MACIEJ MELLER
"Zenith"
(AMBIENT MEDIA HOUSE)
**1/2
Dobrze jeśli słuchając muzyki towarzyszą nam uczucia. Nieważne jakie, złe czy dobre, ale uczucia. Bo nawet ewentualna nienawiść, to też przecież uczucie. Niedobrze jednak, gdy nie odczuwamy nic. A tak właśnie jest ze mną po ilokrotnym posłuchaniu "Zenith".
Ex-Quidam'owy, a aktualnie Riverside'owy gitarzysta Maciej Meller, jest sprawnym i wziętym muzykiem, lecz nie jest dobrym kompozytorem. Być może w zamian jest dobrym wokalistą, jednak teraz się o tym nie dowiemy, ponieważ do tej roli zatrudnił Krzysztofa Borka - muzyka nielicznym z nas popularnej formacji Three Wishes. I teraz nie wiem, czy tylko ja słyszę w śpiewie tego pana zawężony horyzont, czy być może to tylko taka zamierzona przeciętność?
Niech nikt nie liczy na kolejnych Riverside. A zdają się być takie oczekiwania, skoro na promocji szpikulcu stanęła wspólna kompozycja Mariusza Dudy oraz Macieja Mellera "Trip".
"Zenith" skrojono pod taki nieco skandynawski, posępno-mroczny prog rock, wobec którego nie mam złych myśli, lecz akurat w wydaniu Macieja Mellera jakby dobitniej brakuje mu błysku. Nie słyszę w tych ośmiu kompozycjach mocy jego talentu, który ujawniał się we wcześniejszych dokonaniach. Wychodzi na to, że moja wyobraźnia o tej muzyce jeszcze przed jej posłuchaniem była lepsza niż ona sama. A jeszcze muzyk pozbawia swój team demokracji. Nikt z dowodzonej przez niego ekipy (a mamy tutaj m.in. muzyków od Macieja Gołyżniaka czy grupy Mikromusik) nie próbuje nawet na chwilę wyrwać się ponad powierzone obowiązki, nikt nie aspiruje do bohatera drugiego planu. Bo, i zarówno pianista, czy też perkusista, wykonują jedynie to, do czego ich profesjonalizm powołano. Dlatego, nie usłyszymy również wartości basisty Roberta Szydły, a szkoda, gdyż ma on na koncie niejedną godną chwalipięctwa współpracę, czy to z Mietkiem Szcześniakiem, czy też Krystyną Prońko. W ogóle, poza wzbijającym się na pierwszy plan Mellerem, niewiele innego da się na tej płycie dostrzec.
Uważnie jej słuchając przypomniały mi się niektóre historyczne niszowe wytwórnie płytowe, typu GEP, Musea bądź SI Music. W latach 90-tych oferowały zatrzęsienie ambitnych, acz ostatecznie niewiele mogących prog-rockowych wykonawców, najczęściej włoskich, francuskich bądź szwajcarskich, i każdy z nich zawsze polecano jako coś niesamowitego. No więc, słuchałem tych polecajek, bo przecież sugerowano ogrom wrażeń. Przekopywałem się przez nie latami, sięgając również po coraz to nowe katalogi tym podobnych firm/firemek, w konsekwencji nabywając niemałą część ich zasobów. Aż któregoś dnia zdałem sobie sprawę, że przeleciał mi kawał życia, a poświęcony drążeniu tematu czas, okazał się niemal kompletnie straconym. Nigdy nie odkryłem drugich Marillion, Pendragon czy Camel, choć za każdym razem obiecywano natemperowane wierzchołki, z których pomachują sami mocarze. Dlatego teraz tym bardziej stoję w obowiązku przestrzec, nikomu nie zamazując faktycznego obrazu, iż "Zenith" jest równie nieporywające, co równocześnie unosi się nad nim pewien bliżej nieokreślony element, który wciąż zgrzyta.
Słuchając tej płyty zapomnijmy o Riverside, a nawet o lepszych momentach Quidam. "Zenith" nie jest nawet mikroskopijnie lepsze od większości średniaków, na co dzień zakotwiczonych w katalogach uznanych InsideOutMusic, ProgRock Records, Kscope czy Galileo Records. Ambitnych wytwórni ssących krew z każdego nawet najmniejszego neo-progowego odkrycia. Nie sądzę jednak, by którykolwiek z owych labeli stoczył bój o właśnie omawianą płytę.
Rozgościła nam się powłóczystość, porównywalna z napastliwie serwowanymi w restauracjach warzywnymi surówkami. Zadaniem tych ekskluzywnych jadłodajń stoi wypełnianie pustych miejsc na talerzu zdrową żywnością, ponieważ szef kuchni musi poskąpić konkretów. Dlatego zawsze tego paskudnego zielska dostajemy za dużo. Po czym jemy i jemy, a ono nigdy nie chce się skończyć. I tak trochę też jest z tą muzyką. Brak w niej przynajmniej jednej konkretnej delicji, za to od nadmiaru warzywnych sałatek nogi od stołu chyboczą.
No i jeszcze głos. Ważny element, jeśli z założenia nie myślimy o płycie instrumentalnej.
Diapazon wokalnych możliwości Krzysztofa Borka, być może jest nawet inny niż u Andrzeja Krzywego, jednak na tej płycie tego nie słychać. Fakt, trudno tutaj dostrzec ponadprzeciętność Borka, bo i trudno o wyżyny u kogokolwiek z pozostałych. Wyłania się z tego nawet o kapkę niezachwiana ciągła linia, która jednak na elektrokardiografie oznacza zejście. I ten element również stwarza dyskomfort w rozrachunku z tym albumem.
Co na nim wyróżnić, jeśli spójnie nic nie zachwyca? Po przyparciu do muru najładniejszą melodię wyczuwam w "Halfway". Na siłę wyróżnię jeszcze, faktycznie trochę zahaczające o Riverside, "Aside" ("jutro ostatni wiersz, ostatni dotyk, szkoda, że taki dzień nadarza się tylko raz"), i może jeszcze wystawione względem promocji "Trip". Oto trzy jaśniejsze punkty na mapie tego pozbawionego odrobiny szaleństwa albumu, z 45-minutami muzyki, która ugrzęzła w zbudowanej na kośćcu miałkiego neo prog rocka niewoli. Żałuję, bowiem nazwisko Macieja Mellera stało obietnicą wielkiego widowiska, z którego to planu huknęło jedynie kapiszonem.
Wychodzi taka trója. Dawna szkolna trója, ani plusika więcej. Zresztą, ja tu żadnych plusów nie widzę. W mojej skali od 1 do 5, płyta wbija się w sam środek. Wychodzą więc dwie i pół
gwiazdki.
P.S. Serdeczne podziękowania dla Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją". I choć nie podpisywałem z nim żadnej na pochlebną recenzję lojalki, po cichu liczę jednak na ułaskawienie wobec ciążącej nade mną gilotyny.
A.M.