WHITE DOOR
"The Great Awakening"
(PROGRESS PRODUCTIONS)
***1/2
Co by White Door poczęli bez Tomasza Beksińskiego. Chyba jedynej postaci na naszym globie, która w dobie new romantic najszczerzej popularyzowała tę konkretną muzykę. Zresztą, gdyby nie jedyna w swoim rodzaju wrażliwość naszego Nosferatu, najprawdopodobniej nie poznalibyśmy wszelakich Human League, Real Life, Talk Talk, Icehouse czy coraz bardziej zapominanego Johna Foxxa. Przy czym posługuję się gruntem muzyki, jakiego walorem emocjonalne wyrażanie za pomocą uduchowionych syntezatorów, o czym, poza popularnym Beksą, w latach 80-tych nikt piękniej oratorsko nie rozprawiał.
Dla przypomnienia, ta krótkotrwała formacja, w swojej niestabilnej historii, do tej pory wydała tylko jeden album plus kilka wokół niego usłanych singli, a i tak w Polsce zapamiętano prześliczne "Windows" niemal na równi z najlepszymi dokonaniami Classix Nouveaux czy Orchestral Manoeuvres In The Dark. A przecież White Door byli jedynie ubocznym ogniwem wobec folk/prog/rockowych Grace, których właścicielami, było nie było, ci sami ludzie. Grace na art-rockowej makiecie okazali się nawet całkiem miłą, stawiającą sobie ambitne cele grupą, lecz jednocześnie ugrzęźli jako kolektyw bez większych dokonań, o jeszcze mniejszej rozpoznawalności. I niewiarygodne, że na żadnym ich albumie nie odnajdziemy najmniejszego stylistycznego pokrewieństwa z elektronicznym odłamem White Door, więc nawet, jeśli przez moment ktokolwiek uczyniłby sobie teraz nadzieje, przestrzegam.
White Door powracają po trzydziestu siedmiu latach. Jak jednak wytłumaczyć ów fakt komuś, kto po tej ziemi stąpa od zaledwie dwudziestu lat? Ale chyba nie trzeba. Nie sądzę, by muzycy tej wciąż noworomantycznej ekipy, choćby przez moment łudzili się pozyskaniem tak młodocianego elektoratu. "The Great Awakening" od pierwszej nuty określa swą przynależność i proponuje się dawnym wielbicielom. Zapraszając na przejażdżkę odrestaurowanym Passatem, z wszystkimi jego "atrakcjami" oraz innymi "skarbami" przestarzałej technologii. Zadaniem tej zdecydowanie już dziś antycznej twórczości stanęło przywołanie dawnego ducha i ponowne poprzytulanie w jego ramionach. A, że pozytywna jakość tej muzyki, z każdego raczej spłucze nagromadzony dorosłymi latami osad goryczy, to już inna kwestia.
White Door bezbłędnie wykazują się znajomością dawnego rynku muzycznego, proponując miłą dla ucha twórczość, z premedytacją wyzbytą jakichkolwiek bogatszych aranżacji. Nawet, jeśli gdzieniegdzie muśnie o nas oddalone o horyzont brzmienie saksofonu czy fletu. Muzycy ewidentnie przejechali się po sprawdzonym terytorium, nie ryzykując nawet najmniejszymi eksperymentami. Dlatego biję przekonanie, iż ich zadeklarowani wielbiciele uklękną, choćby z powodu niezmienionej barwy głosu Maca Austina oraz odpowiednio pod 1983 rok nastrojonych melodyjek. Bo, o czym dobrze wiemy, cała reszta to i tak tylko sztafaż. Nie umniejszając Johnowi Daviesowi, który także absolutnie perfekcyjnie zasysa barwę instrumentów klawiszowych spod nieszczelnie domkniętego włazu epoki popersów. I kompletnie nie przeszkadza mi, że White Door uprawiają najbardziej tandetny pop, a w ich muzyce sprawy nie dotykają problemów wojen, rewolt czy od lat obwieszczanej bio-zagłady. Na "The Great Awakening" wrażliwości rozbijają się o kompletnie inne pokłady emocji. I tego nigdy nie zrozumieją żadne - szczególnie te o eksperymentalno-impresjonistycznych skłonnościach - skomplikowane ludy.
Szczególnie jeden utwór poleruje tę płytę na błysk - tytułowy i niemal restauracyjnie podany "The Great Awakening". Snuje to jednocześnie me podejrzenie, iż to do niego dopisano całą resztę płyty, ponieważ za nic nie znajdziemy tu niczego lepszego. Prawdziwa złota zgłoska, wyrwana z 39 minut najnowszej muzyki Brytyjczyków, w których skład wdarł się również od lat z grupą zaprzyjaźniony Szwed Johan Baeckström - na co dzień przewodnik lubianej w kręgach elektrycznego popu grupy Daily Planet. Baeckström w White Door pełni rolę basisty, pomocniczego klawiszowca, a przede wszystkim albumowego producenta.
Cztero- i półminutowe "The Great Awakening" to autentico prześliczny fragment, pojawiający się jako druga ścieżka strony B. Tak, zgadza się, płytę opisuję na podstawie edycji winylowej, stosownie zresztą do nazwy grupy wydanej na śnieżnobiałym winylu. Niesamowicie zarysował tu klawiszową skoczność John Davies. Dzięki jego nieuśpionym retro zmysłom, otrzymujemy granie w duchu Alphaville, szczególnie puszczające oko ku ich sztandarowej petardzie "Sounds Like A Melody", ale i nieuchylające się z selektywnymi skojarzeniami wobec najwcześniejszych, prymitywnych jeszcze Depeche Mode. I co z tego, że wtórne, ale jakże urocze. Niemal równie dobre wrażenie pozostawiają też "Among The Mountains", "Angel Of Tomorrow" i "Resurrection", choć przy odrobinie dobrej woli, takie "Soundtrack Of Our Lives", to też rzecz z tej samej półki. Pozostałe, "Lullaby", "Beautiful Girl" oraz najkrótsze w zestawie "Simply Magnificent", ogólnie niczego sobie, choć o nich akurat po latach zapomnimy.
Przy zaistniałej sytuacji naszło mnie zastanowienie, czy na takie nuty da się jeszcze poderwać współczesną pannicę? Rozglądam się po sali, pustawo coś. I dobrze, nie wabmy na siłę. Mojego pokolenia też nikt w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim do orkiestr nowoorleańskich nie przymusił. A jak jasność dnia bije z pewnością nadchodzącej nocy, wiekowe już dziś dawne noworomantyczki, też już tylko obecnie hasają z wnukami po swych rekreacyjnych ogródkach, zaś ich z serca wybrańcy, w sprzyjających okolicznościach przyrody potulnie do tanga zanurzają szpadle w ziemi. Zachodzi obawa, iż ta muzyczka, i tak obchodzić ich dzisiaj nie będzie, o ile w ogóle o jej istnieniu ktoś im podpowie.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"