LANA DEL REY
"Norman Fucking Rockwell"
(POLYDOR / INTERSCOPE)
****3/4
Najnowsze majestatyczne songi Lany Del Ray stanowią za kolejny rozdział jej niekończących się uczuciowych rozmarzeń. Niekiedy nawet pikantnych, jednak z reguły podanych subtelną tonacją, a i z okazjonalnie wyczuwalną nutką femme fatale. Fascynująca dziewczyna, pomimo iż kąsa niepierwszy raz.
Na "Norman Fucking Rockwell" Amerykanka najwięcej kompozycyjnych związków zawarła z Jackiem Antonoffem - muzykiem, producentem, a jednocześnie współpracownikiem Pink bądź Taylor Swift. Nie ma to jednak większego znaczenia dla uprawianego przez nią stylu, choć dla pewnego drzemiącego w Artystce mroku, takiego z lekko uchyloną firanką, już tak. Inna sprawa, iż przydałoby się wzbogacić Lanie nieco stylistyczną paletę, ponieważ każda jej nowa płyta bywa przewidywalna już na rozbiegówce. Nawet, jeśli to bezustannie wciągająca muzyka.
Jest na "Norman Fucking Rockwell" przynajmniej kilka prawdziwek perełek. Jedną z nich, niesamowite "Doin' Time". Rzecz nie do oderwania. Działa niczym hipnoza, a przecież to tylko niecałe trzy i pół minuty, sugestywnie utkane wokół klasycznego tematu "Summertime" George'a Gershwina. Eteryczny głos naszej winowajczyni łączy się tu sprawnie z wyrwaną niemal z nocnych marów melodią oraz trip-hopową otoczką - coś absolutnie przepięknego. Kolejnym nie do odpuszczenia fragmentem, blisko 6-minutowe "The Next Best American Record". Kolejna pełna namiętnej burzy piosenka, o związku z kimś, komu także zależy na tworzeniu najlepszej muzyki oraz w perspektywie nagraniu naj naj płyty. Lana niczego ponad pełen domysłów tekst nie wyjaśnia, a jedynie sugeruje, że ktoś taki był, a być może jest? Podobną mocą zionie finałowe "Hope Is A Dangerous Thing For A Woman Like Me To Have - But I Have It". Aż zadyszki dostałem, gdy dobrnąłem do ostatniego słowa tego tytułu. Posłuchajcie, jak delikatnie to zaśpiewane. Jak czarująco i seksownie Lana wyciąga spółgłoski "cz" lub "sz". One same w sobie przecież bywają miękkie, zaś w jej ustach dosłownie nabierają pierza. Gdy nasza dama śpiewa jedynie przy akompaniamencie fortepianu: "... I've been tearing around in my fucking nightgown ..." brzmi jak świeża mamuśka w jakiejś do snu miluśkiej kołysance. A przecież w tym samym nagraniu chwilę później artykułuje: "... nadzieja dla takiej kobiety jak ja, jest czymś niebezpiecznym - ale ją mam... ". To ponoć song na cześć
amerykańskiej poetki Sylvii Plath. Piękne, co by nie mówić. I jeszcze wiele podobnie niosących się piosenek napotkamy na tej niemal niekończącej się płycie. Przytrzymajmy może jeszcze palec przy "Love Song" - melodii o pragnieniu stabilnego uczucia w równie stabilnym związku. Bądź na "Cinnamon Girl" - kompozycji utrzymanej w atmosferze mojej ulubionej płyty "Honeymoon". Numeru z fortepianem, elektroniką, samplami oraz wszystkim tym, co jeszcze potrzebne. Nie wolno pominąć też podniosłego songu "California". W jego refrenie następuje prawdziwy emocjonalny halny, i aż zazębiają się porozrzucane słowa: "... odezwij się jak wrócisz do Kalifornii... odwiedzimy wszystkie stare miejsca i będziemy szaleć od zmierzchu po świt...".
To tylko kilka wyrwanych kartek z tej przepastnej, blisko 70-minutowej płyty. A przecież znajdziemy na niej jeszcze prawie 10-minutową mini suitę "Venice Bitch" - trochę folkową, rock-psychodeliczną, a przede wszystkim korzennie bardzo amerykańską i z użyciem niesamowicie brzmiących retro syntezatorów. Oj, czyha tu jeszcze na nas wiele "niebezpieczeństw" - i proszę ich nie omijać.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"