czwartek, 26 sierpnia 2021

filmy

Obejrzałem parę niezłych filmów - dokumentalne "Suzi Q", o wielopokoleniowej Suzi Quatro, której werwa w grze na basie oraz naturalny, fajnie zdarty głos, były szczególnie wielbione w okresie mego dojrzewania. Ale Suzi tworzy do dzisiaj i wciąż ma wielkie grono wielbicieli. Jest twardo stąpającą po ziemi babką, która nie tylko potrafi na scenie przyłożyć, ale również po ludzku się wzruszyć. Doceniają ją nie tylko najbliżsi (a wśród nich jedna z jej surowszych sióstr), co i ziomal, także Detroitczyk - Alice Cooper - a nawet Joan Jett, KT Tunstall czy Debbie Harry.
Mniej więcej w tym samym czasie wyemitowano film "Zappa". Tak samo zakręcony, jak niesamowitym wirtuozem, także muzycznym kawalarzem, a głównie przecież sześciostrunowym akrobatą, był Frank Zappa. Tu także wiele wspomnień, głównie branżowców, szczególnie tych bezpośrednio z nim powiązanych (m.in. Steve Vai bądź Ruth Underwood), a wszystko ułożone chronologicznie, aż do ostatniego koncertu, kiedy Zappa był praktycznie na ostatnich nogach. Końcówka łapie za serce.
No i jeszcze jeden dokument - "Cavern Club: Niesłabnący rytm" - o kultowym brytyjskim klubie, powstałym w 1957 roku, który po wielu latach świetności, brutalnie i bezmyślnie zasypano (choć na szczęście nie zburzono), by po latach nowy właściciel dał mu nowe życie. Przez tych kilka dekad zagrali tam przede wszystkim Beatlesi (blisko 300 koncertów!), oraz w niezliczonych epizodach Adele, Elton John, Queen, David Gilmour, The Rolling Stones, Paul McCartney, The Who oraz wielu innych. Kapitalna historia opowiedziana ustami ludzi, którzy na różnych etapach funkcjonowania tego miejsca, byli z nim emocjonalnie, a i komercyjnie związani.
To tyle, jeśli chodzi o co ciekawsze ostatnio filmy reportażowo-historyczne.
Z niedużym poślizgiem obejrzałem też fabularne, a nawet tyciu biograficzne "Billie Holiday" - z rewelacyjną Andrą Day. Śpiewającą aktorką, o zresztą genialnym, bowiem odpowiednio podniszczonym (tak nieco pod progi Louisa Armstronga) jazzowym głosie. 
Akcja filmu prowadzi się od 1937 roku, aż po rok 1959, czyli do ostatnich chwil życia Billie. Fantastycznej jazz/swingowej Artystki, będącej naturszczykiem, bez jakiegokolwiek muzycznego wykształcenia. Billie to fenomen z tej samej półki, co Nina Simone, Aretha Franklin czy Ella Fitzgerald, który podziwiał nawet sam Frank Sinatra.
Dużo świetnej muzyki, usłyszymy m.in. "Don't Explain", "Sugar", "God Bless The Child", "Ain't Nobody Business", "I Cried For You" czy genialne "Strange Fruit".
Film oparto na osi wydarzenia, które miało związek z całym życiem Billie. A więc, od momentu, gdy skazano ją na ponad rok pozbawienia wolności za posiadanie narkotyków, a później do końca życia z tego powodu ją prześladowano. Ale również nie dawano jej spokoju, ponieważ była czarna. Stąd też ważna tu kompozycja "Strange Fruit" - protest song na rzecz praw obywatelskich oraz równego traktowania, co przede wszystkim, o ciążącym w sercu Billie uciemiężeniu. Kto wie, gdyby wciąż żyła, być może byłaby dumna z aktywnego obecnie ruchu Black Lives Matter.
Ach, no i jeszcze najważniejsze - miłość. Ciągłe tu jej poszukiwanie, gdzieś pomiędzy autentycznymi chwilami szczęścia, a narkotykowo-alkoholowym odurzeniem.
Na finiszu życia wyczerpana chorobą (marskość wątroby), z kajdanami na nodze przypięta do szpitalnego łóżka i ponownie aresztowana, i to w chwili, kiedy właśnie umierała. Niesamowite. Do obejrzenia, koniecznie.

a.m.