Dzisiaj będzie inaczej. Po raz pierwszy w 26-letniej historii Nawiedzonego Studia przyjdzie mi się zrealizować i poprowadzić audycję. I zakładam, dam radę. Muszę, nie ma innej opcji.
Majka przed tygodniem, i dwoma też, pokazała co i jak, więc teraz czas na próbę generalną. A właściwie, jaką próbę? Przecież to okraszony specjalnymi wejściówkami premierowy spektakl, na który nie ma prawa wkraść się nawet jedna zadyszka, a w pierwszych rzędach sami oficjele.
Piszcie proszę w trakcie audycji. Potrzebuję tego. Nawet bardzo. Jednak nie stawiajcie znaków zapytania, nie oczekujcie od ręki odpowiedzi, bo
całkiem serio mówiąc, ostatnimi czasy mam prawdziwy zapieprz i zero możliwości na czat. Aby to zrozumieć, musielibyście podejrzeć mnie w robocie, no ale wówczas magia radia całkowicie by się rozprysła.
Dopilnowanie szczegółów pochłania całe wnętrza prezentowanych kawałków, więc serio zapewniam, nie jest tak, że zapodaję w eter kawał muzyki, po czym leżę z listkiem trawy w prawym kąciku ust odłogiem i beztrosko obserwuję księżycowe wędrówki po niebie. Nic z tego, nie ma tak dobrze. Tak to mogę słuchać muzyki w domu, jednak przy Św. Rocha panuje autentyczny zaiwan.
Od pewnego czasu obserwuję, jak wszyscy radiowi mocarze aktywują na radiową działalność zbiórki poprzez patronite.pl. Na takim koncepcie uruchomiło się Radio Nowy Świat, podobnie na sile przybiera rodzące się Radio 357, a jeszcze ostatnio coraz dostrzegalniej o dorzutkę na tacę uprasza się Rock Serwis FM (może więc i ja powinienem?). I co, ludzie nie wpłacają? Wpłacają, i to jeszcze jak. Bo na tym świecie jedynie Masłowski walczy z tygodnia na tydzień, z czego by tym razem urwać budżetowi na powrotną z radia taryfę, skąd na ten czy tamten album, by w nasze niedzielo-poniedziałki nigdy niczego nie brakowało. I chyba nie brakuje, przynajmniej taką mam nadzieję.
W tym momencie przypomniało mi się, jak przed laty pewien Sławek, a były dryndziarz, zaproponował mi poaudycyjną odwózkę. Jak stwierdził, niech będzie to taka od niego cegiełka na wspomożenie lubianej audycji. Ot nadarzyła się właśnie okazja, by mu oficjalnie podziękować.
Na najnowszym longplayu Springsteena znalazłem sporo dobrej muzyki. Szczególnie spodobały mi się "Last Man Standing" oraz "House Of A Thousand Guitars". Ten pierwszy stanowi za odę do czasów, kiedy Springsteen zabawiał jeszcze w młodzieńczej grupie The Castiles. To jeszcze czasy sprzed Still Mill, więc naprawdę nie trzeba pamiętać szczegółów. Uderzająco jawi się także finałowa piosenka "I'll See You In My Dreams". Boss śpiewa, gdy wszystkie lata odejdą, zobaczymy się w moich snach. A zobaczymy się w nich, kiedy ponownie spotkamy się w innej krainie, bo przecież śmierć to nie koniec.
Springsteen jak zawsze bywa epicki, pomimo iż z jego narracji wydobywają się typowe dla tradycyjnych piosenek zapamiętywalne refreny. No i jeszcze okładka. Nieczęsto zdarza się, by przemówiła do mnie zimowa sceneria, a tutaj nawet przemarznięty Boss wygląda na emocjonalnie rozgrzanego.Uwaga, podwójny winyl, w zależności od koloru edycji, oscyluje wokół dwóch paczek. Pogłupieli z tymi cenami. Czyżby te współczesne analogi wzbogacano trocinami ze złota? Nie dość, że wszystkie te dzisiejsze 180-gramówki są jakieś nienaturalnie nieelastyczne, to jeszcze przyciężkawe, zmasowane z ciężkiego kartonu okładki, z mocnymi niczym Panzerfaust grzbietami, a temu wszystkiemu zazwyczaj towarzyszy cichy i płaski dźwięk. Mnie nie nabiorą. Chyba, że na okładki, do których dużego gabarytu wciąż mam słabość. Ja stary giełdziarz Wawrzynkowy wiem, jak powinny być opisywane nalepki na płytach, jak same winyle powinny giąć się sprężyście, i jak powinny brzmieć. Dlatego do dzisiaj nie dałem się nabrać na te współczesne kolorowe "cuda", które grają jak zatkana pyrą rura wydechowa.
Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
A.M.