ACE FREHLEY
"Origins, Vol. 2"
(eOne Music)
***
Ace Frehley kontynuuje przygodę z coverami, konsekwentnie korzystając z receptury narzuconej sobie w 2016 roku. A więc, podobnie jak na "Origins, Vol. 1", tak i teraz otrzymujemy przeróbki z repertuaru Cream, The Rolling Stones, Jimiego Hendrixa, Led Zeppelin czy The Kinks, plus kilku dotąd jeszcze nie przywołanych (The Animals, Paul Revere & The Raiders czy Humble Pie), a na deser tradycyjny już smaczek ze śpiewnika dawnych jego Kiss - tym razem kompozycja "She". Poprzednio z katalogu Detroitczyków otrzymaliśmy aż dwa utwory, jednak rozpędzonemu w tej materii Frehleyowi da się zapewne i to nadrobić przy ewentualnym volume 3.
Ponownie 12 kompozycji i raz jeszcze konsekwentne rockowe wymiatanie, wyzbyte balladek, od których Frehley oraz jego dawni, a funkcjonujący w oddalonym zakątku koledzy z Kiss, w ostatnich latach coraz chętniej uciekają. Niezwykła to przypadłość, albowiem większość w sile wieku wykonawców, których pokłady wzmożonych decybeli zdecydowanie się wyczerpują, najchętniej odnajdują się w coraz bardziej opanowanym emocjonalnie repertuarze, a tu proszę.
W Kiss Frehley miał maskę kosmonauty, a i odpowiednią ku temu ksywę The Spaceman, i tak się akurat składa, że jego poprzedni album - jednocześnie oddzielający obie części "Origins" - nareszcie doczekał się tego od dawna pożądanego tytułu, czyli "Spaceman". Warto ten fakt odnotować, bo zdaje się nie miałem wcześniej sposobności.
Frehley'owi nieprzerwanie towarzyszy rozpoznawalny, acz mimo wszystko o zawężonej skali głos, lecz przede wszystkim nie gaśnie w nim zapał do muskularnego rock'n'rolla. Oczywiście takiego z odrobiną bluesa, a niekiedy nawet beatu. Stara dobra szkoła grania, jednocześnie trzymająca w swej niewoli całe tamto pokolenie - do którego też się zaliczam. Dlatego z "Origins, Vol. 2" ucieszą się głównie starszaki, wychowane na tych samych wykonawcach, po których naczelnik tej płyty równie chętnie sięga.
Trochę bez przekonania, bo i jakiegokolwiek innowacyjnego pobłądzenia, Frehley podszedł do schematycznie w oryginałach skonstruowanych "Never In My Life" - z rep. Mountain, oraz "Politician" grupy Cream. Nowe szaty obu kawałków nie zyskały tutaj niczego, a nawet można skierować zarzut, iż w przypadku kompozycji Mountain, ex-"Całowniś" nie zechciał choć o pół kroku przekroczyć ustalonej przed kilkoma dekady bariery ciężkości.
Największą wtopą wydaje się cover Humble Pie "30 Days In The Hole". To, co miało być jego atutem, stało się prawdziwą zmorą. Frehley wokalną linię powierzył liderowi Cheap Trick, Robinowi Zanderowi, samemu ograniczając się jedynie do roli gitarzysty, podczas gdy jego gość w jakiś nienaturalny dla siebie sposób natężył struny głosowe pod esencjonalność swobodnie wydającego podobne oktawy Meat Loafa, i ostatecznie wyszło blado. Ten albumowy fragment tyka prawdziwym niewypałem, przyćmiewając apetyt niczym widok robaka w jabłku.
Wszystkie pozostałe numery, jak "Lola" - z rep. The Kinks, "We Gotta Get Out Of This Place" - własności The Animals czy "Manic Depression" Jimiego Hendrixa, na pewno nikomu nie zaszkodzą, ale też na koniec świata nie porwą. W ostatecznym rozrachunku wychodzi na nieobowiązkowe miłe wędrówki po muzycznych fascynacjach głównego wodzireja całego tego przedsięwzięcia, jednak na vol. 2 proponowałbym poprzestać.
A.M.