FORTUNE
"Fortune II"
(FRONTIERS RECORDS)
*****
Wydany właśnie po blisko trzydziestu pięciu latach album "Fortune II", de facto jest trzecim w dorobku braci, gitarzysty Richarda oraz perkusisty Micka Fortune'ów, więc niech nikogo nie zwiedzie tytułowa rzymska dwójka. Inna sprawa, iż Fortune'owie odcinają się od "koedukacyjnego" debiutu z 1978 roku, bowiem były to ich muzyczne powijaki, a zawarta tam muzyka nosiła się pejoratywnie względem wszystkiego, co chyba zawsze panowie chcieli tworzyć. A to zainicjowało się dopiero w 1985 roku, na longplayu "Fortune". Nie było już tam najmniejszych śladów po miałkich soft-rockowych piosenkach, wokalnie doprawionych przez dwie jeszcze bardziej średniej jakości pannice. I kto wie, gdyby we właściwym momencie na horyzoncie nie pojawił się Larry Greene (mój naj naj naj AOR-owy głos!, a dla szerokiej widowni przede wszystkim sprawca mocnych filmowych hitów, do takich "Top Gun" czy "Over The Top", przy czym także lider fantastycznych Harlan Cage), być może los tych zdolnych, a i mających w genach
muzykowanie braci (matka piosenkarka, ojciec śpiewak), przepadłby bezpowrotnie, niczym pierogi ruskie na złowrogiej Wenus. A tak... a tak do składu dobił jeszcze pierwszorzędny klawiszowiec i kompozytor Roger Scott Craig. Muzyk, może nie profesor, ale doktor nauk dobrego gustu na pewno. Jegomość, który chwilę wcześniej urzędował w hołdujących Beatlesom Liverpool Express, a jeszcze wcześniej szlifował progi w późniejszej mutacji beatowców z Merseybeats. Tak oto swe szeregi zawiązała jedna z najlepszych orkiestr w krainie melodyjnego rocka. I kto wie, być może grupa, która przecież w tamtym czasie nagrała jedną z najlepszych płyt tego świata, bez najmniejszej pauzy dotrwałaby po dziś dzień, gdyby nie zniechęcający incydent. Otóż, na samym starcie zbankrutowała sprzyjająca grupie wytwórnia Camel Records, co całkowicie podcięło muzykom skrzydła. Nastąpił definitywny brak promocji płyty, a grupa zamiast piąć się ku należnym sukcesom, przestała istnieć praktycznie z dnia na dzień. Płyta jednak zdobyła uznanie, zahaczając co prawda tylko o dolne rejony list przebojów, jednak swój kult zaczęła budować z upływem lat. Teraz, po trzech i pół dekadzie, stawia się ją w równym rzędzie obok najwybitniejszych dokonań Journey, Survivor, Reo Speedwagon, itp. mocarnych ekip. Zresztą, niektórym piosenkom z debiutanckiego LP ("Thrill Of It All", "Dearborn Station", "Deep In The Heart" czy "98° In The Shade") Larry Greene nigdy nie pozwolił przysnąć. Odświeżył ich wielkość i podał w nowych szatach wraz z utworzonymi przez siebie w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Harlan Cage. I była to dokładnie ta sama muzyka. Owszem, bez braci Fortune, za to z dobrym kamratem Craigiem. A to jak pieprz i sól do sałatki ogórkowo-pomidorowej.
Jaka więc pod płaszczykiem powyższej wiedzy jest najnowsza muzyka Amerykanów? Wspaniała!!! Wyklute przed chwilą piosenki brzmią dokładnie tak, jak mogłyby lśnić w dwa lata po albumowym debiucie, przy czym stanowić za jego godną kontynuację. Zupełnie nie słychać upływu aż tylu lat. Wszystko niesie się lekkością i barwą instrumentów, jak w tamtej uśmiechniętej dla muzyki dekadzie. Nie usłyszymy przez moment żadnych na skroniach siwizn, nie dostrzeżemy zmarszczek przy choćby jednej półnucie. Całość niesie się witalnie, arcymelodyjnie, płynnie, lekko, czytelnie. Zapamiętamy wszystkie te piosenki już po pierwszym posłuchaniu, a po dziesiątym nie doznamy nawet kapki znużenia. Najlepiej cała ta kolekcja zasmakuje w słońca promieniach, co też dziwić nie powinno, wszak całość powstała przecież w gorącej Kalifornii.
Od inicjującego całość "Don't Say You Love Me" człowiek wie, że żyje. Cóż za melodia! Jak zagrana, jak zaśpiewana. Mistrzowska aranżacja, urocze ejtisowe brzmienie oraz z serca płynąca witalność. Słowami nie sposób objąć tego klarownego grania. A przecież singlowe "Shelter Of The Night", bądź znane już sprzed lat w wydaniu koncertowym "Heart Of Stone", jak też dedykowana Amy Winehouse, z żywiołowym refrenem na pół ballada "A Little Drop Of Poison", zrobią z nami, co zechcą. Z kolei, piosenka "Overload", to nic innego jak nowa wersja "Halfway Love" - z rep. wspomnianych już Harlan Cage. Rzecz równie wyśmienita, co pierwowzór. I proszę nie przejmować się wcześniejszymi zapowiedziami, że w zespole zabraknie Rogera Scotta Craiga. Jest, gra i komponuje. Może nie wszystko i nie wszędzie, ale jego kompozytorski zmysł dostrzeżemy aż w siedmiu piosenkach, a wykonawczy w czterech. Resztę klawiszowej roboty dzielnie uzupełni Mark Nilan, zaś niewspomniany dotąd inny nowy nabytek, basista Ricky Rat, też dzielnie struny szarpie, zupełnie jak jego szczurze nazwisko nakazuje.
Przepraszam za mój brak obiektywizmu, lecz jak tu zachować umiar i rozsądek, jeśli nareszcie słyszę potok bezbłędnych, a na dodatek cudownych gitarowo-klawiszowych, w rocku osadzonych piosenek. Takich, o jakich inni mogą tylko pomarzyć.
Gdyby "Fortune II' powstało w 1987 roku, i najlepiej jeszcze dla jakiegoś CBS lub Atlantic, właśnie mówilibyśmy o mistrzostwie świata, którego fizycznych nośników nabywcami okazałoby się przynajmniej klika milionów entuzjastów - i to tylko w samych Stanach. Tymczasem musimy indywidualnie powalczyć o względy omawianej muzyki, bowiem drogą łatwizny nikt nam jej w obecnych czasach bezinteresownie nie podsunie.
Wyjrzało słońce, a nozdrza przyjemnie podrażnił zapach ściętej trawy. Słuchajcie bez ograniczeń, innych zaś infekujcie.
Więcej takiego grania, a nie będzie wojen, przemocy, nienawiści.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"