sobota, 17 października 2020

Ikar

Na jednym z odcieni Canal+ nareszcie dopadłem film reżyserii Macieja Pieprzycy "Ikar. Legenda Mietka Kosza". Rzecz zdecydowanie biograficzna, opowiadająca o ociemniałym wybitnym polskim pianiście jazzowym, który zakończył życie jeszcze przed trzydziestką, a na co wszystko wskazuje, samobójczo. Postać nie z mojej muzycznej bajki, jednak bardzo ciekawa, intrygująca, a przede wszystkim artysta pełną gębą, co w mojej hierarchii z góry stawia tego typu ludzi uprzywilejowanie.
Mietek Kosz miał trudny charakter, zupełnie niemal tak skomplikowany, jak muzyka, którą tworzył i wykonywał. Jego improwizowany jazz miewał mniejszy zasięg popularności niż równie niełatwy muzycznie Komeda, ale też Koszowi nigdy nie przydarzały się nawet najdrobniejsze komunikatywne melodyjki. Bo nawet interpretując Skaldów "Cała Jesteś w Skowronkach", nic nie było tak oczywiste, jak w piosenkowym oryginale. Podobnie zresztą, jak z "Kołysanką" Komedy, którą Kosz w filmie interpretuje podczas jednego z występów, właśnie w jego hołdzie.
Muzyk przez całe życie zmagał się ze ślepotą, z którą nigdy nie potrafił się pogodzić, podobnie, jak nigdy nie zbudował zdrowej relacji z kobietą. Żadnej z nich nie udało się oswoić jego trudnego charakteru, a i jemu także wzbić się na poziom przeciętnego człowieka. Do tego wszystkiego dochodziły problemy z alkoholem oraz próby samobójcze, które w filmie pokazano jedynie jako niewinne igraszki ze śmiercią, za które odpowiedzialność ciążyła tylko na wybrykach podczas balangowych szaleństw.

Za poważną wadę filmu należy uznać ogólną pobieżność, czyli brak rozwinięć poszczególnych wątków. Brakuje im nie tylko tego, ale także dobrej realizacji. Kolejny przykład polskiego filmu ograbionego z rozmachu. Całość wygląda, jakby brutalnie dociśnięto budżet. Rażą sztuczne plenery i sztywna atmosfera klubów oraz sal koncertowych. Legendarne Jazz Montreux wygląda niczym seans w nieistniejącym przy Matejki kinie Olimpia. Do tego dochodzi jeszcze notoryczny brak scen zapadających w pamięć. Widzowi poskąpiono emocji, dzięki którym zechciałby on do tego filmu jeszcze powrócić.
Scenariusz Ikara robi wrażenie wciśniętego do ciasnego słoja, gdzie nie ma miejsca nawet na rozprostowanie kości. Panuje w nim taka ciasnota, jak w godzinach szczytu azjatyckiego metra, gdzie pasażerów dopychają specjalnie do tego najęci dworcowi funkcjonariusze.
Nawet muzyka, której w zasadzie sporo, nie wywołuje dreszczy. O ile, grający Mietka Kosza Dawid Ogrodnik, który dobrze dopiął pianistyczne przeplatanie po klawiaturze, zasługuje na słowa uznania, o tyle spośród repertuarowego bogactwa, widz nie wychwyci przynajmniej jednego motywu, który byłby takim punktem zaczepienia. Choć powiedzmy sobie szczerze, twórcy filmu w kilku miejscach bardzo o to zabiegają. Nie pomógł muzyce nawet Leszek Możdżer, któremu powierzono jej opracowanie.
Ogólnie czuję niedosyt. Scenariusz i realizacja, może nie do bani, ale na pewno do głębszych poprawek. Nie będzie to film na miarę pereł rodzimej kinematografii, jak również obraz wymuszający jakiekolwiek głębsze dyskusje czy analizy. Momentami żałowałem, że sam nie posiadłem zdolności filmowca, bo na każdym kroku wiedziałem, co i jak zrobiłbym lepiej. Przypomniał mi się jednocześnie serial o Annie German, na który niegdyś bardzo się ucieszyłem, a później z każdym odcinkiem minę miałem nietęgą, ponieważ tam też wszystko było tak samo blade. Bo to jest identyczne pospieszne buszowanie kamerą, co również wyprute ze stopniowania napięcia, tak jakby zabrakło czasu na uchwycenie jakiejś głębi. Boli ta oszczędność. Oszczędność pod każdym względem, albowiem identycznie odpychają taniochą zagospodarowane wnętrza, towarzyszące im kanciate scenografie, zupełnie jakby pospiesznie wykonane przez najętych adeptów szkoły plastycznej. A co gorsza, na dobitkę otrzymujemy siermiężny efekt sięgający poziomu prymusów pobliskiej podstawówki.
Co do filmowego Mietka, Dawid Ogrodnik całkiem okey. Podobnie, jak jego nauczycielka, którą zagrała Maja Komorowska. Niestety zbyt krótko. Szkoda więc, że twórcy tak pobieżnie potraktowali jej postać, która przecież miała spory wpływ na rozwój artystyczny Mietka. To ona pobudziła w nim niezależność, jak też uruchomiła mechanizm improwizacyjny, zachęciła do poszukiwań, jak też muzycznego myślenia sercem, nie posiadną techniką. I to naprawdę można było lepiej zrobić. Dużo lepiej. Dlatego ten, jak i wiele innych wątków, okrutnie spłycono. Zupełnie, jak w przypadku dociśniętych limitem czasu reportaży. A przecież filmu biograficznego nie powinien gonić czas, ograniczać montażysta, jak też szantażować budżet. Ponieważ fabularyzowana biografia to hołd, a hołdów nie wolno na kolanie odfajkowywać.


A.M.