SIMPLE MINDS
"Live In The City Of Angels"
(BMG)
****
Cztery dekady z muzyką Simple Minds, to i czterodyskowy box, jednocześnie zawierający symbolicznych czterdzieści nagrań. Cacuszko, niczym bombonierka z najbardziej lubianymi czekoladkami. Oczywiście, istnieje także niereglamentowany dwupłytowy odpowiednik, jednak ten ogranicza się zaledwie do zawartości pierwszych dwóch płyt. A to trochę tak, jakbyśmy otrzymali w podarku napoczętą szkatułkę czekoladek, z której darczyńca po drodze już nieco skubnął.
Pierwsze dwie płyty stanowią za zapis występu z Orpheum Theatre w Los Angeles, zarejestrowanego 24 października 2018 roku - za wyjątkiem wbitego w jądro CD 1 nagrania "Glittering Prize", pochodzącego z koncertu w Fillmore - Gleason Theatre w Miami Beach, z 8 listopada 2018 roku. Oba występy wyprzedane, jak zresztą cała trasa po Ameryce Północnej, która niosła się pomiędzy końcem września a początkiem listopada ubiegłego roku. Dalsze dwa CD boxu stanowią już za miks z pozostałych występów amerykańskiej trasy, przy okazji dostarczając garść głównie nowszego dorobku, w tym m.in. "Summer", "In Dreams", Barrowland Star", "Blindfolded", "Midnight Walking", "Big Music", itd.... Jednak i w tej części napotkamy na kilka wiekopomnych znaków rozpoznawczych, jak choćby "Celebrate", "Speed Your Love To Me" czy "I Travel". Jeśli jednak zechcemy pójść na skróty i skoncentrować uwagę tylko na posłuchaniu największych przebojów, spokojnie możemy poprzestać na skromnej 2-płytowej edycji. Jest tu niemal wszystko, choć
niepojęte, dlaczego grupa całkowicie zrezygnowała z zawartości albumu "Street Fighting Years". Niestety, z najpiękniejszej płyty Simple Minds nie znajdziemy tu choćby okruszka. I choć mogłoby się wydawać, iż z powyższego powodu całość do kosza, okazuje się, że ów uszczerbek w niczym nie przeszkadza. Podsunięta tu mnogość innych równie okazałych piosenek, na szczęście pozwala zapomnieć o braku "This Is Your Land", "Mandela Day" czy Gabriel'owskim "Biko". Simple Minds, którzy trochę na własną prośbę przespali dekadę 90's, a i w następnej też nie nagrywali niczego olśniewającego, właśnie zagrali tak, jakby się nic nie stało. A przecież, przed mniej więcej dwudziestoma pięcioma laty oddali stadionowe pole ówczesnym konkurentom z U2. Zbrodnia, gdyż ustąpili grupie, z którą przez dłuższy czas szli łeb w łeb, gromadząc na koncertach podobną publiczność, sprzedając identyczne nakłady płyt, a i goszcząc równie intensywnie na najbardziej prestiżowych listach przebojów. Jednak ekipa Jima Kerra teraz wzięła się w garść, i jak na nich przystało, znowu zagrała stadionowo. Cieszy, że Simple Minds przeżywają drugą młodość i niewinnie werbują coraz większe audytoria, nawet jeśli na równie okazałe, co U2, nie mają szans. Ale ten album uspokaja, Simple Minds nadal są dobrym zespołem. Oni tylko musieli się jakoś ogarnąć. I to, o czym piszę, potwierdzą zarejestrowane w tym okazałym pudle, dobrze nam znane piosenki: "Glittering Prize", "Let There Be Love", Someone Somewhere In Summertime", "Don't You (Forget About Me)", "New Gold Dream (81-82-83-84)", "Alive And Kicking", "Stand By Love", "Once Upon A Time", "Promised You A Miracle" plus cała reszta skomasowanych szlagierów, a także rzeczy najnowsze, jak "Sense Of Discovery" bądź tytułowe względem ostatniego albumu "Walk Between Worlds". Zaskakujące, jak te najświeższe kawałki nabrały tutaj rumieńców. Do niedawna jawiły się niczym kuśtykające na gminnej ławce rezerwowych (jak zresztą cała płyta "Walk Between Worlds"), a teraz proszę. Jednocześnie nadmienię, przez cały czas debatujemy o zespole, od którego musimy i wymagajmy więcej, ponieważ ten w latach 80-tych strzelał seriami tylko świetne płyty, i dopiero po "Real Life" zaciął mu się karabinek. Mało radości wyniosłem z wszystkiego, co wydarzyło się później. Jedynie wydane w 2014 roku, niemal doskonałe "Big Music", wpuściło do ubijanego latami zaduchu nieco świeżego powietrza. Tak, to prawdziwa wisienka na torcie Simple Minds spośród wszystkich ich płyt po 1991 roku. Pozostałe okazały się tak wychudzone, jakby w minionym ćwierćwieczu w Szkocji wprowadzono kartki na nuty.
Zmysłowy tytuł "Live In The City Of Angels" jasno określa zapis z preferowanego miejsca show, ale też sugestywnie odnosi się do pierwszego dwupłytowego, doskonałego koncertowego albumu "Live In The City Of Light" - wówczas królował Paryż. I nowiuśki "Live In The City Of Angels" również mógłby do tego miana pretendować, gdyby tylko pozwolono mu pooddychać pełnią płuc. Skandaliczne, że niemal po każdym nagraniu tłamsi się owacyjnie reagujący tłum, a wraz z każdym kolejnym inicjuje zabawę od nowego wiersza. Irytujące, przecież można było piosenki i oklaski zgrabnie połączyć, imitując atmosferę niczym nieprzerywanego show. Słuchacz uległby metrum magii jednolitego występu, którego tutaj całkowicie nas pozbawiono. Podobnie zresztą uczyniono z niedawnym występem Electric Light Orchestra na Stadionie Wembley, z którego w konsekwencji także skrojono cierpiący na podobne zwyrodnienia 2-płytowy album. Ktoś, kto tak podchodzi do sprawy, skrywa w sobie subtelność lokomotywy i powinno mu się dożywotnio zakazać zabawy realizatorskimi pokrętłami.
Mimo powyższych niedoskonałości, polecam. Polecam równie gorąco, jak entuzjastycznie wyznacza wysokie standardy ta muzyka. Ponownie fantastyczni i dawno w takiej formie niesłyszani Simple Minds. Zupełnie, jakby trawieni żądzą zemsty satysfakcjonująco uderzyli w tych, którzy w ich wartość zwątpili.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"