wtorek, 26 kwietnia 2022

truskawki

W bogatym płytozbiorze folk/progrockowych Strawbs jest m.in. taki album "Deadlines". Jedno z późniejszych i wyjątkowo niedocenianych dzieł Brytyjczyków. Gdy zarzucimy okiem w kalendarz, obecnie tego typu muzyka wydaje się wręcz prehistoryczna. W brzmieniu i wyrażaniu myśli wyjawia odległe lata świetlne. Ale mimo wszystko, i tak już dawno po Jagielle oraz Grunwaldzie.
Jeszcze tylko w nawiązaniu do owego "niedoceniania" podkreślę, iż "Deadlines" nie zdobyło żadnej chwały na jakichkolwiek listach przebojów, jednocześnie legitymizując się nikłą sprzedażą. Może właśnie dlatego wkrótce lider grupy - Dave Cousins - dał sobie spokój z muzykowaniem i wezbrał siły wobec zostania radiowym didżejem. Na szczęście tylko na kilka lat. Po namowie paru osób, a i samemu nabierając przekonania, z dużą dozą rozsądku powrócił do zasłużonych Strawbs. Czyli do najpyszniejszego pod słońcem owocu. Do dzisiaj bowiem natura nie wymyśliła przyjemniejszego smaku, aromatu oraz soczystości. Truskawki absolutnie niezagrożone. Jakkolwiek byśmy nie zechcieli obalić mojego wniosku, czy to nawet fajnymi w sumie gruszkami, innymi kiwi, czereśniami, bądź wielogatunkowymi jagodami. Tylko niech nikt mi nie wyjeżdża z obrzydliwymi bananami. Istną pomyłką natury, którą nie pojmuję, jak można wtykać do jamy gębowej.

Ale wracając do The Strawbs. Grupa największym uznaniem cieszyła się w pierwszej połowie lat 70-tych. Najpierw muzycy akompaniowali folkowej wokalistce Sandy Denny, aż odkryli, że Dave Cousins ma wyjątkowo dobry, charakterystyczny głos. I polecam sprawdzić od razu, od ręki. Grupa jednak wyróżniała się nie tylko pod względem bogactwa głosu Cousinsa, co też repertuarowo. Strawbsi posiedli niesłychanie lekką rękę w tworzeniu, w sumie wcale nie takich lekkich utworów, a jednak oznaczających się pewną kompozytorską swobodą oraz idącym w parze bogactwem aranżacyjnym, a do tego nierzadko intrygującymi tekstami.
Szczególnie dobrymi albumami, o czym tkwię w mocnym przekonaniu: "Grave New World" (z m.in. obłędnym "Benedictus"), "Bursting At The Seams" (tu chociażby sporego kalibru przebój "Lay Down") czy całościowo wytrawne "Hero And Heroine". Tytuł tego ostatniego przekłada się na "bohater i bohaterka", lecz oczywistym, iż mamy tu drugie dno. Owe "heroine" to przecież inteligentna gra słów, co nadaje wyrazowi wiadomego znaczenia.
Na pewno "Deadlines" dalekie było od uprawianego odlegle, raczej na wstępnej ścieżce kariery folkrocka, nie było na nim również śladu po dawnych wyczynach Ricka Wakemana, co też Truskawki w przypadku tego albumu uczynili wszystko, by w 1978 roku stać się zespołem bardziej komunikatywnym, z szansą na zaistnienie w radio. Zresztą, była to także jedna z obietnic wobec szefostwa wytwórni Arista, z którą to firmą grupa właśnie się wówczas związała. Ostatecznie nie przypuszczając, że na ledwie jedną płytę. I tylko ogólna szkoda, iż dzisiaj ten niespecjalnie pożądany album, wciąż emocjonuje zawężony krąg wielbicieli Strawbs. Na szczęście są jeszcze tacy. Niekiedy ich spotykam. To ludzie niemający problemu z wystawianiem ciepłych uczuć różnorodnościom działań tej pięknej grupy, kochający ich równie mocno, za np. nieprzejrzyste na pierwszy rzut ucha "Grave New World", co też mniej wymagające "Deep Cuts" lub "Burning For You".
Lubię bogactwo "Deadlines". Mamy tu niemal wszystko, czego potrzebuje nieszablonowy album artysty, którego stać na wszechstronność. Stąd i tutaj m.in. pachnące naftaliną ballady, co też piosenki o radiowym potencjale - z wyraziście zarysowanymi zwrotkami oraz refrenami, ale i numery trudniejsze, mniej oczywiste, takie do wsłuchania i umiejętnej analizy, że pomyślę choćby o zamykającym całość "Words Of Wisdom". Świetna rzecz. Zarówno to, jak i cała reszta stoją dużą jakością tego albumu. Ja jednak najchętniej zanurzam się w tylko z pozoru beztroskiej balladzie "I Don't Want To Talk About It", w której Cousins bywa majestatyczny, przejmujący, nie wykraczając poza wyrażanie lamentu w normach dobrego smaku, i gdzie przy okazji, gdzieś tam zauważa, iż "czyny mówią znacznie głośniej, niż słowa". Jest też niezwykle chwytający za punkt ciężkości ludzkiego organizmu hardrocker "The Last Resort" (... promień nadziei, jedwabna lina, twoje stopy na bezkresnym zboczu, jeszcze jedna szansa, by dotknąć Słońca. Będziesz za mną tęsknić. Nadszedł czas, ostatni ukłon ...), co też ujmująca, a zarazem nasączona a'la klawesynowym podkładem pieśń "Deadly Nightshade" - czyli "wilcza jagoda". Okrutna Belladonna w upiornym mroku nocy. Niby lek, a jednak w większej dawce trucizna. Coś, co truje, a jednocześnie fascynuje i podnieca. I ta oto tu Belladonna bierze odwet za miłość, którą odrzuciła.
Wiele całości sprawy podpowiada intrygująca, nieoczywista okładka. Ten tonący tu facet w telefonicznej budce, znalazł po latach zastosowanie także u Pendragon. U kolejnej pięknej grupy, która dzięki okładce do "Pure", tym razem ukazała ludzką niemoc w metaforycznym szklanym i posklejanym na amen akwarium. A to przecież album z tej samej krainy. Wszak rock progresywny sunie różnymi stronami busoli, nie tylko płaczliwymi gitarowymi solówkami, jakich oczekują po tej muzyce najmniej wobec niej wymagający.
"Deadlines" to album bardzo potrzebny. Radiowo także. A przede wszystkim sfera dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze.

a.m.