czwartek, 21 kwietnia 2022

Sheila E.

Sheila E. - znają na pewno fani Prince'a, a może nie tylko. Ja bym nie znał, gdyby nie Phil Collins, ogromny jej fan. Prince'a jakoś nigdy i pod żadną postacią, ale, że Phil zachwycił się tą utalentowaną perkusistką w okresie "No Jacket Required", nie mogło mi umknąć. Bez zapewnień mego Pupila słyszę w otwierającym tamtą płytę numerze "Sussudio" Prince'owanie. Z przekonaniem i czkawką Collins skanduje: "su su sudijou". I pomimo, iż sprawa stanowi się wspomnieniem o pewnej szkolnej damie, z którą Maestro platonicznie sympatyzował, to dlaczego by jej uroku nie wbić przy tej okazji w ładną buźkę Sheili E.
Gdy przesłuchamy ejtisowe płyty Sheili E., szybko zrozumiemy rytmiczną zgodność, z której chochlą nabierał Prince. Osobiście trochę nawet żałuję, że Collins nigdy nie poświęcił takim rytmom całego albumu. A ewidentnie się w tym czuł. W rytmach i zabarwieniach wynikających z uwielbienia do starego soulu oraz mieszania tego z nowinkami technologicznymi serca lat osiemdziesiątych.
Bardzo lubię całe "No Jacket Required". Co tam lubię, kocham! Po latach doszedłem do wniosku, że nie "Face Value" czy "... But Seriously", a moim albumowym faworytem w solowym gnieździe Phila, "nou dżaket". Ta pewność wzmocniła się we mnie wraz ze śmiercią kumpla - Leszka, z którym ta konkretna muzyka łączyła nas więzami braterstwa. I szkoda, że zrozumiałem to troszkę za późno. A przecież była w tym zbiorze jedna podpowiedź. Rozciągnięta po wytrzymałość nitki, subtelna i nieco boleściwa ballada "Long Long Way To Go". Rzecz, której dośpiewuje Sting, i w której obaj panowie dźgają prorocze: "podczas, kiedy siedzimy i sobie gaworzymy, czyjegoś ukochanego serce przestaje bić". Prawdziwy klejnot z samego centrum strony A "No Jacket Required". Inna sprawa, iż my z Leszkiem mieliśmy bzika na punkcie otwieracza strony B, hitowego "Don't Lose My Number", z zabawnym - co u Phila normą - teledyskiem. Bohaterem piosenki pewien Billy, taki wszędobylski kowboj rozbójnik, którego zawsze dobrze mieć po swojej stronie: "Billy, tylko nie zgub mojego numeru, ponieważ nie jesteś wszędobylski, uczyń, bym sprostał cię odnaleźć". Superbohater, a jednocześnie trochę taki pod Collinsowe poczucie humoru Clint Eastwood w krzywym zwierciadle. 

"No Jacket Required" dobrze nakreślały potrzeby i emocje ówczesnych dwudziestolatków, jakimi na świeżo wówczas z Leszkiem byliśmy. Leszek nawet rocznikowo młodziej, choć de facto dzieliło nas ledwie pięć miesięcy.
Collins był dla Wujaszka i mnie Wielkim Artystą. Po prostu. Bez namysłu i niepotrzebnego przed kimkolwiek spowiadania. I takim wbrew wszystkim atakującym nas męczyduszom, dla których z obozu 'poważnych' Genesis, liczył się jedynie Peter Gabriel, natomiast Phil Collins był chłoptasiem od podawania piłek. My jednak mieliśmy na tego "podawacza" podobny luz i ten sam w oczach błysk. Rozumieliśmy Mistrzunia z całym jego inwentarzem. Z jego poczuciem humoru, nazbyt luźnymi marynarkami, przybrudzonymi białymi trampkami, estradową konferansjerką, co rzecz jasna przefajnym głosem oraz oddaniem jego możliwości różnym muzycznym trybom. I może dlatego niekoniecznie dla nas Genesis zawsze musieli być progresywni. Tacy na serio, na zabój, na cierpiące motywy i solówki. Choć pocierpieć przy Gabrielu też z Wujaszkiem lubiliśmy. Pierwsze jego solo płyty plus odstające od powagi, multiprzebojowe "So", to przecież kamienie milowe. Tak samo, jak nigdy nie wyrzeknę się miłości do "Nursery Cryme" czy "Selling England By The Pound". Wiadomo, nie ma głupich. Muzyka, bez której nie byłoby sensu człapać po tym bezbarwnym łez padole. Ale miałem raczej słówko o Sheili E. Gdy słucham po latach z dwóch znalezionych w domu winyli, czuję nie tylko rytm i umiejętności tej klawej babeczki, ale też zabawę dźwiękami, niekiedy nawet tanecznymi eksperymentami. Oczywiście nie jest to twórczość do mojego Nawiedzonego Studia, o nie. W pierwszym ciemnym zaułku zamordowalibyście mnie oraz roztrzaskali własne radioodbiorniki. Wystawiłbym reputację na szwank, jednego dnia tracąc cały dwudziestoośmioletni radiowy dorobek. Na szczęście potrafię rozgraniczyć ciekawostki od spraw idących na emisję. Lecz, jeśli komukolwiek jednak zechce się sprawdzić, na czym bazował Phil Collins realizując rytmy do "Sussudio" bądź "Inside Out", polecam wczesną Sheilę E. Zresztą, nowszej jakoś nie miałem dotąd okazji. Ach, no i koniecznie na talerz Phil'owy cover Cyndi Lauper do "True Colours" - Sheila 'wali' w nim po różnych perkusyjnych przeszkadzajkach. Wali czule i całkiem na poważnie.
Po dłuższej przerwie upomniała się o mnie ta muzyka.

a.m.