Pojechaliśmy do Berlina we trójkę - Przemek Fietz, jego Ania i ja.
Było trochę czasu, pochodziliśmy więc po sklepach z płytami, w sumie odwiedzając cztery miejsca.
O właściwej porze podjechaliśmy pod Velodrom (obiekt na 12 tysięcy miejsc). Na miejscu od razu nadzialiśmy się na kilkunastu ludzi w czerwonych mundurkach, którzy przez tuby ogłaszali, że Meat Loaf jest chory, co skutkuje przełożeniem koncertu na następny dzień, czyli z planowanego 5 listopada na szóstego. Godzina show bez zmian. Nadal dwudziesta zero zero.
Nie byliśmy przygotowani na nocleg w hotelu, tak więc powrót do Poznania, a od następnego ranka wszystko od początku. Przygotowania na Berlin zupełnie, jakby nie było wczoraj. To samo miejsce spotkań, tankowanie auta, jakaś butelka picia na drogę, ruszamy.
I tu widzę, że opisywałem całe wydarzenie w podpunktach. Wyszła z tego raczej delegacyjna notka, niż przepastna relacja. Co zatem następuje? - przed koncertem, za 20 euro (ówczesny kurs euro = 4,7 zł) kupiłem pamiątkowy program z trasy "Couldn't Have Said It Better Tour". Niestety wcześniejsze wydatki pozbawiły mnie szans na inne przyjemności - koszulkę, okazjonalną czapeczkę czy nawet tak groszowe sprawy, jak naklejki.
- o 20-tej na scenie pojawił się Kasim Sulton - basista oraz gitarzysta Meat Loafa, któremu przypadła rola supportu. Dzień wcześniej mieli zagrać, będący wówczas na topie The Darkness, jednak z racji kontynuowania swej trasy nie mogli poczekać nawet tej jednej doby, by stanąć na deskach przed show Klopsika. - po występie Kasima Sultona (nie zapisałem, co zagrał i niestety też niczego nie zapamiętałem) dwudziestominutowa przerwa. O godzinie 20.45 pierwszy dzwonek, czyli przerwa się kończy, należy wracać na salę, po chwili alarmujący drugi, tu już nie ma czasu nawet na siusiu, ale jest jeszcze paręnaście sekund dla spóźnialskich. Wreszcie światła gasną, wchodzą wszyscy na scenę, zaczyna się ... Meat Loaf i jego band w fosforyzowanych na kolory limonki maskach oraz podobnie świecącymi instrumentami, ze szczególnym podkreśleniem gitar. Koncert inicjuje intro "Wasted Youth", po chwili efektowne fosfory znikają, następuje huk, uruchamiają się światła i już grają "Life Is A Lemon And I Want My Money Back". Od tego miejsca urywa się zapisywanie kolejności nadawania poszczególnych numerów. Wyłączam się z zapisków, po prostu przeżywam to, co na scenie. Podziwiam też rozentuzjazmowany, choć na nikogo nie napierający, i co zresztą u Niemców normą, kulturalny tłum. Dopiero po występie uruchamiam pamięć i zapisuję w notesie, co tego wieczoru usłyszałem. Wpadają mi do wkładu długopisu niektóre tytuły, więc szybko protokółuję: "You Took The Words Right Out Of My Mouth", "Do It!", w duecie z Patti Russo "Paradise By The Dashboard Light", ponadto "All Revved Up With No Place To Go", "Dead Ringer For Love", "Did I Say That", "Couldn't Have Said It Better", "Testify", "I Do Anything For Love (But I Won't Do That)", na bis "Bat Out Of Hell". - całość trwała 1 godzinę i 45 minut. Koniec o 22.30.
- w drodze powrotnej szybka w zestawie z frytkami buła z kurczakiem w Burger Kingu. Nawet zapisałem (nie wiem, po co?), że kosztowało pięć i pół euro. Ale obok widnieje ważniejszy komunikat - zaliczyliśmy naszą audicą nieduże przekroczenie prędkości, mandat 25 euro. Płatne od ręki.
- powrót do domu o trzeciej.- Na zdjęciach bilet z koncertu, również bilety za szatnię plus parę info koncertowych wycinków z niemieckich magazynów, no i jeszcze jakże dziś cenne trzy płatki konfetti, którymi dmuchnęło podczas "Bat Out Of Hell".
P.S. Co czułem, chyba nie muszę tłumaczyć.
P.S. 2. W dziale wideo mego domowego gniazda znalazłem jeszcze po jednym egzemplarzu DVD oraz VHS. O nich w jednym z kolejnych wpisów.
a.m.