Nie szło mi w niedzielę jak powinno. Na szczęście obroniła się muzyka. Zresztą, o to byłem spokojny od samego początku. Noga mi doskwierała, stale o niej myślałem, nie umiałem zebrać myśli, a co za tym idzie: język się plątał, a w środku dekoncentracja. Do tego wszystkiego powrócił ten cholerny gruźliczy kaszel, który przez miesiąc spoczywał w zamrażarce. Łażę zatem jakiś taki podkulony, kuśtykający, kaszlący... jakbym dopiero wrócił spod Stalingradu.
Z nogą nie jest lekko, wdarło się jakieś zakażenie, cała przy tym spuchnięta, choć już po usunięciu ropy, no i na antybiotykach. Mimo tego, jestem facet z jajami, więc o najbliższą niedzielę proszę się nie martwić.
Niestety jednak z tego powodu nie pojadę w piątek na Scorpions do Gdańska. A już miałem wszystko dograne. Kolega inicjator nawet zaoferował darmowy pakiet: bilet + podróż, moją rolą było tylko czynić za przyzwoitkę. Nic z tego, muszę się oblizać smakiem. Dobrze, że przed dekadą widziałem Scorpionsów w Ostrowie, bo chyba by mi serce pękło.
Wyjaśniła się sprawa z nową płytą Szwajcarów z Shakry. Nie Shakiry, a Shakry. Otóż, zaprezentowane przeze mnie fragmenty w minionej audycji pochodziły z płyty pierwotnie wydanej w 2007 roku, a która teraz doczekała się tylko reedycji, o czym najwyraźniej nie wiedziałem. Do poprzedniej płyty "High Noon" miałem z zespołem długą przerwę. Nie słuchałem, bo po prostu nie cisnęło mnie w ich kierunku. Lecz gdy do handlu weszła wspomniana "High Noon", dźgnął mnie jakiś impuls, kupiłem więc ją w ciemno, a ta mnie absolutnie oczarowała. Widząc zatem ostatnio nieznaną mi okładkę, ani też nic niemówiący tytuł "Infected", pomyślałem, że to nowa płyta. Tym bardziej, że oczyma wyobraźni odczytałem na rewersie opakowania rok wydania, jako 2017. A tu przecież jak byk napisane: 2007 !!! Zobaczyłem więc co chciałem, no i przez kilka dni tkwiłem w przekonaniu, że to nowy materiał. A ten pierwotnie ukazał się, gdy Shakra nie byli u mnie na fali. Dziwiło mnie jedynie, dlaczego grupa tak spuściła z tonu, iż po tak znakomitym "High Noon" wypuścili suma sumarum przeciętniaka. Ale na tym nie koniec, Shakra naprawdę wydali nowy album, i w zasadzie niemal w tym samym czasie, w którym również wspomnianą reedycję "Infected". Trochę chłopaki namieszali, ale nie ma tego złego co by na dobre... bowiem w obliczu tych faktów ewidentnie uradowało mnie, iż "Infected" nie jest na szczęście ich najnowszym tworem. Z faktyczną nowizną "Snakes & Ladders" zaczynam więc wiązać coraz to większe nadzieje.
Po raz kolejny wyszło na to, że nie jestem nieomylny i wszystkowiedzący, jak to czasem z grzeczności próbują mi ludzie komplementować. Mylić się rzecz ludzka, bo nie myli się tylko ten, co nic nie robi. Tak mawiał kierownik działu ekonomicznego w mojej pierwszej nudnej i papierkowej robocie, w której jako yntylygent zgarniałem pobory na poziomie dwóch zachodnich winyli. Albowiem tyle się kiedyś zarabiało. To info dla tych, którzy jeszcze do dzisiaj narzekają na wysokie ceny płyt. Spokojnie, ja też narzekam.
Młody człowiek zastępujący na stanowisku realizatorskim Tomka w ostatnią niedzielę, zapytał: od kiedy tworzysz radiowe audycje? Rzuciłem pytaniem na pytanie: a ile masz lat? I tu padło: dwadzieścia trzy. No to trafiłeś - spuentowałem. Lubię zrobić wrażenie.
Dzisiaj - już akonto imienin - dostałem od Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją" nowiuśki podarek płytowy. Kolejne nieznane nikomu zjawisko. Będzie co odkrywać. Posłuchamy, obiecuję. Z kolei od mego synka Tomka, skapnęło mi się najnowsze DVD Black Sabbath "The End - Live in Birmingham". Dobrze, że nie CD, bo już mam. Jakże chętnie zarzucę okiem na pożegnalny występ w rodzimym Sabbathom Birmingham.
Pomału chwytam lin, szukam pionu i stabilizacji, myślcie o mnie dobrze, będzie mi bardzo przyjemnie.
Do następnego, Moi Drodzy....
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
środa, 29 listopada 2017
poniedziałek, 27 listopada 2017
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 26 listopada 2017 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań
"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 26 listopada 2017 - godz. 22.00 - 2.00
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl
realizacja: Radek Siewierski
prowadzenie: Andrzej Masłowski
VANDENBERG'S MOONKINGS - "MK II" - (2017) -
- Walk Away
- Tightrope
SHAKRA - "Infected" - (2007 / reedycja 2017) -
- Make Your Day
- Love Will Find A Way
SERENITY - "Lionheart" - (2017) -
- Lionheart
- Rising High
- Heaven
WITHIN TEMPTATION - "The Heart Of Everything" - (2007) -
- Frozen
SLEEPING ROMANCE - "Alba" - (2017) -
- Forgiveness
KING CRIMSON - "Absent Lovers: Live In Montreal" - (1998) -
The Spectrum, Montreal, Kanada, koncert z 11.07.1984
- Red
- Matte Kudasai
- Three Of A Perfect Pair
JEFF LYNNE'S ELO - "Wembley Or Bust" - (2017) -
- All Over The World
- Showdown
- Last Train To London
OLIVIA NEWTON-JOHN - "The Definitive Collection" - (2002) -
- Sam - {oryginalnie na LP "Don't Stop Believin' " - 1976}
- I Honestly Love You - {oryginalnie na LP "If You Love Me Let Me Know" - 1974}
- Hopelessly Devoted To You - {oryginalnie na OST "Grease" - 1978}
BARRY GIBB - "In The Now" - (2016) -
- In The Now
MIKE OLDFIELD - "Islands" - (1987) -
- Islands - {śpiew BONNIE TYLER}
DAVID CASSIDY - "Romance" - (1985) -
- Romance - {with BASIA TRZETRZELEWSKA}
DAVID CASSIDY - "Greatest Hits" - (1976) -
- Cherish - {oryginalnie LP "Cherish" - 1972}
NICOLETTE LARSON - "Nicolette" - (1978) -
- Lotta Love
MIKE OLDFIELD - "Earth Moving" - (1989) -
- Holy - {śpiew ADRIAN BELEW}
- Innocent - {śpiew ANITA HEGERLAND}
- See The Light - {śpiew CHRIS THOMPSON}
- Earth Moving - {śpiew CARL WAYNE & NIKKI 'B' BENTLEY}
ELTON JOHN - "Greatest Hits" - (1974) -
- Crocodile Rock - {oryginalnie na LP "Don't Shoot Me I'm Only The Piano Player" - 1973}
MANFRED MANN'S EARTH BAND - "The Roaring Silence" - (1976) -
- Blinded By The Light - {Bruce Springsteen cover}
- Singing The Dolphin Through
- Waiter, There's A Yawn In My Ear
- Starbird
- Questions
WOBBLER - "From Silence To Somewhere" - (2017) -
- Foxlight
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
niedziela, 26 listopada 2017
JEFF LYNNE'S ELO - "Wembley Or Bust" - (2017) -
JEFF LYNNE'S ELO
"Wembley Or Bust"
(SONY MUSIC)
***
Gdy w latach 70-tych E.L.O. odnosili spektakularne sukcesy, a podczas ich koncertów pojawiały się futurystyczne scenografie - jakich dotąd nie widział świat, nigdy opiekująca się grupą wytwórnia Jet Records nie opublikowała albumu koncertowego. Takiego z prawdziwego zdarzenia. Uczyniono to dopiero pod koniec lat 90-tych - z archiwalnych koncertów z 1976 oraz 1978 r., a więc w czasach, gdy mowa już o musztardzie poobiedniej. W zasadzie w okresie, gdy nie było już prawdziwych E.L.O., albowiem z jednej strony straszył tribute band Mika Kamińskiego do spółki z (nieżyjącym już) Kellym Groucuttem, z drugiej zaś niezdeklarowany chęcią kontynuacji autoryzowanych E.L.O. Jeff Lynne, który w nowych czasach odezwał się ledwie raz - w 2001 roku, i to z poprawnym do bólu, jak też niedającym spodziewanej rozkoszy albumem "Zoom". Wielkie nadzieje powróciły w 2015 r., gdy pod banderą Jeff Lynne's ELO, powstała premierowa płyta "Alone In The Universe". Niestety - jak na Lynne'a - całość raziła niedopracowaniem, nazbyt uderzającą skromnością powierzonych środków, a także niespecjalnie atrakcyjnym repertuarem. Powyższy album okazał się jednym z największych rozczarowań 2015 roku, a w moim prywatnym rankingu wspiął się na poziom prawdziwej klęski. Zupełnie inną kwestią, iż tamtejsze oraz obecne Lynne'owskie ELO, powinno stanowić za autorskie dzieło tego okularo-brodatego przewodnika. Rozglądając się po sztabie towarzyszących mu muzyków należy sobie uświadomić, iż obecne E.L.O., to także coś w rodzaju tribute bandu. Tyle, że Lynne ma prawa do posługiwania się tą zacną nazwą oraz zespołowym logo.
Maestro Lynne z nowymi kompanami w kilku ostatnich miesiącach urządził szereg spektakularnych koncertów. Mowa o występach stadionowych oraz w pokaźnych rozmiarami halach. Jednym z nich występ na Wembley - w 24-tym dniu czerwca br., z którego zapis właśnie trafił do handlu na wszystkich możliwych nośnikach. Jedynie oszczędziwszy tego najgorszego, jakim kaseta magnetofonowa. I słusznie. Choć z drugiej strony ten opancerzony w plastik zwój najgorszego nośnika wszech czasów przeżywa właśnie kompletnie dla mnie niepojęty renesans. Ale zostawmy to.
Zadaniem "Wembley Or Bust" zapewne miało być przywołanie dawnej magii koncertów Elektrycznego Światła Orkiestry, plus podkreślenie niezatapialności tejże muzyki, a także podkreślenie aktualnej dobrej dyspozycji szefa całego tego przedsięwzięcia - Jeffa Lynne'a. Przy okazji z sugestią, iż machina ponownie rozkręca się na dobre. I nawet dałbym się temu ponieść, gdyby nie totalnie sknocony, choć ładnie wydany podwójny kompakt. Absolutny skandal z ramienia wydawcy oraz samego Jeffa Lynne'a, który wziął na siebie pełną odpowiedzialność za efekt finalny. Pierwszy niepokojący sygnał dociera po zakończeniu inicjującego "Standin' In The Rain". Otóż po nagrodzonej oklaskami kompozycji, następuje wyciszenie, po czym drugie w kolejności "Evil Woman" traktuje się podobnie. I tak już niestety do samego końca. A więc według szablonu: piosenka, oklaski, wyciszenie, i kolejna piosenka, a po jej zakończeniu chwiluńka aplauzu, i wyciszenie... Już po kilku pierwszych chwilach odechciało mi się słuchania. Bezczelnie "Wembley Or Bust" odarto z koncertowej magii. Gdybym był tyranem, za tak niecny czyn skazywałbym na zakuwanie w dyby i publiczną chłostę.
W pewnej chwili chcąc usprawiedliwić pomysłodawcę tego zbrodniczego aktu pomyślałem: być może na żywo setlista jawiła się kompletnie inaczej, stąd Lynne dokonując wymarzonego ustawienia utworów pod kątem albumu, po prostu zmuszony został do tego typu roszad. Ale nie !!!, sprawdziłem oryginalny przebieg show, i poza niewielką kosmetyczną roszadą zaistniałą w drugiej części koncertu, niemal wszystko idealnie się zazębia. W takim razie, o co chodziło?
Pomijając jednak ów niechlubny czyn, mimo wszystko nieuczciwym byłoby zarzucić samemu Lynne'owi jakąś kiepską dyspozycję tamtego czerwcowego wieczoru. Mistrzunio śpiewa poprawnie, brzmi jak przystało na prawdziwą żywą legendę, a przecież dobrany do występu repertuar też wydaje się nawet bliski ideału. Napisałem "bliski", ponieważ zawsze nam czegoś zabraknie, a E.L.O. przy tak bogatej piosenkowej ofercie musieliby dawać koncerty wielogodzinne. Choć jestem przekonany, że nawet taki rozmiar nie zagwarantowałby setlisty kompletnej. Tak więc, co mamy? , ano: "Evil Woman", "All Over The World", "Roll Over Beethoven", "Mr. Blue Sky", "Telephone Line", "Shine A Little Love", "Xanadu", "Livin' Thing", czy wciąż najnowsze "When I Was A Boy", a nawet Traveling Wilbury'owskie "Handle With Care" i jeszcze jeszcze... Tym samym wśród nagromadzonych tu 23 kompozycji zabrakło jednak miejsca do zaprezentowania powszechnie wielbionych: "Confusion", Hold On Tight", "So Fine", "Ticket To The Moon", "It's Over", bądź "Rock'n'Roll Is King". Z tego co się jednak tutaj dokonało, najbardziej przypadło mi do gustu uroczo wykonane "Last Train To London" - zagrane w duchu epoki, z której się wywodzi. Pozostałe piosenki brzmią poprawnie, jak najbardziej poprawnie, i tylko poprawnie. Nie obyło się również bez kilku koszmarków, czego dobitnym przykładem świeci takie "Handle With Care". Piosenkę kompletnie odarto tutaj z dawnych atrybutów
genialnego longplaya "Volume One" (vide Traveling Wilburys). Lynne jakiś taki pozbawiony entuzjazmu, zaśpiewał jak by mu jeszcze nie podano śniadania, a już szczytem tandety towarzyszący zespołowi chórzyści - folwarczny efekt. To samo można by rzec o "Twilight" - wykonany z entuzjazmem kuśtykającej nogi w gipsie. O "Don't Bring Me Down" już nawet z szacunku do oryginalnej wersji piosenki z 1979 r, się nie rozpiszę, ponieważ poznałem ją na wczesnym etapie życia, przez co wiele dla mnie znaczy.
Jednak, na co me pojękiwania, skoro na trybunach rozsiadło się wygodnie ponad 60 tysięcy osób, bawiąc się absolutnie doskonale. Każdego, gdyby tuż po koncercie zapytać: "jak było?" odrzekłby: koncert życia! Zapewne ja też bym poszalał, bo przecież musiał to być wspaniały koncert, a jedynie jego prawdziwy obraz zaburzył wydany właśnie podwójny kompakt. I wielka szkoda, że się w ogóle ukazał, albowiem historia muzyki zapamięta tamto wydarzenie właśnie na jego podstawie.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
sobota, 25 listopada 2017
siniak
Nie bardzo miałem czas ostatnio zasiąść przy komputerowej klawiaturze, więc szybko nadrabiam zaległości. Poza tym humor mi się popsuł, nogę stłukłem, cała spuchnięta, sina... pogańska dolegliwość. Niestety mojemu koledze/przyjacielowi Przemciowi umarł Tata, więc zarówno jemu jak i mnie, jest bardzo smutno.
Kilka dni temu świat muzyki pożegnał Davida Cassidy'ego. Bardzo popularnego piosenkarza w latach 70-tych i troszkę mniej w dekadach późniejszych. Ostatnio niemal całkowicie zapomnianego.
Gdy wszedłem do muzycznej rzeki w 1977 roku popularnością grzeszyli trzej Davidzi: Cassidy, Dundas i Essex. Wszyscy w porządku, ale Cassidy najlepszy. Zresztą z dziewczynami kłócić się nie zamierzałem, albowiem to właśnie jego plakaty pannice wieszały nad swymi łóżkami.
Jakąś piosenkę z trzaskami zaprezentuję w audycji. Kilka niegdyś bardzo lubiłem, zobaczę tylko, jaka po latach zrobi na mnie największe wrażenie.
Przypomnę tylko, że David Cassidy był synem nieżyjącego od ponad czterech dekad genialnego !!! aktora Jacka Cassidy'ego, o którym przed kilkoma miesiącami wspominałem na blogu. Był on jednym z moich ulubionych czarnych charakterów, który zagrał w kilku odcinkach Columbo, w tym w "Wielkim Santinim", gdzie kreował magika, a byłego esesmana, którego ujęcie za dokonanie nowej zbrodni, tym bardziej satysfakcjonowało porucznika Columbo. No i jeszcze dodam, że bratem Davida był inny piosenkarz: Shaun Cassidy. Też niegdyś szaleńczo popularny.
Dzisiaj Władysław Frasyniuk kończy 63 lata. Wszystkiego najlepszego Panie Władysławie !!! Nasz dawny i obecny opozycjonista dzieli Polaków na dwie grupy: na tych, którzy go bardzo szanują oraz na tych, którzy go mogą pocałować w dupę.
Do usłyszenia.... niedziela 22.00 na 98,6 FM Poznań....
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
czwartek, 23 listopada 2017
WOBBLER - "From Silence To Somewhere" - (2017) -
WOBBLER
"From Silence To Somewhere"
(KARISMA RECORDS)
****
Rozpoczyna się 21-minutową suitą, i gdybym nie spojrzał na datę produkcji, uwierzyłbym w obcowanie z dziełem z okolic pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Cóż za naturalne archeo-brzmienie melotronu, gitary czy fletu, a nawet samego śpiewu - w wydaniu pewnego dżentelmena o tasiemcowym nazwisku: Andreas Wettergreen Strømman Prestmo (nasuwającego wokalne skojarzenia z Johnem Wattsem z niepopularnych u nas Fischer Z). Dłuższe tutaj potrafią być tylko kompozycje, jak wspomniana w pierwszym zdaniu "From Silence To Somewhere". Już tylko na podstawie tego fragmentu wiadomo, że mamy do czynienia z grupą nieprzeciętną. Nie jakąś tam kolejną nieudolną retro prog-rockową formacyjką, a zespołem, który nasłuchał się uważnie tych wszystkich Van Der Graffów Generatorów, Novalisów, Emersonów, Genesisów czy King Crimsonów, biorąc tym samym ich poczynania głęboko do serca, a w konsekwencji do godnej twórczej kontynuacji. Ci średnio już młodzi Norwegowie (członkowie różnych formacji, m.in. White Willow) grają tak, że czapki z głów. We "From Silence To Somewhere" dzieje się nie mniej, niż w pierwszych dwóch częściach Ojca Chrzestnego, choć obywa się bez krwi. Pomyśleć tylko, że to już czwarta płyta Skandynawów, a ja dopiero odkrywam ten szalenie fascynujący band. I to też za sprawą przypadku. Ile to jeszcze niezbadanych źródeł oczekuje, tylko Najwyższy raczy wiedzieć.
Kolejne trzy nagrania potrwają łącznie już niewiele ponad rozmiar inicjującej suity, lecz z nie mniejszą mocą wgniotą w fotel. Króciutki, ledwie dwuminutowy i instrumentalny "Rendered In Shades Of Green" - oparty na pianinie, smyczkach oraz nienachalnym melotronie - mógłby równie dobrze robić za kolejną miniaturę na którejś z płyt Anthony'ego Phillipsa lub u wczesnych King Crimson, a nawet w Gabrielowskim okresie Genesis. Późniejsze dwie: "Fermented Hours" oraz "Foxlight" - przepełnione rozszalałymi organami, intensywnymi partiami gitarowymi, melotronem oraz wieloma smaczkami basowymi, smyczkowymi, jak też nieraz histerycznymi wokalizami, powinny stanowić za prawdziwą ucztę dla miłośników omawianego gatunku. Po kontakcie z tą pełną tajemniczości w liryce płytą, czym prędzej sięgnąłem po odpowiednie starocie, tym samym wytworzyła się kolejka chętnych do posłuchania. Na zagoszczenie w kompaktowym odtwarzaczu oczekują: Rare Bird, Gentle Giant, PFM, Fruupp, King Crimson, Le Orme, Museo Rosenbach, Yes, i jeszcze, jeszcze...
Wobbler są przesiąknięci pradawnym wyspiarskim rockiem, a jednak każdy uważny słuchacz wychwyci też nawiązania do kultury włoskiej (proszę sprawdzić w "Fermented Hours"), bądź hiszpańskiej (gitara flamenco w "Foxlight"). Sporo się dzieje na tej nieco ponad trzykwadransowej płycie. Intrygujące.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
środa, 22 listopada 2017
pierwszy mem
Nauczyłem się robić memy. Dzięki Słuchaczowi Arturowi - brawo TY! Pierwszego pozwalam sobie wkleić na blogu, z następnymi jeszcze pomyślę.
Ów mem został sporządzony na podstawie dolnego rewersu winylowej okładki Eltona Johna "Greatest Hits". Skromnej dziesięcio-utworowej kompilacji z połowy lat 70-tych. Pierwszej konkretnej i jak na tamten czas wyczerpującej. Do dzisiaj nie powstała lepsza, choć wydano ich mnóstwo, w tym także "Diamonds" przed kilkoma dniami. Napisałem "lepszej", bowiem owa "Greatest Hits" bardzo wiele wówczas znaczyła, każdy pragnął jej bardziej, niż prawiczek ladacznic z haremu.
W tamtej epoce (mam na myśli 70's) edycje dum dum India bywały marzeniem niejednego. To nic, że grały fatalnie. Trzeszczały, smażyły, rypały igłę swą podejrzaną winylową masą, itd... ale tamte płyty miewały okładki na klasowym papierze, a w swym katalogu obejmowały najlepszych artystów. Sam miałem Beatlesów "Abbey Road", "Greatest Hits Toma Jonesa, "Rumours" Fleetwood Mac, i jeszcze wiele innych... A przy odrobinie cwaniactwa można było jeszcze nieźle na nich zarobić. Warunkiem kupujący ignorant, dla którego znaczenie edycji indyjskiej a amerykańskiej to jak jeden do jednego. Te czasy zresztą powróciły. Dzisiejsze młodziaki też nie mają zielonego pojęcia o katastrofalnych bułgarskich, polskich czy rumuńskich edycjach, często godząc się na ceny względem ich zachodnich odpowiedników. Nie wyjaśni mama, nie uświadomi tata, to skąd ma dzieciak wiedzieć. Mój wie, bo ma kumatego starego.
Informacja dnia: King Crimson w połowie czerwca przyszłego roku na pięciu koncertach w Polsce, w tym na dwóch w Poznaniu. Wiedziałem od kilku dni, ale obiecałem trzymać gębę na kłódkę, i się udało. Wspaniała wiadomość. Szczególnie dla naszego prowincjonalnego kulturowo Poznania. No chyba, że kogoś satysfakcjonują koncerty tych naszych "tuzów". Ja jednak lubię muzykę wyżej posuniętą cywilizacyjnie, nie osiadłą zaś na poziomie Poloneza Caro. Acha, przepraszam, z dżezem nie jest źle, ale co mi po nim, skoro wciąż się jeszcze dostatecznie nie zestarzałem, a modnisiem też jakoś nigdy nie byłem.
Jeśli o lokalnych koncertach mowa, to proszę jeszcze pomyśleć nad październikowym poznańskim Within Temptation. I też w Sali Ziemi.
Dopiero zacząłem słuchać ubiegłorocznego Barry'ego Gibba "In The Now". Już tak mam, że czasem musi mi się płyta odleżeć. Nie zawsze muszę od razu. Może dlatego, że mam tego wszystkiego za dużo? W otwierającej albumowej piosence, jedyny ostały i osamotniony zarazem bidżisiak śpiewa: "...potrzebuję Ciebie w mym sercu, w mej duszy, właśnie teraz...", i dalej: "...lubię pobyć sam, ale nie lubię samotności...". Hmmmm... moje, choć nie przypominam sobie, bym popełnił ten tekst.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Ów mem został sporządzony na podstawie dolnego rewersu winylowej okładki Eltona Johna "Greatest Hits". Skromnej dziesięcio-utworowej kompilacji z połowy lat 70-tych. Pierwszej konkretnej i jak na tamten czas wyczerpującej. Do dzisiaj nie powstała lepsza, choć wydano ich mnóstwo, w tym także "Diamonds" przed kilkoma dniami. Napisałem "lepszej", bowiem owa "Greatest Hits" bardzo wiele wówczas znaczyła, każdy pragnął jej bardziej, niż prawiczek ladacznic z haremu.
W tamtej epoce (mam na myśli 70's) edycje dum dum India bywały marzeniem niejednego. To nic, że grały fatalnie. Trzeszczały, smażyły, rypały igłę swą podejrzaną winylową masą, itd... ale tamte płyty miewały okładki na klasowym papierze, a w swym katalogu obejmowały najlepszych artystów. Sam miałem Beatlesów "Abbey Road", "Greatest Hits Toma Jonesa, "Rumours" Fleetwood Mac, i jeszcze wiele innych... A przy odrobinie cwaniactwa można było jeszcze nieźle na nich zarobić. Warunkiem kupujący ignorant, dla którego znaczenie edycji indyjskiej a amerykańskiej to jak jeden do jednego. Te czasy zresztą powróciły. Dzisiejsze młodziaki też nie mają zielonego pojęcia o katastrofalnych bułgarskich, polskich czy rumuńskich edycjach, często godząc się na ceny względem ich zachodnich odpowiedników. Nie wyjaśni mama, nie uświadomi tata, to skąd ma dzieciak wiedzieć. Mój wie, bo ma kumatego starego.
Informacja dnia: King Crimson w połowie czerwca przyszłego roku na pięciu koncertach w Polsce, w tym na dwóch w Poznaniu. Wiedziałem od kilku dni, ale obiecałem trzymać gębę na kłódkę, i się udało. Wspaniała wiadomość. Szczególnie dla naszego prowincjonalnego kulturowo Poznania. No chyba, że kogoś satysfakcjonują koncerty tych naszych "tuzów". Ja jednak lubię muzykę wyżej posuniętą cywilizacyjnie, nie osiadłą zaś na poziomie Poloneza Caro. Acha, przepraszam, z dżezem nie jest źle, ale co mi po nim, skoro wciąż się jeszcze dostatecznie nie zestarzałem, a modnisiem też jakoś nigdy nie byłem.
Jeśli o lokalnych koncertach mowa, to proszę jeszcze pomyśleć nad październikowym poznańskim Within Temptation. I też w Sali Ziemi.
Dopiero zacząłem słuchać ubiegłorocznego Barry'ego Gibba "In The Now". Już tak mam, że czasem musi mi się płyta odleżeć. Nie zawsze muszę od razu. Może dlatego, że mam tego wszystkiego za dużo? W otwierającej albumowej piosence, jedyny ostały i osamotniony zarazem bidżisiak śpiewa: "...potrzebuję Ciebie w mym sercu, w mej duszy, właśnie teraz...", i dalej: "...lubię pobyć sam, ale nie lubię samotności...". Hmmmm... moje, choć nie przypominam sobie, bym popełnił ten tekst.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 21 listopada 2017
zmarł JAROSŁAW HASIŃSKI
Każdy dzień przynosi wieści smutne i radosne, inna sprawa, iż tych pierwszych, zawsze sporo więcej. Szczególnie ostatnio. Właśnie się dowiedziałem, że zmarł Jarosław Hasiński. Od zawsze związany z mediami (radio i telewizja). Jako Wielkopolanin zaczynał od tych poznańskich, najpierw w akademickim radiowęźle, z czasem trafiając do ogólnopolskich, a ostatnio podobno do Radio Koszalin. Nie śledziłem jego etapów kariery, choć sercem mu kibicowałem. Dlatego też nie wiedziałem o jego ciężkiej chorobie, która go właśnie pokonała.
W Radio Winogrady, a późniejszym Radio Fan, ochrzciliśmy go Hasiorem. I wcale nie z braku sympatii, a po prostu. Rzadko nadawane pseudonimy noszą się salonowo lub sympatycznie, tak też Jarkowi Hasińskiemu przypadł taki ze zwulgaryzowaną wersją nazwiska. Nie chcę mówić za innych, ale ja lubiłem faceta. Dla mnie zawsze był w porządku, pomimo iż na samym początku naszej współpracy zawiesił nam z Romualdem Jaworskim wspólnie prowadzoną audycję "Rock nie wyrock". Chyba nie bardzo czuł nasze rockowe wymiatanie, osobiście chyba wolał muzykę bardziej przystępną, jednak szybko zrozumiał swój błąd (być może też dzięki Słuchaczom) i po kilku tygodniach zwrócił czas antenowy, by w konsekwencji nawet dołożyć go nieco. To dlatego później program przechrzciliśmy z Romualdem na "Rock po wyrocku". Nie miałem do Hasiora żalu i do dzisiaj go nie czuję, choć wówczas przez moment byłem troszkę zirytowany. Gość mnie chyba jednak z czasem trochę polubił, a na pewno zacząłem odczuwać na swym kręgosłupie coraz większy szacunek. Tym samym także darzyłem faceta i ja, choć nie wszyscy by się teraz pod moimi słowami podpisali.
Kiedyś poprosił, bym poprowadził pasmo dzienne w któreś Święta Wielkanocne. Powiedziałem: nie dam rady, nie potrafię, ja tylko umiem bleblać o muzyce, a gdzie tu podawać komunikaty, prognozę pogody, ciąć piosenki pod wykupione pasmo reklamowe, z rękawa sypać anegdotami, itd.... Hasior z politowaniem popatrzył, wysłuchał mych rzewnych skromności, na końcu rzekłszy: "Andrzejku, kto jak kto, ale ty radę dasz". Chyba już nigdy później nikt mi tak nie skomplementował.
Radio Fan nie było silną marką na rynku poznańskich mediów, choć bardzo się o to starało i w konsekwencji wypuściło w Polskę, a nawet w świat, wiele znanych twarzy i głosów. Dla przykładu: Marcin Woroch - korespondent TVN w Wielkiej Brytanii, Mariusz Max Kolonko - znany dziennikarz od lat zamieszkały w USA, Sebastian Kończak - niegdyś głos Radia Eska, obecnie MC Radio, Robert "Pegaz" Zawieja - też później w Esce - z tego co wiem, Dorotka Wiśniewska - niegdyś dziennikarka RMF-u, a obecnie rzeczniczka poznańskiego Aquanetu, Jarek Sobierajewicz - kolejny głos teraźniejszej Eski, itd.... itd.... A przecież moim aktualnym radiowym szefem jest Piotr Graczyk - także niegdyś związany z Winogradami, choć nigdy wówczas nie udało nam się w nich spotkać. Zapewne Piotr tyrał od rańca, a ja tłukłem swe metalo-progresy późnymi wieczorami. Na pewno pisząc te słowa na gorąco, pominąłem jeszcze wiele innych istotnych nazwisk, które dobrze Szanowni Państwo znacie, a nawet nie byliście dotąd świadomi ich naszego lokalnego pochodzenia. Wracając jednak do Hasiora... a więc ekonomia winogradzkiej rozgłośni ciężko się miała, ponieważ nikt nas nie wspierał, a zarobić bez ogromnej kampanii było nie sposób, co w konsekwencji doprowadziło do upadku stacji. Na mniej więcej dwa/trzy lata przed końcem radia - czyli w środku jego działalności w otwartej przestrzeni - sytuacja zmusiła rozgłośnię do redukcji wynagrodzeń, które i tak bywały raczej symboliczne. Ja za swoje dwie audycje w tygodniu otrzymywałem taką gażę, że ta nawet nie pokrywała połowy nocnych kursów taksówek z radia do domu. Pewnego dnia Hasior zawołał mnie do gabinetu, rzekłszy: Andrzejku, niestety nie możemy płacić współpracownikom autorskich audycji, bowiem ledwo starcza pieniędzy na etatowców. Tym samym zachodzi obawa, że mi wszyscy pouciekacie, a ja chciałbym byś ty z nami pozostał. W ramach zadośćuczynienia będziesz otrzymywał bony taksówkowe, także w ilości limitowanej, a tym samym troszkę jeszcze do interesu dopłacisz. Mniej więcej taki był przebieg tamtej rozmowy. Przy kolejnym spotkaniu dorwał mnie na radiowym korytarzu, uścisnął dłoń, i: "no to jak, zostajesz mam nadzieję?". No co ja mogłem odpowiedzieć, skoro przecież nigdy mi o żadną forsę nie szło, bowiem prowadzenie audycji z muzyką, którą kochałem i kocham do dziś, to czysta przyjemność.
Jarek Hasiński był facetem zawsze zalatanym. Umówić się z nim na przysłowiowe piwo było nie sposób. Stale biegał, coś załatwiał, wisiał na telefonach, faksach.... Wreszcie, z czasem dochrapał się mocnego stanowiska w Telewizji Poznań. Odpuścił radio i wyszło mu to na dobre. Komercyjnie, rzecz jasna. Był lewakiem, tak jak i ja od wielu lat, choć wówczas jeszcze trzymałem w sobie prawicowe przekonania. Nikomu to nie przeszkadzało. Z powodu tego typu różnic nie można się było nie lubić. No tak, ale wówczas nie było jeszcze pewnego paskudnego skłócającego nas ugrupowania. Ale zostawmy to, nie dzisiaj.
Niestety zbyt wiele o moim byłym szefie już nie napiszę, ponieważ moje kontakty z kochanym Radiem Winogrady ograniczały się zazwyczaj do moich audycji. Niestety podobnie postępuję do dzisiaj, co nie integruje mnie z radiowymi koleżankami/kolegami. Tyle, że wówczas byłem sporo młodszy, więc nikt się mnie nie bał, a zamiast "dzień dobry" witaliśmy się wszyscy swobodnym "cześć". Młodzi ludzie troszkę stawiają mur zwracając się do mnie per pan. Hmmm, gdy przychodziłem do Winograd oraz Afery, od początku uświadomiono mnie, że zwracamy się do siebie po imieniu, bez żadnych sztucznych bruderszaftów. Obawiam się, że ten fajny zwyczaj już dzisiaj nigdzie nie funkcjonuje.
Reasumując, uderzyła mnie informacja o śmierci Jarka Hasińskiego, a gdy do tego wszystkiego zarzuciłem okiem na jedną czy drugą fotografię, od razu dawne czasy ożyły. Gdy teraz Go wspominam, widzę człowieka idącego długim radiowym korytarzem do pokoju emisyjnego, trzymającego w jednej z rąk jakiś wydruk z właśnie otrzymanego faksu, o którym natychmiast szefunio ma ochotę pogadać, gdyż jest "na coś!" szansa. Takiego Go zapamiętałem z odległych już lat dziewięćdziesiątych.
Jeśli istnieje lepszy świat, niech jego dusza tam dotrze.
Dzięki Jarku Hasiński za naszą współpracę, którą już nieco mgliście, lecz miło wspominam.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
W Radio Winogrady, a późniejszym Radio Fan, ochrzciliśmy go Hasiorem. I wcale nie z braku sympatii, a po prostu. Rzadko nadawane pseudonimy noszą się salonowo lub sympatycznie, tak też Jarkowi Hasińskiemu przypadł taki ze zwulgaryzowaną wersją nazwiska. Nie chcę mówić za innych, ale ja lubiłem faceta. Dla mnie zawsze był w porządku, pomimo iż na samym początku naszej współpracy zawiesił nam z Romualdem Jaworskim wspólnie prowadzoną audycję "Rock nie wyrock". Chyba nie bardzo czuł nasze rockowe wymiatanie, osobiście chyba wolał muzykę bardziej przystępną, jednak szybko zrozumiał swój błąd (być może też dzięki Słuchaczom) i po kilku tygodniach zwrócił czas antenowy, by w konsekwencji nawet dołożyć go nieco. To dlatego później program przechrzciliśmy z Romualdem na "Rock po wyrocku". Nie miałem do Hasiora żalu i do dzisiaj go nie czuję, choć wówczas przez moment byłem troszkę zirytowany. Gość mnie chyba jednak z czasem trochę polubił, a na pewno zacząłem odczuwać na swym kręgosłupie coraz większy szacunek. Tym samym także darzyłem faceta i ja, choć nie wszyscy by się teraz pod moimi słowami podpisali.
Kiedyś poprosił, bym poprowadził pasmo dzienne w któreś Święta Wielkanocne. Powiedziałem: nie dam rady, nie potrafię, ja tylko umiem bleblać o muzyce, a gdzie tu podawać komunikaty, prognozę pogody, ciąć piosenki pod wykupione pasmo reklamowe, z rękawa sypać anegdotami, itd.... Hasior z politowaniem popatrzył, wysłuchał mych rzewnych skromności, na końcu rzekłszy: "Andrzejku, kto jak kto, ale ty radę dasz". Chyba już nigdy później nikt mi tak nie skomplementował.
Radio Fan nie było silną marką na rynku poznańskich mediów, choć bardzo się o to starało i w konsekwencji wypuściło w Polskę, a nawet w świat, wiele znanych twarzy i głosów. Dla przykładu: Marcin Woroch - korespondent TVN w Wielkiej Brytanii, Mariusz Max Kolonko - znany dziennikarz od lat zamieszkały w USA, Sebastian Kończak - niegdyś głos Radia Eska, obecnie MC Radio, Robert "Pegaz" Zawieja - też później w Esce - z tego co wiem, Dorotka Wiśniewska - niegdyś dziennikarka RMF-u, a obecnie rzeczniczka poznańskiego Aquanetu, Jarek Sobierajewicz - kolejny głos teraźniejszej Eski, itd.... itd.... A przecież moim aktualnym radiowym szefem jest Piotr Graczyk - także niegdyś związany z Winogradami, choć nigdy wówczas nie udało nam się w nich spotkać. Zapewne Piotr tyrał od rańca, a ja tłukłem swe metalo-progresy późnymi wieczorami. Na pewno pisząc te słowa na gorąco, pominąłem jeszcze wiele innych istotnych nazwisk, które dobrze Szanowni Państwo znacie, a nawet nie byliście dotąd świadomi ich naszego lokalnego pochodzenia. Wracając jednak do Hasiora... a więc ekonomia winogradzkiej rozgłośni ciężko się miała, ponieważ nikt nas nie wspierał, a zarobić bez ogromnej kampanii było nie sposób, co w konsekwencji doprowadziło do upadku stacji. Na mniej więcej dwa/trzy lata przed końcem radia - czyli w środku jego działalności w otwartej przestrzeni - sytuacja zmusiła rozgłośnię do redukcji wynagrodzeń, które i tak bywały raczej symboliczne. Ja za swoje dwie audycje w tygodniu otrzymywałem taką gażę, że ta nawet nie pokrywała połowy nocnych kursów taksówek z radia do domu. Pewnego dnia Hasior zawołał mnie do gabinetu, rzekłszy: Andrzejku, niestety nie możemy płacić współpracownikom autorskich audycji, bowiem ledwo starcza pieniędzy na etatowców. Tym samym zachodzi obawa, że mi wszyscy pouciekacie, a ja chciałbym byś ty z nami pozostał. W ramach zadośćuczynienia będziesz otrzymywał bony taksówkowe, także w ilości limitowanej, a tym samym troszkę jeszcze do interesu dopłacisz. Mniej więcej taki był przebieg tamtej rozmowy. Przy kolejnym spotkaniu dorwał mnie na radiowym korytarzu, uścisnął dłoń, i: "no to jak, zostajesz mam nadzieję?". No co ja mogłem odpowiedzieć, skoro przecież nigdy mi o żadną forsę nie szło, bowiem prowadzenie audycji z muzyką, którą kochałem i kocham do dziś, to czysta przyjemność.
Jarek Hasiński był facetem zawsze zalatanym. Umówić się z nim na przysłowiowe piwo było nie sposób. Stale biegał, coś załatwiał, wisiał na telefonach, faksach.... Wreszcie, z czasem dochrapał się mocnego stanowiska w Telewizji Poznań. Odpuścił radio i wyszło mu to na dobre. Komercyjnie, rzecz jasna. Był lewakiem, tak jak i ja od wielu lat, choć wówczas jeszcze trzymałem w sobie prawicowe przekonania. Nikomu to nie przeszkadzało. Z powodu tego typu różnic nie można się było nie lubić. No tak, ale wówczas nie było jeszcze pewnego paskudnego skłócającego nas ugrupowania. Ale zostawmy to, nie dzisiaj.
Niestety zbyt wiele o moim byłym szefie już nie napiszę, ponieważ moje kontakty z kochanym Radiem Winogrady ograniczały się zazwyczaj do moich audycji. Niestety podobnie postępuję do dzisiaj, co nie integruje mnie z radiowymi koleżankami/kolegami. Tyle, że wówczas byłem sporo młodszy, więc nikt się mnie nie bał, a zamiast "dzień dobry" witaliśmy się wszyscy swobodnym "cześć". Młodzi ludzie troszkę stawiają mur zwracając się do mnie per pan. Hmmm, gdy przychodziłem do Winograd oraz Afery, od początku uświadomiono mnie, że zwracamy się do siebie po imieniu, bez żadnych sztucznych bruderszaftów. Obawiam się, że ten fajny zwyczaj już dzisiaj nigdzie nie funkcjonuje.
Reasumując, uderzyła mnie informacja o śmierci Jarka Hasińskiego, a gdy do tego wszystkiego zarzuciłem okiem na jedną czy drugą fotografię, od razu dawne czasy ożyły. Gdy teraz Go wspominam, widzę człowieka idącego długim radiowym korytarzem do pokoju emisyjnego, trzymającego w jednej z rąk jakiś wydruk z właśnie otrzymanego faksu, o którym natychmiast szefunio ma ochotę pogadać, gdyż jest "na coś!" szansa. Takiego Go zapamiętałem z odległych już lat dziewięćdziesiątych.
Jeśli istnieje lepszy świat, niech jego dusza tam dotrze.
Dzięki Jarku Hasiński za naszą współpracę, którą już nieco mgliście, lecz miło wspominam.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
poniedziałek, 20 listopada 2017
"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 19 listopada 2017 - Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań + zastępstwo w "BLUES RANUS"
"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 19 listopada 2017 - godz. 22.00 - 2.00
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl
realizacja: Tomek Ziółkowski
prowadzenie: Andrzej Masłowski
====================================
====================================
Na początek kilka nut i słów o ostatnio zmarłym Malcolmie Youngu:
AC/DC - "Back In Black" - (1980) -
- Hells Bells
AC/DC - "Highway To Hell" - (1979) -
- Touch Too Much
- Beating Around The Bush
- Shot Down In Flames
- Get It Hot
=====================================
=====================================
MOTÖRHEAD - "Iron Fist" - (1982) -
- Iron Fist
- (Don't Need) Religion
GRETA VAN FLEET - "From The Fires" - (2017) -
- Highway Tune
- Flower Power
- Black Smoke Rising
APPICE - "Sinister" - (2017) -
- Monsters And Heroes
- Sabbath Mash
BLACK SABBATH - "The End (Live in Birmingham)" - (2017) -
- Fairies Wear Boots
- War Pigs
QUEEN - "Innuendo" - (1991) -
- Innuendo
EUROPE - "Walk The Earth" - (2017) -
- Pictures
JUDAS PRIEST - "Rocka Rolla" - (1974) -
- Rocka Rolla
TOTO - "XIV" - (2015) -
- Unknown Soldier (For Jeffrey)
KENNY ROGERS - "Kenny Rogers' Greatest Hits" - (1980) -
- Lady - {kompozycja Lionel Richie} - singiel 1980
LIONEL RICHIE - "Can't Slow Down" - (1983) -
- Stuck On You
JOHNNY CASH - "The Essential" - (2002) -
- Sunday Morning Coming Down - {koncert z Nashville, lipiec 1970}
- Girl From The North Country - {with BOB DYLAN} - 1969
BARDOT - "Rocking In Rhythm" - (1978) -
- Julie
- No One Cries
- Hero's Reward
- Oüled Naïl
RAY DAVIES - "Americana" - (2017) -
- Americana
LeBLANC & CARR - "Midnight Light" - (1978) -
- Desperado - {Eagles cover}
THIS WINTER MACHINE - "The Man Who Never Was" - (2017) -
- The Man Who Never Was
a) Asleep
b) Dreaming
c) Snow
d) Awake
- The Wheel
- Fractured
VERTIGO - "Vertigo" - (2003) -
- Straight To Your Heart
- More Than Enough
REVOLUTION SAINTS - "Light In The Dark" - (2017) -
- Falling Apart
====================================
====================================
"NOCNIK" - czyli "NAWIEDZONE STUDIO DOGRYWKA"
pierwsze trzy nagrania nocnego pasma z kompaktów Tomka Ziółkowskiego....
BRYAN ADAMS - "The Best Of Me" - (1999) -
- Summer Of '69 - {oryginalnie LP "Reckless" z 1984 r.}
DIRE STRAITS - "Brothers In Arms" - (1985) -
- So Far Away
COLDPLAY - "Kaleidoscope EP" - (2017) -
- Hypnotised
====================================
====================================
"BLUES RANUS" - zastępstwo
niedziela 19 listopada 2017
godz. 21.00 - 22.00
realizacja: Miłosz Marchlik
prowadzenie: Andrzej Masłowski
HENRIK FREISCHLADER - "Blues For Gary" - (2017) - album hołd dla Gary'ego Moore'a
- Blues For Narada
SNOWY WHITE AND THE WHITE FLAMES - "Reunited..." - (2017) -
- Headful Of Blues
- Where Will You Belong
ROBERT PLANT AND THE SENSATIONAL SPACE SHIFTERS - "Carry Fire" - (2017) -
- Seasin's Song
- Dance With You Tonight
AC/DC - "Hell Ain't A Bad Place To Be - in memory of Bon Scott" - (2016) -
CD 4: live at the State College, Towson, Maryland, USA, 16.X.1979
- Highway To Hell
- High Voltage Rock'n'Roll
BOB SEGER - "Ride Out" - (2014) -
- Hey Gypsy - {hołd dla Steviego Raya Vaughana}
====================================
====================================
dostałem kolejnego mema :-) |
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
sobota, 18 listopada 2017
nie żyje MALCOLM YOUNG (6.I.1953 - 18.XI.2017)
Ciężkie chwile musi przeżywać Angus Young. W ciągu czterech tygodni stracił dwóch braci. Pod koniec października George'a, a dzisiaj Malcolma. I choć wszyscy od trzech lat wiedzieliśmy o jego chorobie, to jednak wiadomość o jego śmierci druzgocąca.
Świat rocka opuścił kolejny bliski memu sercu muzyk, który był ze mną od zawsze, tak samo jak Lemmy, David Bowie, Greg Lake czy John Wetton - że powołam się tylko na kilka ostatnich wielkich strat.
Miałem szczęście poznać AC/DC jako czternastolatek, gdy na świat przyszła genialna "Highway To Hell". I właśnie pierwszy od lewej na okładce owego albumu, spoglądający z posępną miną w obiektyw, to Malcolm. Zresztą, poza Bonem Scottem, nikt tam się przecież nie uśmiechał. Na dobitkę należy zauważyć, iż pół roku po ukazaniu się tego albumu, Bon zmarł.
Malcolma w ekipie Kangurów zabrakło tylko na ostatniej płycie "Rock Or Bust". Muzyk nie był w stanie brać udziału w sesjach, gdyż w tamtym czasie przeszedł udar, po czym zapadł w demencję, i wszystkich nas entuzjastów AC/DC mocno to w swoim czasie zabolało. Nie wiem, co jeszcze mam Szanownym Państwu napisać?, przecież i tak wszyscy wszystko wiemy. Może niemal na koniec wtrącę jeszcze, że pełnych polotu oraz niesłychanej energii gitarowych riffów Malcolma nasłuchałem się w życiu po wyczerpania kres, więc śmiało mogę uznać Go za jednego z mych gitarowych bogów.
Szepnę w niedzielę słówko o zmarłym Malcolmie, na pewno posłuchamy też starego poczciwego AC/DC, choć na chwilę obecną jeszcze nie wiem z której płyty.
Miałem zamiar napisać dzisiaj o wielu zupełnie innych sprawach - wszak się nazbierało - ale niech poczekają, widać tak być miało.
W niedzielę zaczynam godzinę wcześniej, tak więc w zastępstwie poRanus'ujemy. Do usłyszenia o 21.00 na 98,6 FM Poznań....
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Świat rocka opuścił kolejny bliski memu sercu muzyk, który był ze mną od zawsze, tak samo jak Lemmy, David Bowie, Greg Lake czy John Wetton - że powołam się tylko na kilka ostatnich wielkich strat.
Miałem szczęście poznać AC/DC jako czternastolatek, gdy na świat przyszła genialna "Highway To Hell". I właśnie pierwszy od lewej na okładce owego albumu, spoglądający z posępną miną w obiektyw, to Malcolm. Zresztą, poza Bonem Scottem, nikt tam się przecież nie uśmiechał. Na dobitkę należy zauważyć, iż pół roku po ukazaniu się tego albumu, Bon zmarł.
Malcolma w ekipie Kangurów zabrakło tylko na ostatniej płycie "Rock Or Bust". Muzyk nie był w stanie brać udziału w sesjach, gdyż w tamtym czasie przeszedł udar, po czym zapadł w demencję, i wszystkich nas entuzjastów AC/DC mocno to w swoim czasie zabolało. Nie wiem, co jeszcze mam Szanownym Państwu napisać?, przecież i tak wszyscy wszystko wiemy. Może niemal na koniec wtrącę jeszcze, że pełnych polotu oraz niesłychanej energii gitarowych riffów Malcolma nasłuchałem się w życiu po wyczerpania kres, więc śmiało mogę uznać Go za jednego z mych gitarowych bogów.
Szepnę w niedzielę słówko o zmarłym Malcolmie, na pewno posłuchamy też starego poczciwego AC/DC, choć na chwilę obecną jeszcze nie wiem z której płyty.
Miałem zamiar napisać dzisiaj o wielu zupełnie innych sprawach - wszak się nazbierało - ale niech poczekają, widać tak być miało.
W niedzielę zaczynam godzinę wcześniej, tak więc w zastępstwie poRanus'ujemy. Do usłyszenia o 21.00 na 98,6 FM Poznań....
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
piątek, 17 listopada 2017
THIS WINTER MACHINE - "The Man Who Never Was" - (2017) -
THIS WINTER MACHINE
"The Man Who Never Was"
(FESTIVAL MUSIC)
*****
Piłkarskiej reprezentacji San Marino - gdy tylko dochodziło do konfrontacji z Polakami - zawsze wytykano amatorstwo. A to, że jeden z tamtych piłkarzy był listonoszem, inny piekarzem, a jeszcze kolejny kucharzem. Nigdy nie traktowano futbolistów z tamtego mikroskopijnego państwa poważnie, dopóki w ważnym dla nas meczu nie strzelili nam gola, a tym samym napędzili niezłego strachu. Z Brytyjczyków z This Winter Machine drwić jednak nie radzę, albowiem na dzień dzisiejszy nie mamy w Polsce tak pięknego art-rockowego zespołu, choć ten także tworzą jak najbardziej amatorzy. Jeden z muzyków jest szklarzem, inny zootechnikiem, a jeszcze inny specem od handlu nieruchomościami.
A omawiany właśnie "The Man Who Never Was" jest ich fonograficznym debiutem, pomimo iż płyta za nic w świecie nie stwarza wrażenia typowej niedopracowanej "jedynki". Przeciwnie: brzmi klarownie, przestrzennie i profesjonalnie - jakby wyszła ze studiów Charismy lub Virgin. W chwili, w której piszę te słowa, grupa już zapowiedziała kolejny album na początek przyszłego roku.
Spójrzmy na malowniczą, choć smutnawą nieco okładkę, na której zamarznięta angielska budka telefoniczna, w której znajduje się coś enigmatycznego, ponadto odchodzący od niej jeden z jeźdźców apokalipsy, plus nawiązujący do Genesis'owskiego "Foxtrot" lis, a także przelatująca nad całym zdarzeniem biała sowa. W nieco dalszej perspektywie jeszcze kilka surowych drzew oraz jeszcze surowiej towarzyszący wszystkiemu krajobraz - z niebem, które zamiast chmur posiada jakieś tryby, zębatki, i tym podobne mechanizmy. Cała ta sceneria odzwierciedla albumowe teksty o spustoszeniu, alienacji, kryzysie tożsamości oraz zobojętniałym świecie. Jednak samej muzyce daleko do depresyjnego nastroju, całość raczej jawi się baśniowo i korzysta z najdogodniejszych wzorców rocka progresywnego. Jednym tchem można zarzucić nazwami, pokroju: Marillion, IQ, Genesis, Pendragon, For Absent Friends, a nawet późniejszych i już nieco lżejszych Rush. Tej ostatniej grupy niemal wszyscy członkowie This Winter Machine są absolutnymi miłośnikami. Przejrzałem sobie zespołowy profil, na którym aż roi się od ulubionych płyt Kanadyjczyków. Padają tam konkretne tytuły, jak: "Moving Pictures", "Hold Your Fire", "Grace Under Pressure" czy "Power Windows". Do fascynacji muzyką Rush panowie muzykanci w osobach: Wynter-Jevon-Numan-Priestly-Murray dorzucają jeszcze nazwy: Marillion, Ultravox, Iron Maiden, Fleetwood Mac, Davida Sylviana, Queen, Aerosmith, Dream Theater czy nawet Van Halen. Oczywiście fascynacje fascynacjami, te stanowią jedynie za inspiracje, nie stricte naśladownictwo. I choć można w twórczości naszych nowych bohaterów doszukać się mikroskopijnych nawiązań do Rush czy Dream Theater, to jednak mocniej za serca niech się chwycą przede wszystkim wszelacy Marillion'owcy czy Genesis'owcy. To dla nich zostało sporządzonych tych pięć przebogatych strukturalnie i melodycznie kompozycji. Zagranych delikatnie, z sercem, i ani trochę w duchu Dream Theater'owskich techno-metalowych popisów. Co już się staje wiadomym wraz z inicjującą całość 16-minutową, czteroczęściową i tytułową suitą "The Man Who Never Was". Wspaniale zilustrowaną historią człowieka, który nie odnajduje samego siebie. Kogoś, kto próbuje wskoczyć do fotografii z własnym wizerunkiem, choć dla niego samego sprawa staje się niewykonalna.
Proszę zwrócić uwagę na wokalistę, nazywa się Al Wynter i śpiewa z takim przejęciem, jakby świat jutro miał dobiec końca. Uwielbiam ten rodzaj emocji i tę nieuchwytną ekspresyjność. Oczywiście jak najbardziej doceniając pozostałą klawiszowo-gitarowo-perkusyjną sekcję - grającą z identycznym przejęciem i maestrią.
Nie ma nad czym deliberować Szanowni Państwo, oto jesteśmy świadkami narodzin kapitalnego zespołu, na którego koncerty niebawem będziemy walić drzwiami i oknami. Zespołu, któremu potrzeba jeszcze tylko na podobnym poziomie dwóch, może trzech płyt, plus odpowiedniej medialnej "nagonki".
Druga kompozycja, zatytułowana "The Wheel", trwa już jedynie 9 i pół minuty, lecz w kończącym się 2017 roku nie słyszałem równie okazałej. A liczyłem na wiele, bowiem wiele obiecywano - nawet na rodzimym podwórku. Wychwalani Believe z najnowszym albumem "Seven Widows" w moim sercu jedynie poprawni, a eksportowy Mariusz Duda ze swoim Lunatic Soul, choć bez wątpienia zaserwował wiele przejmujących nut, bo i okoliczności ostatnich wydarzeń wpłynęły na taki stan rzeczy, to jednak płyta "Fractured" zaledwie udana - zamiast obiecywanej niezwykłości. A tu proszę, taka niespodzianka. I to w momencie, gdy już katalog wydawniczy pomału domknięty. W me dłonie niedawno wpadł ten oto mocno spóźniony debiut, który nawet dobrze się stało, iż nie dotarł na letni premierowy czas, ponieważ właśnie teraz smakuje wyśmienicie.
Można by tę płytę rozebrać na części pierwsze i skrupulatnie opisać pozostałe trzy kompozycje, tj. instrumentalną kołysankę, o stosownym tytule "Lullaby (Interrupted)" oraz dwie finalizujące całość mini suitki: "After Tomorrow Comes" oraz "Fractured", jednak żadne słowa nie przeleją na papier wartości w nutach tu zawartych.
Powyżej pozwoliłem sobie powołać się na wiele sprawdzonych muzycznych firm. Moją intencją nie było jednak porównywanie This Winter Machine do którejkolwiek z nich. To tylko niewinne sugestie, aby nakreślić baśń, w jakiej się znaleźliśmy. Przecież Brytyjczycy z This Winter Machine mogliby także snuć do mnie pretensje, gdybym spróbował odebrać im prawo do wyraźnie zarysowanej artystycznej suwerenności.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
środa, 15 listopada 2017
BRYAN ADAMS - "Ultimate" - (2017) -
BRYAN ADAMS
"Ultimate"
(POLYDOR)
*****
Ktoś zapyta, po co kolejna kompilacja, skoro poprzednia 2-płytowa "Anthology" w zasadzie w stu procentach wyczerpała temat? Przede wszystkim, upłynęło długich dwanaście lat - a to w muzyce jedno pokolenie, po drugie: do bogatego dorobku Adamsa od tamtego czasu dobiły jeszcze trzy studyjne albumy. W tym rewelacyjny "Get Up", za którego odpowiedzialność producencką wziął wówczas na siebie rozchwytywany niegdyś Jeff Lynne. I tu muszę wtrącić, iż liderowi E.L.O. należy się szczególny szacunek, albowiem w owym 2015 roku przyłożył się niezwykle do nowego dzieła lubianego u nas Kanadyjczyka, tym samym mocno zaniedbując wydane niemal w tym samym czasie własne. Zaserwowana pod szyldem Jeff Lynne's ELO płyta "Alone In The Universe" okazała się średniakiem, choć lider kultowych Elektryków obiecywał cudo. Niestety niemal cały świat nie poznał się także na nowych piosenkach z "Get Up", co ogólnie zaowocowało średnią jego sprzedażą, pomimo początkowych wysokich notowań na listach przebojów. Doszło zatem do paradoksu, iż maestro Adams - będący w super formie - musi teraz
powstać z kolan. Najlepszym rozwiązaniem ponowne skompilowanie najlepszych piosenek, plus dorzucenie na zachętę czegoś premierowego. Tego typu zabiegi z reguły się sprawdzają, tak też Bryan Adams splótł z nadwornym kompozytorem, a i odwiecznym kompanem Jimem Vallancem dwie celujące melodie, tj: dynamiczną "Ultimate Love" oraz klasową balladę "Please Stay". Obie powinny teraz nadawać ton wierzchołkom list przebojów, jednak to, co w takiej muzyce bywało pewniakiem ze trzy dekady temu, obecnie nie gwarantuje niczego. Do nich dobiło nieźle wyselekcjonowanych dziewiętnaście mniejszych (jak "Go Down Rockin' ") oraz większych przebojów (w zasadzie wszystkie pozostałe). Tę drugą grupę reprezentują m.in: "Heaven", "All For Love", "Can't Stop This Thing We Started", "(Everything I Do) I Do It For You", "When You're Gone", ""Please Forgive Me", "Summer Of '69" and many many more..... Oczywiście płyta obfituje w przeboje powstałe na przestrzeni blisko czterech dekad działalności, więc jeśli komuś
wystarczy się tylko na nich skoncentrować, to oczywiście poniższy zestaw spełni wszystkie oczekiwania. Ja jednak nie wyobrażam sobie tak pobieżnego potraktowania tematu. No bo jak zostać zadeklarowanym sympatykiem tak klasowego Artysty, jeśli na domowej półce z płytami zabraknie: "Reckless", "Waking Up The Neighbours" czy choćby ostatniego "Get Up. Takie "Ultimate" powinno się jedynie dokupić w ramach ciekawostki, której wartość podbijają dwie wspomniane nowe piosenki.
Kompilacja na swój sposób z gatunku obowiązkowych, ale o następną podobną upomnę się nie wcześniej jak za dwie i pół dekady.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
wtorek, 14 listopada 2017
SNOWY WHITE AND THE WHITE FLAMES - "Reunited..." - (2017) -
SNOWY WHITE AND THE WHITE FLAMES
"Reunited..."
(SNOWY WHITE RECORDS)
***1/2
Snowy White należy do grona muzyków, którzy swą wielkość skrywają w cieniu innych. Jest on sprawcą nie tylko przepięknej ballady "Bird Of Paradise", której melodia oraz gitarowa partia zatykają do dzisiaj, ale stoi też postacią uznaną i odpowiedzialną za wiele sukcesów Rogera Watersa, Pink Floyd, Petera Greena, bądź nieistniejących Thin Lizzy. Miałem okazję dwukrotnie podziwiać jego talent na żywo. Mniej więcej przed 1,5 dekady w Warszawie podczas koncertu Rogera Watersa oraz kilka lat później w pewnym poznańskim jazzowym klubie, gdzie muzyk zaprezentował swą maestrię w repertuarze blues-rockowym.
Ostatnio sprawca "Rajskiego Ptaka" w krótkim czasie zrealizował dwa bardzo bliźniacze albumy. W ubiegłym roku było nim "Released", a tymczasem trafia w nasze ręce jego dopełnienie "Reunited...". Pomimo, iż poprzednie dzieło Snowy podpisał tylko własnym nazwiskiem, a tym razem już kolektywnie ze swoją ekipą White Flames. Przeczytałem niedawno jego wypowiedź, w której wyraził radość z tego, co obecnie tworzy. Jak to ujął: współtworzenie z przyjaciółmi sprawia, że znajduję się w sercu oazy. Pięknie, prawda? I proszę dać wiarę, iż muzyka płynąca z "Reunited..." też na takie słowa zasługuje. Sporo tu nastrojowego, wręcz uduchowionego blues rocka, zagranego z lekkością wijącego po wietrze piórka, w wielu miejscach również podlanego jazzem, jak choćby w instrumentalnym "Long Time No C.", albo w niesamowitej pianistycznej partii Maxa Middletona w kompozycji "I've Heard It All Before".
Moim faworytem klejnot-ballada "Where Will You Belong". Delikatny głos Snowy'ego i jeszcze subtelniejsza jego gitarowa gra wywołują najprzyjemniejsze dreszcze. Rzecz dla stęsknionych bluesowaniem na PinkFloyd'owską nutę, w czym Snowy White od zawsze deptał po piętach Davidowi Gilmourowi. Za sprawą tej kompozycji dotrzemy do wrót muzycznej ekstazy. Szkoda, że czegoś podobnego już na tej płycie nie znajdziemy, choć znajdziemy wiele. Z naciskiem na sześcio- i półminutowy leniwy balladowy blues "Headful Of Blues", który jest kompozycją, jaką nie pogardziliby Joe Bonamassa, Walter Trout czy nawet gigantyczny John Mayall. Nie mniejszą albumową ozdobą wydaje się finałowy, blisko 12-minutowy "Time To Start Living". Z początku powolny i w znacznym stopniu akustyczny, jednak z czasem nabierający pewnego nerwu. Być może momentami wdziera się w jego szeregi nieco chaosu, ale chyba troszkę o to chodziło, by słuchaczem pod koniec albumu wstrząsnąć. Na pewno nikt nie przyśnie.
Reasumując, na "Reunited..." otrzymujemy trzy instrumentale, tj: z grającym na kongach Richardem Baileyem "Rest Full", wspomniane jazzujące "Long Time No C." oraz beztekstową bluesową balladę "Emptyhanded", plus całą masę dłuższych i krótszych bluesowych piosenek, które w pełni powinny zaspokoić oczekiwania sympatyków tego jak najbardziej cały czas wielkiego Artysty.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
beee vs bleee
Echa sobotnich niepodległościowych marszów nie milkną. Aż strach pomyśleć o setnej rocznicy. Zastanawiam się: po co przyzwoici ludzie w ogóle wychodzą w te pochody? Przecież konfrontacja z tymi narodowościowo-nacjonalistycznymi prymitywami, na których twarzach rysuje się głęboko posunięta nienawiść, może tylko zaowocować problemami. Oczywiście nie namawiam do tchórzostwa, ale z takimi głąbami trudno o merytoryczność. Prawdziwym patriotyzmem będzie pokonanie ich rozumem. Po kolei, najpierw wybory samorządowe i władza w empatyczne ręce szeroko zarysowanej przyzwoitości, po czym powrót do normalności w Sejmie, a później ustawy i konsekwentna delegalizacja wszelakich środowisk zła.
Ostatnio pożegnaliśmy Alinę Janowską oraz Janusza Kłosińskiego. Jakże różne aktorskie osobowości. Alina Janowska pełna ciepła i empatii osoba, którą zawsze będę kojarzyć z "Wojną Domową", z kolei Janusza Kłosińskiego wielbiąc za rolę dyrektora Wardowskiego w "Czterdziestolatku". A to, że był komuchem i poparł Stan Wojenny wybaczyłem mu już dawno. Już tak mam - potrafię.
W niedzielę zawitam do Afery na 21-szą. Bluesowe zastępstwo zawsze (dla mnie) bardzo przyjemne. Sięgnę po kompakty, na które w Nawiedzonym nie zawsze znajduję miejsce. Także, już teraz najmocniej zapraszam.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
ROBERT PLANT - "Carry Fire" - (2017) -
ROBERT PLANT
"Carry Fire"
(NONESUCH RECORDS)
***
Nie każdy legendarny rockowy śpiewak potrafi dobierać repertuar do swoich aktualnych możliwości wokalnych, ale na pewno sprawa nie dotyka Roberta Planta. Postaci, o której napisano wszystko, a wyartykułowanych za jego sprawką nagrań wysłuchano jeszcze więcej.
Druga przygoda Pana Roberta z grupą Sensational Space Shifters nabiera rozmachu, choć przewrotnie kompozycje z najnowszego "Carry Fire" identyfikują się niespiesznym tempem, wysublimowaną nastrojowością i zdecydowanym ukłonem w stronę folk-orientalizująco-afrykańskich rytmów i melodii. Można ubolewać, że już nigdy na scenie nie zobaczymy go z rozpiętym torsem, w rozchełstanej koszuli, lecz ten etap nasz maestro już dawno ma za sobą. A że niczego od dawien dawna udowadniać nie musi, to też odczuwa artystyczne spełnienie w tym, co tworzy od niekrótkiego przecież czasu. Do tego celu pozyskał wielu klasowych grajków, którzy wraz z nim komponują nie tylko na gitarowo, ale też z wydatną pomocą choćby wiolonczeli - w tym celu (w trzech kompozycjach) Albańczyk Redi Hasa, jak też
skrzypiec oraz altówki - za co odpowiedzialny Seth Lakeman, a nawet wciąż smakowicie śpiewającej, i gościnnie tu występującej Chrissie Hynde - z wciąż aktywnych The Pretenders - co dokonało się w zdecydowanie zabrudzonej i sprzężonej pieśni "Bluebirds Over The Mountain" - zarazem coveru Ersela Hickeya, a spopularyzowanego dekadę później przez Beach Boys'ów. Tak się składa, że ten wschodnio-psychodeliczny fragment wyraźnie ociera się o Led Zeppelin'owskie legowisko. Podobny rockowy zadzior dopadnie nas jeszcze w surowym "Bones Of Saints", bądź w blues-psychodelicznym "Keep It Hid".
Najnowszej płyty Planta słucha się przyjemnie i satysfakcjonująco, ale jak na artystę takiego kalibru przystało, nie mogło się również obyć bez wyjątkowych piosenek, takich zapadających w nas na dobre, co dopadło mnie za sprawą "Season's Song" oraz "Dance With You Tonight". Nalegam do ich posłuchania, choć wieczystej sławy im nie wróżę. Obie jednak składają się na albumowe dziewięć minut rozkoszy, za które dozgonne dzięki.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Subskrybuj:
Posty (Atom)