poniedziałek, 31 stycznia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 30/31 stycznia 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 30/31 stycznia 2022 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Za nami pierwsza nowość 2022 - Magnum "The Monster Roars". Miała być jeszcze jedna, tylko coś mi nie przypasowała do wczorajszego zestawu. Podgonimy za tydzień, wraz z kilkoma innymi. Właśnie pociągiem śmigają do mnie cztery gorące kompakty, z terminem dostawy na jutro. Zapowiada się niezła wyżerka.
Bob Catley i Tony Clarkin wraz z kolegami i kolejnym udanym albumem Magnum. A czy jeszcze lepszym, czas pokaże. Bestia z okładki stanowi za metaforę wszystkich negatywów ostatnich czasów, w tym upiornej pandemii. Catley plus Clarkin to odwiecznie świetnie rozumiejący się tandem, nawet jeśli za warstwę kompozytorską oraz wyborną gitarę odpowiada ten drugi. Niegdyś o bujnej fryzurze brodacz, zawsze w kolosalnym kapeluszu, a jednak upływające lata wymusiły image na łyso. Lecz, co istotne, Clarkin wciąż wygląda świetnie. I podobnie też gra. Lubię faceta. O tak, cholernie lubię. Oczywiście Boba Catleya dokładnie tak samo.
"The Monster Roars" rozprawia o wolności wobec rozpanoszonego zła. Clarkin okiem twórcy uważnie obserwuje, notuje, wreszcie trzeźwo uderza. Z nadzieją wypatruje niekowidowej normalności, przestrzega przed wojnami i nienawiścią, wzbudzając lęk przed bestią z okładki. Ta bestia to real, nie żaden nieodkryty pod powierzchnią świat snu. Czai się, szuka słabości, aż w końcu się do nas dobierze.
Magnum w moim nawiedzonym zaprezentowali się w trzech numerach: "Remember" (zapamiętaj jasne światła i długie noce, kiedy tańczyli ludzie, pod jednym zaklęciem sławni i żebracy, a ich ciała i krew też z jednej gliny), "All You Believe In" (obecny smutek zdołuje i roztrzaska twoje marzenia. Spójrz tylko, jak ludzie zmieniają się w szarość) oraz "That Freedom Word" (oto słowo wolności wobec prawdy zakutej w łańcuchy). Posłuchajmy końcówki "Remember". Cóż za Chopin'owskie wykończenie. Motyw nie do oderwania.
Z niejasnych powodów pominąłem wczoraj "The Present Not The Past" (żyj teraźniejszością, nie przeszłością,. Ludzkość każdego roku przyspiesza. Dzień po dniu ciężka donikąd wspinaczka. Ci skazańcy na wieczną wędrówkę nie mogą złapać tchu), ale od czego pierwsza niedziela lutego.

W ramach nadrabiania zaległości, dopiero z pierwszą u mnie emisją dwuletni album Davida Minasiana. Kapitalne to jego "The Sound Of Dreams", co by nie mówić. A już miałem nadzieję, że wyleczyłem się z neoprogrocka. W dużej mierze nudnego, acz z chlubnymi wyjątkami. Kto wie, stoi też możliwością, iż wmówiłem sobie, że mam już dość takiej muzyki. A ta trzyma i nie puszcza. Był czas, kiedy intensywnie szukałem tej płyty. Pamiętałem, gdy było ustalone release date, jednak wówczas nigdzie jej u nas nie było. Gdy wreszcie z dużym poślizgiem kompakt dopadł polskiego katalogu, coś ja z kolei przegapiłem. Płyta szybko zniknęła, i zniknęła na długo, aż suma summarum o niej zapomniałem, by po długiej udręce niedostępności, wreszcie ją dopaść. Wczoraj zatem mocno spóźniona premiera "The Sound Of Dreams" na moim radiowym kanale. Trzy kompozycje, i co rzadko mi się przydarza, od ręki same najlepsze. Dla jasności, cała płyta cacy, jednak tkwi w niej pewna niezwykłość. Otóż, mamy tu dla podniesienia rangi spory udział gwiazd gatunku, m.in. Annie Haslam, Justin Hayward czy Steve Hackett, ale co ciekawe, nie oni błyszczą. Dzielnie się trzymają, rzetelnie czynią co od nich wymagane, zawsze solidnie i w duchu etyki progrocka, a jednak Minasian zgarnął najlepsze nuty. I słusznie, ja też tak właśnie bym postąpił. I tak, zaśpiewane przez wokalistę obozu Alana Parsonsa - PJ Olssona - "So Far From Home", obłędne. O krok tu nie odstają, zaopatrzone głosem Minasiana "All In" oraz instrumentalne, choć tyciu za krótkie "Faith Hope Love". Oj tak, bez przecinków "wiara nadzieja miłość" - jako jedna myśl. I my też przytrzymajmy się tej łajby.
Jak wspaniale, że wciąż powstają takie płyty. W radio raczej nie do usłyszenia. Chyba, że na moim fm. Cóż za wytchnienie wobec wszędobylskich rapowych łomotów. Muzyki jakiej nie znoszą pod każdą postacią. Podobnie jak mijam się ze wszystkimi pięciosekundowymi bohaterami. Nie mój świat rozpanoszonych influencerów, youtuberów, dark netu, bitcoinów czy Netflixu. Co do ostatniego, nie chcę zamiany sal kinowych na maciupki ekran w komputerze, ani filmów czy futbolu w tnącym internecie. Ale zmiany idą i nie da się tego zatrzymać. Ta maszyna jest nieźle rozpędzona, dlatego nie stawajmy jej na drodze, bo zmiecie bez śladu.
Wróćmy do muzyki. Davida Minasiana poznaliśmy przed laty dzięki płycie "Random Acts Of Beauty". Jest na niej taki 12-minutowy utwór "Masquerade", w którym gościnnie pojawia się Camel'owy Andy Latimer. Jak się wówczas okazało, istotny punkt zaczepienia względem śledzenia dalszej kariery Minasiana. Faceta, który co prawda miał wcześniej na koncie dwa albumy (jeden nawet w 1984 roku), jednak głowę daję, iż do czasu "Random Acts Of Beauty" nikt go nie kojarzył. Nakłady obu tych starawych już nieco albumów dawno wyczerpane, może więc warto pomyśleć o wznowieniach.
Trzema koncertowymi rarytasami, z bonusowego dysku "Face Value", podkreśliłem wczorajsze 71-urodziny Phila Collinsa. Tylko szczęśliwości Phil, oby Ci się! All of luck, be happy my Master!
Także ukartowana dorzutka Meat Loafa, ponieważ przed tygodniem wyszło z niedosytem. A tu jeszcze informacja o trzech polskich koncertach Camel, przewidzianych na maj 2023. Wieść elektryzująca. Jeden z tych trzech koncertów w moim Poznaniu.
Niedawno Camel pograli u mnie z "A Nod And A Wink", lecz wtedy nie wiedziałem jeszcze o "knutych" koncertach. A teraz wiem i jest mi dużo lepiej.
W nocnym graniu załapaliśmy się na sześć ścieżek z suity "Dust And Dreams" - genialnego albumu Latimera i spółki, wydanego w 1991 roku, a nagranego po siedmioletniej przerwie od czasu, także genialnego! "Stationary Traveller". Bez tych albumów płytowa kolekcja wygląda jak połamaniec na temblaku.
"Dust And Dreams" to dla Camel dzieło przełomowego okresu w dziejach grupy. Nastąpiły wówczas zmiany, zmiany, zmiany. Andy Latimer i jego Susan Hoover przenieśli się z Anglii do Kalifornii, czyli do wiecznej krainy Słońca, ciepła i szczęśliwości, tam także założyli wytwórnię Camel Productions, dla której od tego momentu realizowali każdy Camel'owy krok. Od razu na rynkach sypnęło kompaktami z nowymi kompozycjami plus paroma cennymi archiwaliami.
"Dust And Dreams" to rzecz inspirowana powieścią amerykańskiego pisarza (także noblisty) Johna Steinbecka "Grona gniewu". Dzieła mającego wiele wspólnych cech z losami rodziny Latimera, która na początku XX wieku wyemigrowała z irlandzkiego Portu Łez do Stanów. Sprawie tej został zresztą poświęcony następny album "Harbour Of Tears". Niedawno na Canal+ wyemitowano dokument "Grona gniewu - upiory Ameryki", stanowiący za opowieść o tej właśnie powieści Steinbecka. Od lat traktuje się ją jako dzieło prorocze. Albowiem to, co autor naznaczył jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej, w obecnej rzeczywistości stało się zjawiskiem masowym. Wielki kryzys, podróż w nieznane w poszukiwaniu pracy, chleba, godności, bezpieczeństwa, życia z dala od konfliktów, nienawiści i bomb.
Nie sądzę, byśmy konkretnie tej muzyki posłuchali na nowej trasie Camel. Trasie, której zadaniem w pigułce raczej odnieść się do 50-lecia działalności zespołu. Może wskoczy jakiś fragment, czy nawet strzęp, jednak tej muzyki i tak trzeba będzie uważnie posłuchać w domowym zaciszu. Tak, jak w tym koherentnym dziele, nakazującym wędrówki według ustalonej kolejnością nagrań.
In memoriam wobec Pata Kinga - dawnego basisty Manfred Mann's Earth Band - w postaci dwóch nagrań z płyty "Watch". Wiem, że to niewiele, ale kto powiedział, że temat zakończony.
King zagrał niemal na wszystkich najlepszych płytach Ziemskiej Orkiestry, nie załapując się jedynie na tyciu starsze "The Roaring Silence". Tam jeszcze po basie muskał Colin Pattenden. I traf chciał, że to płyta o najwyższych notowaniach fanów.
Inteligentnego i na zmysłowo zabarwionego rocka, jednorazowo zaprezentowali Chicago, Icehouse oraz Mr. Mister. Ale nieźle też powtórowali najnowsi The Doobie Brothers. Ich ostatnie "Liberté" to mój top 5 ubiegłego roku.
Na urodzinowym torcie Phila Collinsa jeszcze smakołyk od Michaela Balla. Jego przeróbka "Against All Odds" zdecydowanie o znamionach musicalowych, no ale wiadomo nie od dziś, że ten facet odbiera marynarki właśnie od takich krawców. "The Movies" to płyta z jego filmowymi priorytetami. Pomimo tylu lat wciąż świetna. Blisko jej do ćwierć wieku, choć w mojej Polsce wciąż zabrzmi jak nowość, ponieważ Michaela Balla słucha u nas niewielu. 
Udało mi się jeszcze wygospodarować kwadrans dla starego dobrego czarnego śpiewania. Stąd legendarny numer "The Closer I Get To You" Roberty Flack z Donnym Hathawayem. Parka artystycznie (i nie tylko) przepadała za sobą, no i mieli na koncie nawet jeden wspólny album, co też plany na drugi. Niestety, w dwa lata po powyższej piosence, Donny "udanie" targnął się na swoje życie. Był lekko po trzydziestce, z wieloma perspektywami i światowym uznaniem, jednak depresyjne demony okazały wyższość.
Na czarno jeszcze Anita Baker i jej szampański album "Rapture" - z namiętnymi, ociekającymi tłuszczem miłości balladami, w tym z nagrodzoną Grammy piosenką "Sweet Love" (... słodka miłości nigdy nie odchodź ...). Zawsze podkreślałem, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym działy się rzeczy niezwykłe. Nie tylko w muzyce, choć w tym miejscu trzymajmy się głównie jej.
Przeleciały te cztery godziny, jak dwie. I znowu cały tydzień odliczania. Poniedziałek, wtorek... a kiedy już powinna być niedziela, dopiero czwartek. I tak brnie ten czas, ślamazarnie, niczym cały ten cholerny styczeń, który nigdy nie chce się skończyć. Na szczęście właśnie dobiegł końca. Odsłaniam firankę, ooo nareszcie luty. Też paskudztwo, choć już z dłuższymi dniami. Niech jednak on też szybko przeleci. Nie proponujcie mu kawy i ciastka, niech szybko zrobi, co do niego należy, i wynocha. Dopiero od marca cieplej na sercu. Niech więc przybywa. Tęsknie do zieleni, do Słońca, takiego grzejącego, że ach! Nie rozmarzmy się za bardzo. Przed nami jeszcze kilka przymusowych zimowych spotkań na 98,6 FM Poznań. Oby tylko kowid nie wywinął żadnej niespodzianki, po której znowu ktoś zatroskany zatrzaśnie studio. Różne pomysły ludziom po głowach chodzą.
Do usłyszenia ...

MEAT LOAF "Bat Out Of Hell - Live With The Melbourne Symphony Orchestra" (2004)
recorded live in Melbourne, Australia, February 20 & 22, 2004
- Paradise By The Dashboard Light

MEAT LOAF "Couldn't Have Said It Better" (2003)
- Why Isn't That Enough

PHIL COLLINS "Face Value" (1981 / reedycja 2015)
bonus disc - extra values
- If Leaving Me Is Easy (live 1985)
- Hand In Hand (live 1997)
- I Missed Again (live 2004)


DAVID MINASIAN "The Sound Of Dreams" (2020)

- All In - {śpiew DAVID MINASIAN}
- Faith Hope Love - {instrumentalny}
- So Far From Home - {śpiew PJ OLSSON}

MAGNUM "The Monster Roars" (2022)
- Remember
- All You Believe In
- That Freedom Word

MANFRED MANN'S EARTH BAND "Watch" (1978)
- Drowning On Dry Land / Fish Soup
- Chicago Institute

CAMEL "Dust And Dreams" (1991)
- Cotton Camp
- Broken Banks
- Sheet Rain
- Whispers
- Little Rivers And Little Rose
- Hopeless Anger

CHICAGO "Chicago 18" (1986)
- Niagara Falls
- Forever
- 25 Or 6 To 4

MR. MISTER "Go On... " (1987)
- Dust
- Something Real (Inside Me / Inside You)

ICEHOUSE "The Singles A Sides... and selected B Sides" (1995)
- Don't Believe Anymore /1984/
- Man Of Colours /1987/

ROBERTA FLACK "Blue Lights In Te Basement" (1977)
- The Closer I Get To You - {duet with DONNY HATHAWAY}

ANITA BAKER "Rapture" (1986)
- Sweet Love
- Caught Up In The Rapture

MICHAEL BALL"The Movies" (1998)
- Against All Odds - {Phil Collins cover}

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Better Days

MEAT LOAF "Bat Out Of Hell II - Back Into Hell" (1993)
- It Just Won't Quit

 

Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


piątek, 28 stycznia 2022

Pat King, Meat Loaf, Polański + Horowitz oraz "maszynowy" Piotr

Odszedł Pat King - szkocki ex-basista angielskich Manfred Mann's Earth Band. U boku klawiszowej maestrii Manfreda Manna, głosu Chrisa Thompsona czy siłowej perkusji Chrisa Slade'a (tego od późniejszych AC/DC), Muzyk zagrał na trzech genialnych albumach: "Watch", "Angel Station" oraz "Chance". W zasadzie do pełni szczęścia zabrakło go jedynie na starszym nieco "The Roaring Silence", a okupowałby cały złoty okres grupy. 
Myślę nad zaprezentowaniem w niedzielę jakiegoś wycinku z longplaya "Watch", albowiem z "Angel Station" oraz "Chance" bywało nie raz, nie dwa. 

Po niedawnej foto prezentacji mojej kolekcji Meat Loafa, coś upiornie nie dawało mi spokoju. Czułem, że czegoś na tamych zdjęciach zabrakło. Dopadłem więc nieodwiedzanego działu "wideo", i jak się po jego mozolnym przewertowaniu okazało, warto było. Wydobyłem jeszcze DVD z programu VH1 Storytellers oraz teledyski plus life'y do "dwójki" Nietoperza. Nie wiem, jak to możliwe, że "VH1 Storytellers" kupiłem wówczas w wersji wideo, zamiast audio - bo też taką wydano. Mam coś takiego, iż nie lubię oglądać muzyki - wyjątkiem koncerty na żywo - a jednak coś mnie w tamtych latach podkusiło do podjęcia właśnie takiej decyzji.

Obejrzałem zatem całość po latach, i jakże inaczej, z jakże innej pozycji oceniam teraz ten materiał. Chyba wówczas podjąłem jednak dobrą, perspektywiczną decyzję, szczególnie wobec dzisiejszych okoliczności. Meat Loaf z jajem opowiada historie związane z poszczególnymi piosenkami oraz etapami kariery, a pomiędzy śpiewa jak zawsze z uczuciem. Show ze skromnego telewizyjnego studio, dla raptem kilkudziesięciu totalnie zakręconych i wpatrzonych jak w obrazek wielbicieli Meat Loafa. Czasem nawet zadających kłopotliwe pytania. Koncert elektryczny, żadna więc unplugged'owa nuda.
Szkoda, że nie mam na czym odtworzyć VHS "Bat Out Of Hell II: Picture Show", choć zakładam, że każdy track w razie pilnej potrzeby odnajdę na You Tube.

Jakoś ostatnio na Canal+ Dokument natrafiłem na nagrodzony podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego dokument "Polański, Horowitz. Hometown". Niesamowicie dobry, ciekawy, pełen cennych opowieści, w tym przywracania dawnej pamięci (Polański imponujący!), a niekiedy wychodzi z tego wzruszający wręcz wspólny spacer parki bohaterów, tj. reżysera Romana Polańskiego oraz fotografa Ryszarda Horowitza. To ich miasto młodości, w którym wciąż wiele otwartych drzwi wśród rodzin, niekiedy piątych wodach po kisielu lub innych bliskich ludzi. Wspominki z dzieciństwa, zarówno te dobre, jak też i te wypowiadane z trudem. Te drugie dotyczą II Wojny Światowej, w tym epizody obozowe. Trzeba obejrzeć, polecam. Zakładam, że nie była to jedyna emisja.

Wczoraj po dłuższej przerwie udało nam się zobaczyć z Piotrem "nie tylko maszyny są naszą pasją". Piotrek podrzucił do posłuchania kilka ciekawych ce-de-erów. Szkoda tylko, że to rzeczy radiowo bezużyteczne. Jak wiecie Drodzy Państwo, do audycji tylko prawdziwki. Z muchomorkami mogę się co najwyżej zapoznać w cztery oczy i na tym sprawa zamknięta. Wśród wypalonych kompaktów m.in. gorąca solówka RPWL'owskiego Kalle'ego Wallnera oraz wydane równorzędnie dwa przemiłe i z przymrużeniem oka cover-albumy projektu At The Movies.

Mamy w nich na wokalu Björna Strida z The Night Flight Orchestra, co też muzyków z HammerFall, Kamelot, Pretty Maids czy Royal Hunt. Panowie wykonują filmowe hity lat 80/90-tych, zapewne świetnie się bawiąc. M.in. tematy do "Ogni św. Elma", "Rocky'ego IV", "Mad Max", "Dirty Dancing", "Pretty Woman" czy "Notting Hill". Myślę, że obie płyty na prywatkach stanowiłyby za szał, tyle, że społeczeństwu ewidentnie odechciało się wszelakich zabaw, tym bardziej szaleństw. Na dodatek mamy styczeń, fatalną pogodę, nie widać Słońca, a Poznań niemal w niczym nie różni się od przygnębiającego, depresyjnego wręcz Norylska. Na szczęście polibudowy pan rektor jeszcze nie spanikował, radio działa, więc oby w niedzielę udało się na żywo... och, jak niewiele do szczęścia pozostało. 

a.m.


środa, 26 stycznia 2022

Meat Loaf - Berlin Arena (Velodrom), 6 listopada 2003, "Couldn't Have Said It Better Tour"

W moim albumie z koncertowymi biletami zapisałem:
Pojechaliśmy do Berlina we trójkę - Przemek Fietz, jego Ania i ja.
Było trochę czasu, pochodziliśmy więc po sklepach z płytami, w sumie odwiedzając cztery miejsca.
O właściwej porze podjechaliśmy pod Velodrom (obiekt na 12 tysięcy miejsc). Na miejscu od razu nadzialiśmy się na kilkunastu ludzi w czerwonych mundurkach, którzy przez tuby ogłaszali, że Meat Loaf jest chory, co skutkuje przełożeniem koncertu na następny dzień, czyli z planowanego 5 listopada na szóstego. Godzina show bez zmian. Nadal dwudziesta zero zero.
Nie byliśmy przygotowani na nocleg w hotelu, tak więc powrót do Poznania, a od następnego ranka wszystko od początku. Przygotowania na Berlin zupełnie, jakby nie było wczoraj. To samo miejsce spotkań, tankowanie auta, jakaś butelka picia na drogę, ruszamy.
I tu widzę, że opisywałem całe wydarzenie w podpunktach. Wyszła z tego raczej delegacyjna notka, niż przepastna relacja. Co zatem następuje?
- przed koncertem, za 20 euro (ówczesny kurs euro = 4,7 zł) kupiłem pamiątkowy program z trasy "Couldn't Have Said It Better Tour". Niestety wcześniejsze wydatki pozbawiły mnie szans na inne przyjemności - koszulkę, okazjonalną czapeczkę czy nawet tak groszowe sprawy, jak naklejki.
- o 20-tej na scenie pojawił się Kasim Sulton - basista oraz gitarzysta Meat Loafa, któremu przypadła rola supportu. Dzień wcześniej mieli zagrać, będący wówczas na topie The Darkness, jednak z racji kontynuowania swej trasy nie mogli poczekać nawet tej jednej doby, by stanąć na deskach przed show Klopsika.
- po występie Kasima Sultona (nie zapisałem, co zagrał i niestety też niczego nie zapamiętałem) dwudziestominutowa przerwa. O godzinie 20.45 pierwszy dzwonek, czyli przerwa się kończy, należy wracać na salę, po chwili alarmujący drugi, tu już nie ma czasu nawet na siusiu, ale jest jeszcze paręnaście sekund dla spóźnialskich. Wreszcie światła gasną, wchodzą wszyscy na scenę, zaczyna się ... Meat Loaf i jego band w fosforyzowanych na kolory limonki maskach oraz podobnie świecącymi instrumentami, ze szczególnym podkreśleniem gitar. Koncert inicjuje intro "Wasted Youth", po chwili efektowne fosfory znikają, następuje huk, uruchamiają się światła i już grają "Life Is A Lemon And I Want My Money Back". Od tego miejsca urywa się zapisywanie kolejności nadawania poszczególnych numerów. Wyłączam się z zapisków, po prostu przeżywam to, co na scenie. Podziwiam też rozentuzjazmowany, choć na nikogo nie napierający, i co zresztą u Niemców normą, kulturalny tłum. Dopiero po występie uruchamiam pamięć i zapisuję w notesie, co tego wieczoru usłyszałem. Wpadają mi do wkładu długopisu niektóre tytuły, więc szybko protokółuję: "You Took The Words Right Out Of My Mouth", "Do It!", w duecie z Patti Russo "Paradise By The Dashboard Light", ponadto "All Revved Up With No Place To Go", "Dead Ringer For Love", "Did I Say That", "Couldn't Have Said It Better", "Testify", "I Do Anything For Love (But I Won't Do That)", na bis "Bat Out Of Hell".
- całość trwała 1 godzinę i 45 minut. Koniec o 22.30.
- w drodze powrotnej szybka w zestawie z frytkami buła z kurczakiem w Burger Kingu. Nawet zapisałem (nie wiem, po co?), że kosztowało pięć i pół euro. Ale obok widnieje ważniejszy komunikat - zaliczyliśmy naszą audicą nieduże przekroczenie prędkości, mandat 25 euro. Płatne od ręki.
- powrót do domu o trzeciej.
- Na zdjęciach bilet z koncertu, również bilety za szatnię plus parę info koncertowych wycinków z niemieckich magazynów, no i jeszcze jakże dziś cenne trzy płatki konfetti, którymi dmuchnęło podczas "Bat Out Of Hell"

P.S. Co czułem, chyba nie muszę tłumaczyć. 
P.S. 2. W dziale wideo mego domowego gniazda znalazłem jeszcze po jednym egzemplarzu DVD oraz VHS. O nich w jednym z kolejnych wpisów.

a.m.


wtorek, 25 stycznia 2022

struna

Jutro kolejny, tym razem bardzo specjalny wpis o Meat Loafie, a na koniec dzisiejszego dnia bilet z koncertu Budgie z 19 listopada 2008 roku oraz !!!... struna z basówki Burke'a Shelleya - właśnie z tego koncertu. Wykopane podczas dzisiejszego szperania po moim koncertowym albumie.

a.m.

taka tam wokół MeatLoaf'owa reminiscencja

W nieistniejącym winogradzkim Radio Fan, Meat Loaf nikogo nie interesował. Poza mną. Mnie akurat interesował i wtedy, i wcześniej, interesował zawsze, od zawsze, nie tylko przy nietoperzowym comebacku oraz paru późniejszych, a stylizowanych na jego modłę kroków. Stąd m.in. zachowana z tamtych radiowych czasów podwójna promo płytka. Przyszła do rozgłośni w celach promocyjnych, a że nikomu nie zależało, tak też za zgodą naszego dawnego technicznego, a pod koniec działalności radia nawet naczelnego guru, Drucika, pewnego razu zwinąłem legalnie ten czarny digipak do chałupy. Do przytulnego gniazdka, gdzie do dzisiaj mu ciepło i niegłodno.
Podobnych promo płyt przychodziło mnóstwo, i trzeba przyznać, z wielu rzetelnie korzystano. Najwięcej z polskiego badziewa, czyli piosenek typu: uhuha, rowery dwa, albo przez moment modnych kobitek z Desu. Faceci twardziele, z reguły miewali chrapę na grunge (jedynie Seba Kończak miał kłaki jak metal, a wzdychał do Celine Dion), więc większość z nich sikało w majty, gdy na Dożynkową docierał jakiś nowy singiel Pearl Jam lub album z podobnym chrapliwym graniem. Im bardziej niemelodyjnym i w kraciastych flanelach wypuszczonych na wierzch czarnych szortów, tym pewniej, że chłopaki zarzucali podnietą głośne i głośniejsze "łał". Teraz już wiemy, co to ten grandż, i że pole po nim ostygło szybciej niż żarcie od Glovo. Natomiast dawne wspomnienia z tym przeze mnie nielubianym działem rocka, na zawsze pozostaną wieśniackie. O, i tu sobie ulżyłem!
Z Masłowskiego też miewano polewkę. I wcale nawet nie z Meat Loafa, którego ówczesny trzydziestoparolatek z wąsem (tak tak, miałem) uwielbiał, a z Axela Rudiego Pella. Podobno przesadnie go faworyzowałem. Nie mam niestety dawnych audycyjnych rozpisek, by to zweryfikować, lecz skoro tak gadają... Nie wstydzę się żadnego wyemitowanego kawałka, zarówno tego Pana, jak nawet Modern Talking, których kiedyś posłałem w Strażnikach Nocy na dobranoc.
Pewnego razu do radia przysłano wielopłytowy box Budki Suflera. Wypas sprawa. Nie tylko z materiałem, z gatunku: znane i lubiane, co też nagraniami działu "rare". Czaił się na niego młodziutki wówczas Tomek Ziółkowski, który tak się składa, miał i wciąż ma bzika na punkcie najstarszego Cugowskiego. I faktem jest, że komu jak komu, ale jeśli komukolwiek to pudło się należało, to właśnie jemu. Tym bardziej, że nikt z jego zasobów nie korzystał. Dla ówczesnych smarkaczy Budka była obciachem, z jednym wyjątkiem, nie dla nawet jeszcze nie dwudziestoletniego Tomka. Chłopaka o Budkowym wyglądzie, z inną, i jak wtedy można było rzec, niedzisiejszą wrażliwością. Tomek lubił dobrych wyjców, podobnie jak stosowne do ich głosów oprawy, czyli głos, styl, szyk.
Obecnie ta Budkowa cegła kompaktów to potężny rarytas. Na aukcjach kosztuje kupę szmalcu i coraz trudniej znaleźć egzemplarz w dobrym stanie. Konkludując, przez cały ten czas dążę do tego, że Tomek na ten box po prostu się nie załapał. Przepadł mu nawet w momencie, kiedy radio upadało, wszystkie płyty były rozdawane, a na końcu wręcz dopadały się ich kruki i wrony. Ktoś Tomkowi bezczelnie sprzątnął tę Budkową bombonierkę. I głowę daję, nie po to, by się muzyką upajać, a zwyczajnie przehandlować i nieźle obłowić. Zniknęło chłopakowi z horyzontu coś, na co miał chrapę, co tak po ludzku zwyczajnie mu się należało, a kupić jako maturzysta lub student pierwszego roku, nie miał za co. Ot, życie. Ale nikt nie obiecywał, że będzie sprawiedliwie. Ja też, poza poniższym Meat Loafem, na nic się w Fanie nie załapałem. Chyba ostatecznie byłem nawet w plecy. Zostawiłem w tamtym radio mego Daniela (gramofon taki) oraz mnóstwo serca, za którego wkład podziękowało jednak paru Słuchaczy, więc sens w rozliczeniu na odchodne był.
Przeczytajcie tę poniższą karteczkę, proszę. To oficjalne pismo od dystrybutora. Kopie jego otrzymywano we wszystkich rozgłośniach, choć stawiam dolary przeciwko orzechom, że na pamiątkę zostawiłem tylko ja. 

 

a.m.


MeatLoaf'omaniak

Jasne, że nie mam wszystkiego. Zawsze zabraknie tego czy tamtego singla, jakiegoś live lub winylu, bądź okazjonalnego digipaku z czymś rocznicowym, o czym do tej pory nie miałem pojęcia, Te braki jednak nadają sens całej zabawie. Bo nie ma nic gorszego, jak mieć wszystko, tym samym zostać ograbionym z frajdy poznawania nowego, nieustannego zdobywania rarytasów, jednymi słowy: byciem w grze. Dlatego mój poniższy zbiór Meat Loafa, choć pokaźny i w zakresie ponadprzeciętnym, to jednak nadal wymaga udoskonaleń.

Era sprzed "Bat Out Of Hell". Biorąc tamten właśnie album za oficjalny debiut Klopsika, nagrania dokonane ze Stoney śmiało możemy potraktować w kategorii pre-Meat Loaf.

"Bat Out Of Hell" - czwarte miejsce na liście wszech czasów. Czterdzieści cztery miliony sprzedanych egzemplarzy. Nie wyświetleń, nie kliknięć, a fizycznych nośników. Już tylko te liczby dobitnie przemawiają do wyobraźni. Nawet, jeśli do tej pory ktoś Meat Loafa ignorował, teraz po jego śmierci musi go najść refleksja, iż coś go w życiu ominęło. Warto posłuchać nawet, jeśli do tej pory Meat Loaf był dla kogoś takim panem nikt.

"Dead Ringer". Złośliwi twierdzą, że to śmietnik po wyśmienitym debiucie, z gorszymi kompozycjami Jima Steinmana. Trudno się nawet nie zgodzić, tyle, że ta "gorszość" polega na tym, iż tamta płyta zasługiwała na pięć gwiazdek z trzema wykrzyknikami, a tu jedynie pozostaje ich pięć, bez tych dodatkowych trzech kręgli.

Ooo, i to jest tyciu słabszy Meat Loaf. "Północ w biurze rzeczy znalezionych" to odrobinę ustępujący poziomem album, w sensie cierpiący na brak geniuszu Steinmana. Prostsze piosenki, nie tak bogato aranżowane, trafia się czasem jakiś rock'n'roll, innymi razy jakaś tylko poprawna, acz niechwytająca za serce ballada, jednak po latach to mimo wszystko dobra płyta. W 1983 rozczarowała pod każdym względem, lecz starość wychodzi jej na plus. Wyszlachetniało tych dziesięć piosenek, ale wiadomo, to taki album do bardzo okazjonalnego posłuchania.

"Bad Attitude" - hardrockowy, o typowo ejtisowej produkcji album. Jestem wobec niego kompletnie bezkrytyczny. Dla mnie obłędny w każdym mikrometrze. A więc miary dokonujemy nie linijką, a suwmiarką. Absolutnie jedna z moich płyt życia. Gdyby ilość jej posłuchań przeliczyć na kilogramy, wyszedłby z tego hipopotam. Jeśli ktokolwiek mi się odważy prosto w oczy zjechać choćby jedną nutę, ryzykuje zdrowie lub życie.

O "Blind Before I Stop" myślę dokładnie tak samo, co o "Bad Attitude", choć ten o dwa lata młodszy album to w sumie inna konwencja, inni muzycy, także produkcja. Emocje jednak we mnie te same. Wciąż nie polecam miażdżenia tej muzyki w moim towarzystwie.

Cóż za powrót. Znowu wielki Steinman, no i kapitalna sprzedaż dzieła. Oczywiście dostosowana do lat dziewięćdziesiątych, czyli do trochę wybredniejszego i mniej hojnego nabywcy.

Bez Steinmana, ale jeszcze pewne echa dawnej z nim działalności tu znajdziemy. Przynajmniej połowę płyty wypełniają kolejne genialne piosenki, zaś tę "słabszą" pozostałość, piosenki już "tylko" bardzo dobre.

Od tego momentu Meat Loaf trochę traci formę. Wciąż ma zakusy na musicalowe do rocka wtręty, nadal otacza się klasowymi muzykami, dobre śpiewanie, sporo pomysłów, jednak mniej zapada w pamięć.

Trójka "Nietoperza" trochę wymuszona. Niby jest Steinman, tak głosi okładka, a jednak go nie ma. Stoi gdzieś z boku, przypatruje się, co dzieje się z jego kiedyś niechcianymi piosenkami, ale sam rąk nie macza. Meat Loaf postanowił nadać całości potężnej oprawy, niekiedy nawet metalowego natężenia. W tym celu zaprosił kilku heavy wymiataczy, co miało jednocześnie być puszczeniem oczka ku młodszemu odbiorcy. Trochę to siłowe, mało naturalne, ostatecznie niewielu sprzymierzeńców. Jest poziom, jest klasa Artysty, słychać wszystko to bezdyskusyjnie, jednak nie ma mowy o choćby najmniejszym zbliżeniu do poprzednich nietoperzy.

Live z trasy "Blind Before I Stop". Dla fanów mus, dla niefanów ciekawostka.

Składanka z pierwszego okresu działalności, czyli do płyty "Bad Attitude". W moim odczuciu kapitalny zestaw, a i dobra rzecz dla kogoś, komu z tamtego okresu wystarczy Meat Loaf w pigułce.

Znakomity 2-płytowy składak (ten z apokaliptyczną okładką), na którym trzy nowe piosenki. Jedna z nich wczoraj na moim fm. A te pięć oplatających ją okładek w czerni, to różne warianty singli do albumu.

Live z Orkiestrą z Melbourne w trzech wariantach, jako CD, następnie CD z DVD oraz samo DVD. Można mieć jedno z nich, jedynie ja potrzebowałem trzech.

Trzy ostatnie studyjne albumy. Raczej słabe, słabsze i jeszcze słabsze. Niewiele tu do polubienia, tym bardziej zapamiętania. Stąd brak winyli oraz towarzyszących singli. To znaczy, mam promocyjny "Los Angeloser", widoczny na zdjęciu poniżej - to ta najskromniejsza biała okładka.

Tu trochę takie ni przypiął, ni wypiął. Dwie kompletnie niepotrzebne mi składanki, plus wspomniany promo singiel "Los Angeloser", do tego bootlegowe cztery live'y, wśród których zaprezentowany wczoraj na moich łamach "Live In Hell" - rzecz świetnej jakości, choć ze źle przyciętymi końcówkami. Brutalne wyciszenia oklasków, na które realizator poświęcił po jednej/dwie sekundy.

a.m.

 

poniedziałek, 24 stycznia 2022

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 23/24 stycznia 2022 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań







"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 23/24 stycznia 2022 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Nasz cd-player z coraz większą czkawką. Ostatnio dławi się przy co trzecim kompakcie. Dobrze, że dotąd nie obmalował mnie swoimi wnętrznościami.
Strumieniowie pasożyty w przewadze. Mogą drwić z Masłowskiego, który konsekwentnie stoi na straży nośników. Beznadzieja po ich stronie, ale gra nieskończona.
Niech ktoś wreszcie naprawi to kapryśne urządzenie, albo je smyrgnie na wysypisko zapomnienia. Samo się nie zregeneruje, a moje Nawiedzone niech nie liczy na bogatego sponsora, który zatroszczyłby się o zasłużoną jakość dla wysiłku, jaki w nie wkładam. Radiostacja przy Rocha nie jest Trójką, ni innymi, przesadnie rozpieszczanymi 357 albo konkurencyjnym wobec nich Nowym Światem. Czyli nagłośnionymi medialnie stacyjkami, sukcesywnie finansowanymi z kieszeni ich bezkrytycznych fanatyków. Przez ludzi, którzy pragną, by o rocku wymądrzali się dziennikarze o kulturze słowa Gałczyńskiego czy Norwida, nie ci w postrzępionych dżinsach oraz ze skacowanymi porankami. Wiarygodność przegrywa z wypucowanymi kafelkami oraz białymi dywanikami. Z profesjonalistami w odpicowanych marynareczkach, wyglancowanych trzewikach, do tego noszący okulary z oprawkami ze skór aligatora i na pewno żaden z nich nie dojeżdża do roboty tramwajem. Lecz właśnie takich się wspomaga, dotuje, "stawia na nogi", by ci mogli "godnie" pełnić misję. Chyba każdy z nich ma już nawet konto na patronite.pl, oraz tabliczkę z dopiskiem: też się dorzuć. I co, jak myślicie, wpłacają? Wpłacają, i to jeszcze jak. Nie dość, że potulnie ślą zadeklarowane na każdy miesiąc wpłaty, to jeszcze dumą obrastają komunikując o tym fakcie wszystkim facebookowym znajomym. Aż dziw, że im dupsk nie podcierają. Ciekawe, jak ci warszawscy ważnisie poradziliby sobie z moim patronitem. Z panem - daj mi na to, daj na tamto, tu jeszcze pokryj te koszty, a od cd-playera masz taki oto wał.

W dwa tysiące dwudziestym trzecim odwiedzą nas Camel. Poznań i jeszcze dwa inne miejsca. Że co, że już byli? A tak, byli. No to będą raz jeszcze. Nawet jeśli nadchodzący koncert, z racji oczywistych bez magii pierwszego kontaktu. Jeśli uzbieram na bilet, a i zdrowie dopisze, pójdę. Jeśli nie, to mi opowiecie. Niedobrze Poznań o tyle, że blisko, kusząco, lecz muszę liczyć się z paroma niechcianymi twarzami, a one z moją.

Wczorajsze cztery godziny w znacznym stopniu na straty. Nawet, jeśli ogólnie dałem radę i jakoś poszło. Cierpiący na niedowład cd-player nie powstrzymał się nawet przy moim ukochanym fragmencie drugiej części "Ace Of Spades". W motywie, którego szczególnie wyczekuję, kiedy Lemmy fajnie szarpie: "you know I'm born to lose and gambling's for fools, but that's the way I like it baby, I don't wanna live forever ...". Gdyby niewdzięczny klamot zbzikował piętnaście sekund przed lub tyleż samo po, byłoby do przeżycia, ale akurat w takim fenomenalnym momencie! Przyznam, miałem zawahanie, posłać ukłony z ostatecznym dobranoc, odpalić nocnik, wsiąść w taksę i do chałupy, czy udać, że nic się nie stało.

Cztery numery Meat Loafa, cztery Budgie, po jednym Praying Mantis, Black Sabbath, co też wspomnianych Motörhead. Do tego Kiss i solo Paul Stanley. Jego 70-tkę uczciłem skromnie, zaledwie trzema kawałkami, za to bez laserowych chimerów.
Poza tym, modne ostatnio u mnie trójkąty. Po Budgie, a i niedawnych Rush czy Triumph, wczoraj szalupami dobili Thompson Twins, A-ha oraz ZZ Top. Pograło jeszcze paru innych, każdego stosownie słowem zobrazowałem, zatem, z mojej strony rzetelnie.

Na razie bez nowości. Wszystko jeszcze powoli, leniwie, ciągnie się ślamazarnie, jak cały ten styczeń. Miesiąc, który nigdy nie chce się skończyć. Oj, jak pragnąłbym, by nasze kolejne spotkanie odbyło się już w lutym, ale nie, w najbliższą niedzielę wciąż jeszcze będzie styczeń. Ten utrapiony styczeń. A po nim do pokonania cały luty. Niby niedługi, ale też zawsze ciągnący, jak smoła. Kolejny nieciekawy, zimny miesiąc. Błota, kałuże, czapki, szaliki i wciąż jeszcze krótkie dni. Nie lubię tej naszej geo i meteo Polski. Mentalnie też. W tej sferze to także kraj wertepów i kałuż. 

Żywię nadzieję, że za narzekanie na radiowy odtwarzacz ostatecznie mnie nie zamkną. Jednocześnie wyrażam przekonanie, iż fala korono-zachorowań również nie wzrośnie. W przeciwnym razie zamkną radio, jak nic. Pan rektor znowu od radiowego studia klamkę wykręci. I znowu będzie posucha oraz nie do nadrobienia zaległości. Dlatego uważajmy na innych, na siebie. Bo to, że nie całujmy się, unikajmy, brzydźmy, to już dobrze wiemy od blisko dwóch lat. Najgorsze, że na końcu tej drogi zatęsknimy i zapragniemy się poprzytulać, lecz wtedy nie będzie już do kogo.

Oby do usłyszenia ...


MEAT LOAF "The Very Best Of" (1998)
- Home By Now / No Matter What - {na czas ukazania się kompilacji, nowy utwór}

MEAT LOAF "Not A Dry Eye In The House" (1996) - MAXI CD
- I'd Lie For You (And That's The Truth) - {live at the Beacon Theatre, N.Y. , October 1995}

BUDGIE "Never Turn Your Back On A Friend" (1973)
- Breadfan
- You Know I'll Always Love You

BUDGIE "Power Supply" (1980)
- Heavy Revolution
- Power Supply

PRAYING MANTIS "Keep It Alive!" (2019)
- Believable

BLACK SABBATH "Mob Rules" (1981)
- Voodoo

MOTÖRHEAD "No Sleep 'Til Hammersmith" (1981)
- Ace Of Spades

PAUL STANLEY "Paul Stanley (Kiss)" (1978)
- Hold Me, Touch Me (Think Of Me When We're Apart)

KISS "Lick It Up" (1983)
- Lick It Up

PAUL STANLEY'S SOUL STATION "Now And Then" (2021)
- Save Me (From You) - {new original}

MEAT LOAF "Live In Hell" (1994) bootleg
recorded live USA 1993
- Two Out Of Three Ain't Bad

MEAT LOAF "Blind Before I Stop" (1986)
- Standing On The Outside

ANDY GIBB "After Dark"(1980)
- Wherever You Are
- Warm Ride

A-HA "How Can I Sleep With Your Voice In My Head A-HA Live" (2003)
- Hunting High And Low
- Take On Me

THOMPSON TWINS "Into The Gap" (1984)
- Doctor! Doctor!
- No Peace For The Wicked
- Sister Of Mercy

ZZ TOP "La Futura" (2012)
- Over You
- I Don't Wanna Lose, Lose, You

HANNA BANASZAK "Złota Kolekcja - W Moim Magicznym Domu" (1998 / reedycja 2021)
- Mam Ochotę Na Chwileczkę Zapomnienia
- Samba Przed Rozstaniem
- Jak Pan Mógł

MICK FLEETWOOD & FRIENDS "Celebrate The Music Of Peter Green And The Early Years Of Fleetwood Mac" (2021)
- All Your Love - {Otis Rush cover} - w roli głównej JOHN MAYALL
- Albatross - {Fleetwood Mac cover} - w roli głównej DAVID GILMOUR

DARIUSZ KOZAKIEWICZ "Krokodyl - 50 Lat Na Scenie" (2021)
- Layla - {Derek And The Dominos cover} - {oryginalnie na albumie V/A "Tribute To Eric Clapton" /1995/}


Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


sobota, 22 stycznia 2022

blind before I stop

Przywróciłem życie paru długo niesłuchanym płytom Meat Loafa. Popatrzyłem zarazem na cały zbiór i dumą obrosłem. Nie wiedziałem, że tyle tego. Uzbierało się. A, że nieskromność to poniekąd moja firmówka, więc się przy tej okazji chwalę. Po co mi te podwójne/potrójne egzemplarze? Widocznie po coś, skoro są. Na dziś jak znalazł. Mogę sobie powybrzydzać, tego albumu posłucham z kompaktu, a tego i tego singla z tej większej, czarnej, z zakurzonymi rowkami. Powydobywam częstotliwości z tych, co trzeszczą już od samych nowizn, a na których punkcie niektóre starszaki w ostatnich latach zbzikowały. Ze dwa tygodnie temu z jednym takim rozmieniłem się w winylowym temacie. Facet dobrych piętnaście lat temu pozbył się wszystkich kompaktów, a było ich kilkanaście tysięcy, by obkupić się w winyle, których to z kolei też kiedyś się pozbył, wtedy jednak na rzecz wschodzących CD. Zawsze lubił być trendy. I tak z tymi podmiankami, wszelakimi roszadami zestarzał się, że na jesień życia posiwiał, schudł, zmizerniał, aż wreszcie wydedukował, że ostatecznie postawi na niezawodne kompakty. I słusznie. Po co więc było się tyle mocować? Już tych kilkanaście lat temu przestrzegałem, że te w sumie sympatyczne nawet winyle, nie mają żadnych szans względem srebrzystego, niepierdzącego nośnika. Owszem, jestem winylom wdzięczny, przecież mnie wychowały, ale jeszcze za ich dawnego panowania trzymałem kciuki za wdrożenie niekonfliktowego nośnika. By czysto pograło, nie pierdziało i nie przeskakiwało. I tak sobie marzyłem, aż tu trzask prask i się spełniło. Nie ma sensu wracać z elektryczności na naftę. Jasne, znajdą się tacy, co powiedzą, że to dla nastroju. Okay, nasz rząd dla nastroju podtrzymuje wydobywanie węgla, a Unia nakłada obiecane przed laty karne opłaty, za które właśnie zaczynamy płacić. I znowu ten biedny Tusk. Znowu jego wina.

Dwa "BlindBefore"-owe kompakty, a także ich
winylowe odpowiedniki, tj. wersja na Europę
oraz Stany, no i dwa "BlindBefore"-owe
winylowe maxi single.

No więc, Meat Loaf. Słucham go sobie. Zawsze z dodatkową nutką ekscytacji. Z pasją, wyczulenie i zawsze sympatią wobec mojej dawnej miłości. Nie mogło więc zabraknąć "Blind Before I Stop". Płyty, za którą kilka razy skakałem w ogień, ale ten nigdy nie był mi straszny. Tak wiem, wiem wiem wiem, ta płyta to syf straszny, wszak już bez Jima Steinmana, a mijałem w swym życiu takich rutyniarzy i samozwańczych opiniotwórców, którzy zapewniali: za darmo bym nie wziął. I znowu ja, tylko ja dostąpiłem od natury łaski zdolności odczytywania nut oraz rejestrów głosowych Klopsika na tym bardziej pop rock, niż rock hard czy heavy albumie. Spójrzcie Kochani, jaka "podejrzana" ekipa z tym Klopsem miała czelność wejść do studia. W składzie jedynie jeden lekko rockowy angol - John Parr, a poza nim jacyś Szwedzi plus za realizatorskim stołem BoneyM'owy Frank Farian. Na tym nie koniec, dobijmy tego gwoździa. Są tu gitarzysta Mats Björklynd i perkusista Curt Cress, panowie, którzy nawet przelecieli się po międzynarodowej płycie naszych Dwa Plus Jeden "Easy Come, Easy Go". To nie wszystko. Otóż, przed tygodniem, a może dwoma, czekając na interesujący mnie tv program, wszedłem na stację TVN, a na niej akurat kończył się paradokument "Ukryta prawda", i wyobraźcie sobie, pojawia się lista płac, a tam wyskakuje: reżyseria taki a taki, scenografia inny ktoś, choreografia jeszcze inne polskie nazwisko, i tak bęben się kręci, kręci, aż wreszcie: muzyka Curt Cress. Zdębiałem. Motyla noga, taki facio, z takim dorobkiem, w życiu pograł nie tylko z Meat Loafem, ale i wspomagał Scorpions, nawet Freddiego Mercury'ego, a teraz proszę, realizuje się na zlecenie polskiego tasiemca. Facet, który zagrał u Meat Loafa na zajebistym "Blind Before I Stop". Nawet jeśli nie pofajerwerkował i ogólnie bez cudów, swoje zrobił rzetelnie. Podobnie jak wszyscy pozostali muzycy. Zagrali swoje, skasowali za zlecenie i zabrali się za kolejne. Jedynie Meat Loaf wykrztusił serce na talerz. Ale u niego to norma, On tak zawsze. I dlatego słuchałem w tym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym tej płyty po biel jej rowków, co do dzisiaj wzmaga we mnie kochanie tej muzyki.
Niedawno na nawiedzonym fm zaprezentowałem "Execution Day" oraz soczysty i przy asyście Johna Parra, na pół rock metal "Rock 'N' Roll Mercenaries". Oba numery poszły zszyte, ponieważ z założenia stanowią za monolit, tak je na płycie zapisano i niech nikt nie rozdziela. Szkoda jedynie, iż numer Najemników przepadł na listach kompletnie, a przecież z założenia miał za zadanie walnąć piorunem.
Na dziś dwa inne z tej płyty kawałki. Takie raczej mniej znane. To znaczy znane dla posiadaczy płyt, a nieznane tylko dla tych, którzy polegają na radiu. --- Nastrojowe "Standing On The Outside" - ... jestem solidnie zmęczony samotnością w świecie, który jest tak zimny... --- no i albumowy finał "Rock 'N' Roll Hero". Numer manifest: ... uczyłem się śpiewania ze stosów porysowanych 45-tek ... (...) ... wszystko zawdzięczam r'n'rollowi i nie chciałbym niczego zmieniać ...
to ten historyczny egzemplarz

W słusznym dla "Blind Before I Stop" 1986 roku, wytęskniony egzemplarz przywiózł mi z Niemiec osiedlowy kolega. Darek mu było. Niedawno nawet w szybkim przelocie się minęliśmy. Dziwnie coś to jego "cześć Andrzej" zabrzmiało. Albo stracił zęby, albo ogólnie karoseria już nie ta. Darek zawsze był trochę rozrabiaka, przy okazji podjudzacz, ale żeby dał sobie wybić zęby. Co innego on komuś, ale żeby jemu. Lubił Dareczek wszelkiej maści draki, intrygi, lubił walnąć w mordę, ogólnie czuł błogość, gdy coś się działo. Co ciekawe, nie miał sylwetki, żadnej muskulatury. Żaden z niego napakowany osiłek. Łapki raczej chuderlawe, witki takie, za to był szybki jak diabli. Obskakiwał tych wszystkich osiłków, jak surykatka kobrę. Zanim ci rozmasowali mięśnie, już gęby mieli poobijane. Darek za urodziwy nie był, ale niedostatki natury tuszował modnym ubiorem, raczej odpowiednio kosztownym, w domu miał też niemały rządek dezodorantów oraz wód toaletowych z Pewexu, co już na starcie gwarantowało mu wzięcie u płci przeciwnej. I uwierzcie, popyt na Darka był. Inna sprawa, iż dziewczyny lubią takich bandziorków. Z reguły wolą szelmy od wykształciuchów. Ja chyba też, dlatego trzymaliśmy się razem. Jakoś tak wyszło i całkiem serio się lubiliśmy. Nawet byłem u niego świadkiem na ślubie. Zapewne zadziałała zasada magnesu przeciwstawności. Odmienne charaktery dobrze się uzupełniają. Ale było jeszcze coś, coś czym Darek imponował całemu osiedlu. Chłopak miał dar do organizowania perfekcyjnych baletów, na których zawsze załadowana lodówka, plus kąciki warzywne i cukiernicze. No i najważniejsze - tylko najładniejsze dziewczyny. Inne mogły nie odrywać się od czytania lektur i odrabiania lekcji. Miał też taki oka błysk, który powodował, że te same dziewczyny, którym przy balladkach szeptaliśmy po ciemku do uszek, wcześniej przygotowywały całą imprezę. Zastawiony stół, porządki, odkurzanie, sprzątanko - wszystko na ich głowie. Nakrywały więc serwetki, przyozdabiały je, kroiły w kuchni dobra z Rynku Jeżyckiego na sałatkę, aż wreszcie kolorowały kanapki od gołych kawiorków po dzieła sztuki. Słowem, czad!
No więc, to ten Darek załatwił upragnionego Meat Loafa. Przywiózł jako nowiznę, skasował też jak za pieczątkę, pomimo iż dostałem egzemplarz rozfoliowany, a na dodatek lekko trzeszczący. Mało tego, z racji tylko dobrze znanych Darkowi środowiskowych układów i tylko jemu zrozumiałych kombinacji, po płytę musieliśmy udać się na inny kraniec miasta, gdzie u kogoś na mój odbiór oczekiwała. Kolega często serwował tego rodzaju atrakcje, a niekiedy jeszcze bardziej zaskakujące i nieoczywiste. Bywało, że w miejscach mrocznych, niechętnie uczęszczanych, w których mieniły się przeróżne typy, nie zawsze dobrze nastawione do innych, do tego wszystkiego różne niejasne sytuacje, z rzadka o stosownym czasie, ale... ale jakoś, jak widzicie, żyję.

a.m.


piątek, 21 stycznia 2022

odszedł Meat Loaf (27 IX 1947 - 20 I 2022)

Dopiero rozpoczął się ten dwa tysiące dwudziesty drugi, a już go nie lubię. I na pewno się nie polubimy. Limit złych wieści wyczerpał się już w pierwszych trzech tygodniach od pierwszego położenia igły na rozbiegówce. Na kij mi te wszystkie noworoczne życzenia, skoro sprawdzają się tylko te nielubiane pewniaki.
Odszedł Meat Loaf. Stało się wczoraj, do wiadomości podano dzisiaj. Jeszcze nie otarłem smutku po Burke'u Shelley'u, a tu kolejna taka wiadomość. I co ja mam Państwu napisać, byście dali wiarę, że Klopsik to również widok z góry najwyższej. Eee, tym razem nie zadbam o to. Niech uwierzą niepotrzebujący zbytecznych zapewnień.
Mój absolutnie najukochańszy Teksańczyk spośród wszystkich, jakich zrodziła ta ziemia. Podrasował ten świat kolorami, jakich nie dostąpimy wśród najokazalszych ornamentów. A był taki czas, kiedy liczyła się dla mnie tylko jego muzyka. Liczyła ona, liczył On sam. Ten Głos, plus restrykcyjnie przez naturę reglamentowane cechy, jakimi niesłychana wrażliwość oraz wbita w jego krwioobiegu muzykalność. Takie nienamacalne coś, dostępne tylko nielicznym. Walory, jakich nie da się wykuć na żadnej, nawet najbardziej prestiżowej akademii, a potem już tylko zaliczyć na święty spokój w indeksie.
Do czasu, kiedy usłyszałem Ten Śpiew, najjaśniejszym słońcem było Alpha Centauri, ale nawet ono, plus cały fascynujący niepoukładany kosmos, w trymiga poszły w drzazgi. Klopsik staranował całe moje dotychczasowe myślenie o muzyce, o jej zasadach, ale też o prozaicznym, nudnym świecie, bez krzty pasji zapisywanym w szkolnych podręcznikach. Dopiero w niewoli grzmotu oktaw Klopsika, poczułem obrót ciał niebieskich. Tak tak, nie ma się z czego śmiać. Ja tego gościa pokochałem od pierwszego z wrażenia zakrztuszenia. Pomimo, iż moje początki nastąpiły zdecydowanie po pierwszych i najpotężniejszych sukcesach Pana Marvina Lee Adaya - bo tak mu było naprawdę. Długo po "Bat Out Of Hell", a przecież był jeszcze wcześniej fajny epizod z Tedem Nugentem, a jeszcze wcześniej konfrontacja u boku soulowej Stoney. Ale ale, korzystając z okazji... z tym chwilę wcześniej zapisanym "naprawdę", pozwolę sobie na wtręt. Korciło mnie od dawna. Sprawa wciąż niezałatwiona, więc może przy tej okazji raz a dobrze. Jak mnie wkurza, gdy widzę, kiedy większość moich rodaków notorycznie zapisuje w kontekście podkreślenia autentyczności "naprawdę", jako "na prawdę". Na prawdę to możemy położyć kłamstwo, które z nią przegra. Jednak, gdy chcemy podkreślić prawdziwość/wiarygodność, zawsze piszemy "naprawdę". I błagam, piszmy poprawnie wszystkie te "naprawdę", "naprzeciwko" czy "nawzajem". Przy czym "nawzajem", też według obowiązujących zasad, nie samowolek. Za życzenia dziękujemy, mówiąc: dziękuję, wzajemnie. A nie: nawzajem. Bo nawzajem, to zatkaj się jajem. Nawkuwało społeczeństwo angielskiego, hiszpańskiego, ostatnio nawet chińskiego, a z polskiego zwykła pała.
Wracając do tematu. Był taki czas - lata 1984-86 - kiedy wiele/wielu moich koleżanek/kolegów/przyjaciół, serdecznie miało dość mego pokoiku, domowego gniazdka, w którym niepodzielnie królowały piosenki z trzech szczególnie lubianych płyt: "Bad Attitude", "Blind Before I Stop" oraz "Bat Out Of Hell". To, że znałem z nich wszystko na pamięć, chyba nikogo w tym miejscu nie zaskakuje, ale najgorsze, że nie przyjmowałem do wiadomości innych muzycznych rywali. Teraz po latach mogę się przyznać do klapek, jakie mi Meat Loaf na ślepia założył. Ale jestem mu za nie potężnie wdzięczny i niczego nie zmieniłbym nawet, gdyby matka natura zaproponowała powrócić do "utraconych lat". By coś w nich pogrzebać, może naprawić. Jedyne, co bym zmienił, to prysnął z tej Polski, jak najdalej. Tak nie cierpię tego smutnego, zimnego, pochmurnego i nietowarzyskiego kraju.
No więc, piosenki z powyższych trzech Klopsikowych płyt jarały mnie do najwyższego stopnia wyobraźni - niemal ekstatycznie. Bo całkiem serio zatracałem się w poczuciu rzeczywistości. Teraz wiem, dlaczego nigdy mi w budzie nie szło. Nigdy nie miałem koncentracji względem tematów będących poza obszarem moich aktualnych fascynacji. I tak mi zostało. Dlatego, gdy ktoś przynudza na nieinteresujący mnie temat, po prostu wyłączam się. Oczywiście kulturalnie udaję, że słucham i we właściwym pionie przytakuję głową, jednak w takich chwilach bywam już gdzieś daleko - asteroidalnie błąkając po przestworzach. Zawsze jak najdalej od przyziemnej nudy. Dlatego nie opowiadajcie mi o ogródkach, działeczkach, nabytych furach czy domowych remontach. Na bank przysnę. Mnie to po prostu nie interesuje. Nie jestem typem faceta, którego kobieta zagoni do skopywania działeczki.
Tak się złożyło, że wraz z twórczością Klopsika legitymizuję potężnie dużo kapitalnych wspomnień. No, może neck to neck z Burke'iem Shelley'jem, którego przyszło nam wszystkim pożegnać przed kilkoma dniami.
Meat Loaf od pewnego czasu chorował. Nie krył tego, że nawet poważnie. O bólu, zarówno tym wprost, jak i wobec świata merytorycznym, chętnie dzielił się w mediach społecznościowych. Dźwigał potrzebę kontaktu, więzi, rozmowy, ale też pragnął, by wciąż o nim pamiętano.
Przed laty byłem na Jego koncercie w Berlinie. To kolejne moje złote karty, przepastne archiwa doznań, chwile, których nikt nie wykupi. Nie wy"sold out"uje. Nie pojawi się żaden komunikat, z gatunku "out of stock". Tak, to moje, tylko moje, ale nawet tym tylko moim, chętnie podzielę się, zarówno w tę, jak i niejedną inną niedzielę na moim fm.
Meat Loaf to niemająca granic ekspansja talentu, emanacja piękna, co też w dziedzinie śpiewanego słowa, jakże dziś deficytowa rozkosz estetyczna. Istny Święty Graal wokalistyki, jednocześnie alchemia na tę całą zjebną rzeczywistość. Taka mi z tego wychodzi konstatacja.
Dla showbusinessu Meat Loaf to raczej głównie dobre liczby. Ilości nakładów jego płyt gigantyczne. Już tylko "Bat Out Of Hell" stoi ozdobą płytowych półek w grubo ponad czterdziestu milionach domostw. Takie liczby przemawiają na korzyść. Głównie na korzyść Artysty, choć osobiście liczyłbym na subtelniejsze ich wykorzystanie. Może by więc jakiś z rozmachem tribute koncert, podczas którego muzyczna elita wreszcie wykrztusi z siebie podziw wobec tego przeukochanego pulpecika. Chętnie wysłucham, co ma do powiedzenia cała ta branżówka. Pragnę poznać myśli i uczucia tego na co dzień niedostępnego, zatarasowanego dla szarego luda światka. Kto i co myśli o bliskim mi piosenkarzu, co czuje, i co fajnie byłoby ponad kurtuazję z serca wyłożyć. Tak dawno nikt o nikim nic łapiącego za serducho nie powiedział. Nic, tylko kowid, zgony, a dookoła konflikty i gąszcz nienawiści. Tak mało słońca i zapachu miłości. Niech ktoś wreszcie walnie w ten mur - break down the wall!
Jedna piosenka. Jakaś jedna na dziś. Nie wiem, nie wiem, myślę... Ooo, mam. Na ołtarzu muzyki składam jedną z tych o potężniejszych rozmiarach: "Home By Now / No Matter What". Jakże na tę chwilę pasują usadowione w jej wstępie katedralne organy. Po czym naturalnie wyłaniający się chór. Zmysłowo wypełniający mury z tych starych, czerwonych, zimnych cegieł. W takich miejscach zawsze zimno. Zimno i niepokojąco. Podobnie jak we wszystkich zamkach czy pałacach, bez względu, czy zamieszkałych czy porzuconych. Ale to tylko wstęp do utworu. Niedługi, tak też ledwie chwilę później poczujemy się już bezpieczniej. Bowiem, nie wrzawą, a na spokojnie wchodzi orkiestra, studząc burzliwy wstęp strumykowymi smyczkami i kilkoma pojedynczymi uderzeniami kotłów. Meat Loaf też przysuwa się głosem na góra połowę swych możliwości. Jest uroczyście, podniośle, i nawet bez uczucia niepokoju, do jakiego momentami przymusza liryka ("... wjeżdża grzmot, niebo czarne, zrobiło się jakoś tak ciemno...(...)... przybywa niebezpieczeństwo, och chciałbym, byśmy już wrócili, powinniśmy być w domu, właśnie teraz..."). Obłędne osiem i pół minuty. Uwaga na zawiasy. Co wrażliwszym mogą puścić.
Na razie tyle. Tyle na teraz, na dzisiaj. Dużo do powiedzenia zostało, ale na teraz, tak na szybko, więcej się nie da. Dopadł mnie jakiś mętlik. Bo myślę i myślę o tym Meat Loafie, i trudno napisać coś merytorycznego. Konkrety zostawmy sobie na później. Przede wszystkim do Nawiedzonego Studia. Dla Was, Szanowni Słuchacze.
W najbliższą niedzielę dopowiem się o Meat Loafie, zsuplementuję w temacie Burke'a Shelleya, co też odrobinę radośniejszą nutą otulę jubilata, Kiss'owego Paula Stanleya. Może zostanie nawet trochę czasu dla którejś z kilkudziesięciu innych płyt, jakie zapakuję do torby z myślą o wizycie przy Rocha.

a.m.