Niemałe poruszenie wywołało odejście Simona Gallupa z The Cure - długoletniego zespołowego basisty, postaci wydawać by się mogło związanej z ekipą Roberta Smitha po grób. Dlaczego tak się stało? Nie wie nikt. Oczywiście poza najbardziej zainteresowanymi stronami. Gallup oznajmił jedynie, że ma dość zdrady - cokolwiek to oznacza.
Nigdy nie należałem do oddanych fanów The Cure, jednak nawet na mojej ograniczonej do grupy sympatii wieść ta zrobiła niemałe wrażenie, a tym samym los grupy wezbrał na niepewności.
The Cure mają w Polsce pokaźne grono sympatyków. Niekiedy bezkrytycznych, co nawet dobrze o nich świadczy, wszak prawdziwy fan nie tylko przykuwa do serca sukcesy, lecz bierze z pokorą na barki ewentualne porażki swego idola. Na tym to właśnie polega. Podobnie jest w futbolu, w którym z drużyną jest się na porażki i zwycięstwa, a nie tylko, gdy hossa sprzyja. Na mnie The Cure jednak nie mogą liczyć bezgranicznie, pomimo iż uważam, że ta grupa spłodziła przynajmniej kilka rzeczy, za które wskoczyłbym w ogień. I niekoniecznie są to pełne albumy. A co dziwne, oprócz jednego (zgadnijcie, którego?), tak się złożyło poprzez mą systematyczność, posiadam wszystkie. Od dawna jednak uparcie powtarzam, The Cure nie są grupą na całe albumy. Ich mocną stroną bywają najczęściej pojedyncze piosenki, przez co wszelakie greatest hitsy całkiem nieźle wchodzą w pas. Ale ale, spokojnie, mimo wszystko twierdzę również, iż Kjury zrealizowali bite dwa, niemal całościowo bombowe albumy, zawierające nawet po kilka genialnych momentów - mowa o "Disintegration" oraz "Wish". I gdyby Kjury nagrywali tylko takie płyty, zostałbym ich niewolniczym odbiorcą.
"Disintegration" zawiera nastrojowy gotycki rock, momentami wręcz nad podziw uduchowiony. Choć owo uduchowienie, tym razem niehalucynogenne, ponieważ w tamtym czasie Robert Smith dał sobie spokój ze środkami odurzającymi. Lekką ręką powstał najbardziej uczuciowy album The Cure, który obok utworów nastrojowych, niekiedy zawierał też oczekiwane dawki surowości. Dominowały tutaj dołujące, niemal wisielcze gitary, przestrzenne syntezatory plus lamentujący i niemal w pełnym zakresie spowolniony śpiew Smitha. No, może poza nieco pozytywniejszym w wydźwięku "Lovesong".
Nastrój albumu wynikał z ówczesnego dołka, jaki przeżywał Smith, a który to stan przyczynił się do ogólnie wyjątkowo udanej, choć tylko epizodycznej, w tak zwartej w przyjemnym przygnębieniu twórczości. Inna sprawa, "Disintegration" perfekcyjnie i pomyślnie wmieszało się w czas ogólnoświatowej popularności dla takiego grania. Podobnymi sukcesami podążali The Sisters Of Mercy, przez moment jakby nieco mroczniejsi New Order, nowowstępujący do gotyckiej gwardii Fields Of The Nephilim, bądź nareszcie oswobodzony spod sideł Bauhaus, Peter Murphy. Wszyscy nagrywali dobre lub bardzo dobre albumy, a mroczna publika coraz bardziej łaknęła każdej kolejnej nowej gotyckiej nuty. I tym sposobem The Cure, w temacie atmosferycznego rocka, także podeszli pod bramy raju, co nie miało miejsca nigdy wcześniej. Ich płyty zaczęły nabierać komercyjnego tempa, a samo "Disintegration", gdyby połączyć ilość sprzedanych egzemplarzy ze Starego oraz Nowego Lądu, to ponad trzy miliony. Nośników, nie żadnych streamingowych wyświetleń.
Absolutną perłą na "Disintegration" stało 9,5-minutowe, z gęsią skórką, a i w sercu błogo rozmazane "The Same Deep Water As You". Cóż za utwór. Rzecz z takiego miejsca, gdzie pocałunek ma być czymś ostatnim, zanim nasz bohater odejdzie na zawsze, opuszczając jeden z najbardziej niesamowitych snów. Nie tylko najlepszy fragment na tej płycie, a w mojej opinii wręcz najlepszy utwór w całym zespołowym dorobku. Zresztą, co tu dużo deliberować, całe "Disintegration" było takim pełnym pokus szwedzkim bufetem. Miejscem, z którego nie mniejszym uwielbieniem darzę, opatrzone niezwykle barwnymi klawiszami oraz a'la NewOrder'owym basem "Closedown" ("... gdybym tylko mógł moje serce napełnić miłością").
Najmniej na tej prawie boskiej płycie podobały mi się, powszechnie wielbione, a dla mnie nazbyt rozkrzyczane "Fascination Street" oraz surowe i takie trochę suche "Last Dance". Ale to drobny uszczerbek, jak na potężnie długi, ponad 70-minutowy album. Dwa słabsze momenty, to zaledwie nadpsuta trzcinka na ogromnym polu urodzaju. Przy czym zaznaczę, owe ponad 70 minut, dotyczy 12-utworowego CD, albowiem wydany w wygasającej dla analogów epoce winyl, zawierał jedynie 10 nagrań, natomiast nasz polski winylowy pirat (tak tak, mamy takowego na sumieniu), "szczycił" się jeszcze jednym kawałkiem mniej. Ta summa summarum bezczelna edycja, wydana tuż po upadku PRL, miała również mocno shańbioną okładkę, z jakimś zielonym polem, na którym dołożono nazwę zespołu oraz tytuł płyty jakimś sprofanowanym wytłuszczonym i prostackim maszynopisem, w dodatku przyćmiewając jedną czwartą oryginalnej szaty graficznej. Że też za to nikt nie poszedł siedzieć. Jednak podskórnie coś czuję, że właśnie teraz to pirackie barachło musi być sporo warte, pomimo iż mój dawny egzemplarz wyleciał z domowej płytoteki zanim jeszcze terror wbił się w wieże WTC.
Znowu zagalopowałem. Miało być tylko słówko o Simonie Gallupie. Może się jeszcze pogodzą i będzie jak dawniej? Kto wie ...
a.m.