piątek, 21 czerwca 2019

ALAN PARSONS - "The Secret" - (2019) -








ALAN PARSONS
"The Secret"
(FRONTIERS)

***1/2







Nie kruk Edgara Allana Poe'ego, a biały gołąb unosi się na wysokości cylindra Alana Parsonsa, który na okładce swojej najnowszej płyty stąpa ku światłu aleją niemającej końca drabinką w kolorze fortepianowej klawiatury - magia. Najnowsza płyta Mistrza, choć bez użycia pełnej nazwy The Alan Parsons Project, jawi się kontynuacją tamtej grupy i skrywa w sobie identyczną atmosferę.
Blisko 6-minutowe intro "The Sorcerer's Apprentice" idealnie nadałoby się do kolejnych przygód Harry'ego Pottera i równie ekscytująco porywa nas w szpargały właśnie powołanych do życia piosenek. Przewrotnie okazałą rolę w albumowym intro odegrał tylko przez moment w nim występujący (ex-muzyk Genesis) Steve Hackett. Jego sugestywna gitara flirtuje z nutką czarnoksięstwa i grozy, a jednocześnie współtworzy etiudę jakiej Parsonsowi w repertuarze brakowało od lat. Cóż za niekomercyjny, tajemniczy i porywający początek. Jedynie zwolennicy łatwych melodyjek mogą za jego sprawą nie dotrwać do pierwszej piosenki, jaką swobodne "Miracle". No tak, ale przecież oni w ogóle nie capną tej płyty w swe szpony. Bo, choć tego typu muzykę uznawano jeszcze do niedawna ambitnym popem, w obecnych smartfonowych czasach taka twórczość stanowi dla mas nierzadko za nieosiągalną zjawiskowość, którą wydawać by się mogło na zawsze mieli zarezerwowaną Penderecki lub Maksymiuk.
Dlaczego nie The Alan Parsons Project, a po prostu Alan Parsons? Bo czasy "Project" minęły bezpowrotnie i nie ma co ich wskrzeszać. Od lat nie żyją nierozerwalnie z tamtą gwardią kojarzeni wokaliści, jak Eric Woolfson czy Chris Rainbow. A więc głosy, przy których wszystkie inne bywały jedynie smakowitym dodatkiem. Z szacunku dobrze więc nie burzyć pomników, nawet jeśli Parsons obecnie na artystycznym gruncie czyni dokładnie to, co na bestsellerowych płytach, pokroju "Ammonia Avenue" bądź "Eye In The Sky". A jednocześnie tylko za sprawą ewolucji brzmienia nieznacznie oddalił się od genialnego staruszka "I Robot".
"The Secret" skupia wielu gości, jak to u legendarnego inżyniera dźwięku najlepszej płyty wszech czasów - "Dark Side Of The Moon" - tradycją. U człowieka, który nie tylko skrywa bzika na punkcie konstruowania wykwintnych piosenek, ale też jest odwiecznym pedantem w kwestii ich ostatecznego szlifu. Dlatego, obok wspomnianego epizodycznego tutaj Steve'a Hacketta, jest też względem dobra sprawy inny gitarowy poczciwina Ian Bairnson, basista Nathan East, perkusista Vinnie Colaiuta, jak też dawno niesłyszany ex-wokalista Foreigner, Lou Gramm. Ten ostatni nareszcie znakomicie zaśpiewał w podniosłym "Sometimes". Jednocześnie przynajmniej na moment wymazując nieszczęsny obraz chybionego projektu Lou Gramm Band.
Dużo na "The Secret" wokalistów. Trzeba dodać, niezłych. Skrupulatnie wypatrzonych jastrzębim, a raczej kruczym zmysłem Parsonsa. Nie są to jednak śpiewacy tej miary, co wspomniani już Eric Woolfson bądź Chris Rainbow, jak też bywają mniej charyzmatyczni, co Lenny Zakatek, Elmer Gantry, a tym bardziej Gary Brooker. Mimo wszystko warto dać im szansę. Być może czas zadziała na ich korzyść.
W podszytym saksofonem oraz smyczkami "Years Of Glory" usłyszymy dobrego znajomego, nosowo śpiewającego P.J. Olssona. W ostatnich latach etatowego wokalistę Parsonsa. Jego mało elastyczny głos, co prawda niespecjalnie nadawał się do śpiewania całych płyt, jednak w tym konkretnym przypadku, jeden paproch w obrębie całego smokingu wydaje się nie razić.
W "As Lights Fall" zaśpiewał nawet sam Mistrz. Dziwić jedynie może, dlaczego w najlepszych dla własnej kariery czasach, tak bardzo nie wierzył on we własne możliwości. Piosenka niesie lekkość "Eye In The Sky" czy "Prime Time", dzięki czemu powinna stać się nierozerwalnym elementem koncertowego śpiewnika grupy.
Prawdziwym klejnotem osadzone w finale dzieła "I Can't Get There From Here". Zaśpiewał ją spory entuzjasta talentu Billa Withersa, Jared Mahone. Uczynił to z wdziękiem Erica Woolfsona, zupełnie jak gdyby chciał oddać mu hołd. I choć podobnego kalibru cacuszka już na tej płycie nie znajdziemy, warto jeszcze przykuć uwagę ku "Soireé Fantastique", gdzie do spółki zaśpiewają Alan Parsons z Toddem Cooperem. To taka ballada z francuskim posmakiem, o odcieniu melodii bliskiej "Time" lub "They Eagle Will Rise Again". Z cudnym solo na gitarze Jeffa Kollmana, natomiast Tom Brooks zwinnie przemyka po akordeonie.
Jest jeszcze nieco ożywione w albumowym gąszczu ballad "The Limelight Fades Away". Utwór zaśpiewał Jordan Huffman, który stoi narzeczonym córki Alana, Tabithy Parsons. Zgrabna melodia, choć najprawdopodobniej ucieknie po latach z naszej pamięci. Podobnie, jak "Requiem", które zaśpiewał osiadły w Nashville, a mający na koncie współpracę nawet z Davidem Fosterem, wspomniany już Todd Cooper. Ta nieco retro piosenka zdecydowanie trzyma się musicalowych desek, a więc dziedziny zawsze bliskiej autorowi tej płyty. Z kolei, we "Fly To Me" słychać, iż śpiewający ją szef amerykańskich The Pillbugs, Mark Mikel,  jest wielbicielem Johna Lennona. Zapachniało tu nawet rozleniwioną niekiedy atmosferą "Magical Mystery Tour". Wszystko jednak ze smakiem, bez usilnego drążenia własnego sukcesu na bazie cudzych cegieł.
Dobrze, że Parsons nadal kontroluje każde słowo i każdy dźwięk, a do tego nie zapomniał dobrze komponować. Maestro dodatkowo posiadł jeszcze umiejętność zwinnego błądzenia po świecie filharmonii, niczym rasowy conductor.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"