Ja cię kręcę, jaka szkoda, że ten świąteczny Tom Chaplin nie dotarł na wyznaczony czas. Mielibyśmy miód orzeszki malinę pod choinkę. Ale nic to, na pewno przyda się za rok, a i w najbliższą niedzielę postaram się w miarę chojnie. Piękna płyta. Ja cię kręcę, jaka piękna. Dlaczego nigdy u nas nie spłodzono takiego nutowego kristmasa. Te nasze kulendy zawsze takie cierpiące, niebajeczne, a przecież te święta wymagają kolorów, wzmagają czar wyobraźni. Tom Chaplin skrywa w płucach sprawczą moc do wszystkiego tego przywoływania. Cały czas śpiewa jak chłopak, choć jest już lekko po czterdziestce. No dobra, bo mnie zaraz przyskrzynicie, ten album nagrywał będąc tyciu przed. Jaka to jednak różnica w ramach ogarniającego nas wszechświata?
Jak dobrze było zobaczyć go i jego funfli podczas niedawnego berlińskiego koncertu. Udało się na pięć minut przed zalockdownowaniem. Tośmy z Ziółkiem mieli fuksa. A teraz taki do tego suplement jeszcze. Zaległe świąteczne pośpiewanie lidera Keane, do którego głosu słabość mam. Od pierwszego wejrzenia. Od kiedy tylko w dniu światowej premiery odpaliłem, genialne "Hopes And Fears".
"Twelve Tales Of Christmas" to dwanaście piosenek. Dwanaście opowieści, a do każdej z nich osobna kartka, lecz do żadnej z nich przepustki nie dadzą te po dwie dychy na miesiąc streamingi. Ot, wyższość phycical copy nad bezdusznym pobieraniem. Osiem z nich to dzieła Toma, pozostałe cztery stanowią covery. Posłuchajcie tylko, co ten facet, noszący nazwisko słynnego Charliego, zrobił z numerem Pretendersów "2000 Miles". Chrissie powinna pękać dumą. A może nie jestem obiektywny? Bo może ta płyta jest najzwyczajniej nudna, tylko ja się nie znam. Bardzo możliwe. Szczególnie, gdy wokół mnie rozciąga się nieograniczony mobbing bezguścia.
Ale fryzurka, Tom. No no, nie powiem. Jak po Skrzypovicie. I ten niedopięty płaszczyk, i te rozmazane wokół pastele. Dziewczynom podejdzie, a jakże! Uroczyście, choinkowo, trochę nonszalancko, przy czym gustownie. Tom klasa. Fajny facio, co nie? Co dziewczyny? Co tak nic nie mówicie.
Szkoda, że w lodówce nie mam już choćby odrobiny karpia, a i makaronu z makiem też nie widzę. Pieróg z suszonymi grzybami to w ogóle pomarzyć. Ten zszedł pierwszego dnia. Jest jednak barszcz. Knorra, co prawda już tylko, ale zawsze. Lubię go mieć pod ręką, bez względu na porę roku. Naprawdę nieźle smakuje, organizm całkiem sprawnie po nim chodzi, a co najistotniejsze - dobrze rozgrzewa. Zupełnie jak ta muzyka.
a.m.