacie sobie, co się działo? Zagrali też nowy album, ponadto "Sacrifice", i co nie tylko. I jeszcze niewiarygodna niespodzianka, specjalnie dla polskich fanów "Broken Heroes". Łzy w oczach, wzruszenie nie do opisania. Słuchajcie, po szybki puls przeżywka. Wróciłem do czasów, kiedy miałem dwadzieścia lat. I to wszystko w okowach genialnych szkolnych chłopaków, plus syna jednego z nich. Po najdłuższej, kolejnej przerwie, także przegadanej z nimi na najfajniejsze tematy, aż wreszcie po intro z BlackSabbathowego "War Pigs", na scenie główna atrakcja - Judas Priest. Kocham tę bandę metali, słowami nie wyrażę. Ich muzyka nadała sens przyjścia na ten świat. Jejuniu, Rob Haford, cóż za ryknięcie, moc, ogień. Przepływały prądy w całym ciele. Granie żyleta. I cały czas pod obstrzałem setek koszulek do "British Steel". Nie miałem pojęcia, że w tym naszym kraju, tylu ludzi posiada t'shirty z Dżudasami, a tym bardziej z 'polską' okładką do "British Steel". Ja w skromnej, kilkuletniej koszulce do "Firepower". Ale też poczułem dumę, iż dźwigam na sobie odpowiednio wytarty krótki rękawek z logo 'Judas Priest'. Poczułem środowiskową przynależność. Do najbliższej w muzyce wspólnoty. Long live metal !!! Niech nigdy mnie los z tego nie ograbi. Jakie piosenki? Tyle ich, iż nie sposób wszystkie na język, chociaż... cicho cicho, sięgam do pamięci, okazuje się, wszystkie je w głowie mam. Nic nie wykipiało. uważajcie... już niemal na początku kiler "You've Got Another Thing Comin' ". Z Markiem przybiliśmy piątki i podskoczyliśmy ku niebu, ależ mnie poderwało! A potem już tylko skakaliśmy przez cały dżudasowy występ. Wehikuł czasu zabrał mnie do rozdziału, kiedy miałem siedemnaście lat. Setlista marzenie: "Breaking The Law", "Turbo Lover", "Love Bites", "Rapid Fire", fleetwoodmac'kowe "The Green Manalishi" (tu są moje najukochańsze riffy!), ponadto wiadomo, że pewnikiem "Painkiller", także "Electric Eye" - nie mogło zabraknąć. A jeszcze, na finisz "Living After Midnight", tyciu wcześniej "Sinner" i jeszcze, i jeszcze... Oczywiście parę numerów z najnowszej płyty, w tym moje ulubione, ze wszech miar obłędne "Crown Of Horns". Ów kawał żelastwa to, póki co, moje top pięć tego roku. Ach, no przecież zapomniałbym, cały występ zaczęli od singla z nowego albumu, kompozycji "Panic Attack". A potem poszło!
Schorowany Glenn Tipton miewa na koncertach zastępstwa, i jakże żałuję, że nie dostąpiłem jednej z najukochańszych twarzyczek metalu. Jak ja kocham tego faceta, ten jego twarzowy profil, z przeuroczym zadziornym noskiem. Wracaj chłopie do zdrowych, muszę Cię kiedyś poczuć live. W jego miejsce gitarzysta okay, jednak powiedzmy sobie szczerze, Glenn Tipton to pięćdziesiąt procent wartości zespołu. Ot, jedyny z wczoraj, acz spodziewany mankament.
Sobotni event zaliczam do życiówek. Do najwspanialszych chwil życia. Jeszcze trochę, a tego powodem uwierzę w Najwyższego i złożę mu podziękę za tak uroczystą Wielką Sobotę! Maj Master, niekiedy naprawdę potrafisz przecudownie przypierdolić!
a.m.
P.S. Tomeczku, synusiu Ty mój najukochańszy, a Tobie dziękuję za bilet/prezent. Bez Ciebie byłyby nici.
P.S. 2 Przyszło mnóstwo życzeń na święta - smsy, messengery, whatsappy... pięknie dziękuję! Przepraszam, nie było jak i kiedy odpisać, z mej strony dorzucić się w słowach ciepła na ten czas. Liczę na wyrozumiałość. Rock'n'roll niekiedy takie ustala warunki gry.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"