Wczoraj Telewizja Polska (bodaj na Kulturze) po raz kolejny pokazała film o albumie Phila Collinsa "Face Value". W ramach cyklu "Classic Albums". A więc, ze znanej serii, prezentującej wybrane ważne albumy dla muzyki, która to seria niegdyś ukazała się także na płytach DVD. Mogę ten film, jak i w ogóle wszystko co dotyczy samego Collinsa, oglądać na okrągło. Proces tworzenia się "In The Air Tonight", jak i wielu innych piosenek z tej genialnej płyty, świetnie pokazuje atmosferę tamtych czasów, jak i wielki entuzjazm podczas ich tworzenia. A także, satysfakcję ze stu procent wkładu w ich skomponowanie, wyprodukowanie oraz w warstwę liryczną, która dobitnie oddawała stan ówczesnego ducha artysty. Z tego zresztą Phil był najbardziej dumny - jak jeszcze nigdy wcześniej. Być może radość z nowego wówczas związku, wlała w niego nowe siły, bo jak wiemy, przez najbliższych wiele lat, maestro nagrywał tylko rzeczy bardzo dobre i jeszcze bardziej dobre.
Kończący się właśnie rok wywołał we mnie wzmożony apetyt na muzykę Phila Collinsa. Jednego z moich największych pupili i zarazem swego rodzaju ulubieńca z Genesis. Niczego tak przy okazji nie odbierając Hackettowi, Banksowi, Rutherfordowi czy Gabrielowi.
Podobnego bzika dostaję co pewien czas. Z chęcią zatem powracam do moich ulubionych płyt Genesis ("A Trick Of The Tail", "Wind And Wuthering", ""...And Then There Were Three", "Duke" czy "We Can't Dance") i z nutą nostalgii wspominam świetne czasy dla muzyki. Bo pamiętam jakie wrażenie zrobiła na mnie, jako na młodym chłopaku (miałem ok. 14-15 lat) płyta "...And Then There Were Three...". Najpierw rozkochałem się w pierwszym ogólnoświatowym przeboju "Follow You, Follow Me" (singlowy sukces i otwarcie się USA na ich muzykę), by nieco później docenić te troszkę trudniejsze w odbiorze piosenki, jak rozbudowana i wręcz obłędna "Burning Rope" ("...spójrz na puste ulice, wszystko co na nich widzisz, to sny, które przemieniły się w rzeczywistość..."), bądź niezwykłej urody ballada "Undertow", której muzycy Genesis na longplayu poskąpili miejsca na interludium, przez co te, pojawiło się dopiero rok później na pierwszej solowej płycie Tony'ego Banksa (gdybyś ktoś chciał poznać komplet). Takich momentów było tu całkiem sporo, weźmy inną i równie czule zaśpiewaną balladę, jak "Many Too Many", albo taką nieco makabryczną piosenkę "Snowbound" - opowiadającą historię bawiących się dzieci na śniegu. Dzieci w pewnym momencie trafiają na zamrożone zwłoki bezdomnego i robią sobie z niego bałwana. W samej jednak muzyce panuje atmosfera melancholijnego uniesienia, czyniąc ze "Snowbound" niemal romantyczny utwór. I jak to u Genesis, nawet na tak ładnej i melodyjnej płycie nie mogło zabraknąć typowego angielskiego humoru, bądź nawiązań do kart historii w krzywym zwierciadle, czyli odnośników do dawnej literatury. Stąd choćby opowiastka w "Say It's Alright Joe" o pijaku, który zwierza się barmanowi, prosząc go o kolejną szklaneczkę, która mu znowu przywróci życie ("...powiedz Joe, że wszystko jest w porządku?...). Przykładem na drugie, niech będzie podniosły "The Lady Lies", rzecz o tym jak młoda dama uwodzi rycerza, który ją wcześniej ratuje przed smokiem, po czym rycerz jednak ginie, ponieważ owa dama okazała się demonem. I tak dalej, i tak dalej.... Ta cudowna płyta powszechnie nie cieszy się specjalnym uznaniem, gdyż pochodzi nie z "tego" okresu. A fani Petera Gabriela już dawno zapomnieli słuchać samej muzyki, tylko przywiązani dawnymi wspomnieniami nie potrafili jakoś otworzyć się na nowe. Poza tym, "...And Then...." była już trzecią płytą po odejściu Petera Gabriela, no i pierwszą bez udziału Steve'a Hacketta. Już tylko sam ten fakt, nie dawał szans na wiarygodność muzyki, która moim zdaniem choć inna, wcale nie odbiegała poziomem od wcześniejszych dokonań, a często je wręcz przebijała. Zresztą, trudno to do siebie porównywać. Muzyka przez cały czas ewoluowała, a więc jak tu postawić obok siebie nawet takie "Selling England By The Pound" wraz z "A Trick Of The Tail", choć te dzieli od siebie ledwie okres krótkich dwóch lat? W wielu jednak kwestiach była to przepaść. A przecież też mówimy o dwóch doskonałych albumach, absolutnie zasługujących na najwyższą ocenę.
Przeskoczmy zatem na moment do "Wind And Wuthering". Przecież to na jej końcu jest taki doskonały 4-minutowy "Afterglow", rzecz absolutnie obowiązkowa dla każdego fana muzyki. Niegdyś pewien brytyjski dziennikarz napisał, że jeśli po wysłuchaniu tej piosenki nie ma się w oczach łez, to nie jest się człowiekiem. To samo może tyczyć takich klejnotów jak mini suita "One For The Vine" (rzecz o człowieku, którego ludzie przez pomyłkę uważają za swego Boga, a ten co gorsza, nie protestuje) lub nieco staroświeckiej ballady, a zarazem zwyczajnej piosenki o miłości, jaką było "Your Own Special Way". Dzisiaj żaden neo-progresywny wykonawca nie jest w stanie czegoś takiego skomponować. Proszę mi uwierzyć.
Podobnych momentów nie brakuje na jeszcze wcześniejszej "A Trick Of The Tail". Płyty powszechnie uważanej za najlepszą spośród Genesis już po odejściu Petera Gabriela. No cóż, trudno nie przyklasnąć takim opiniom, jeśli posłuchamy choćby tylko "Entangled" (beztrosko brnącej opowieści o pacjencie zanurzonym w hipnozie), "Mad Man Moon" (z chyba najdelikatniejszym wokalem Phila Collinsa), bądź poruszającego "Ripples" (o tym, że starość jest nieuchronna, a wszystko przemija bezpowrotnie, odchodząc do krainy zapomnienia).
Posłuchajcie Państwo tej muzyki. Tylko w całości, utwór po utworze. A później na deser jeszcze całego "Duke" i genialnego "We Can't Dance" - nie myśląc powszechnie i błędnie, że to tylko zestaw pretensjonalnych piosenek radiowych, bo chcielibyście aby takie "Dreaming While You Sleep", "Never A Time", "Fading Lights" czy "Way Of The World", ktoś dla Was w nich zagrał.
Grudzień z Genesis? Why not.
"A Trick Of The Tail" (1976)
*****
"Wind And Wuthering" (1976)
****3/4
"...And Then There Were Three..." (1978)
*****
"Duke" (1980)
****1/2
"Abacab" (1981)
***
"Genesis" (1983)
***1/2
"Invisible Touch" (1986)
****
"We Can't Dance" (1992)
****2/3
======================================
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP