Przez ponad czterdzieści lat marzyłem, by dotrzeć na koncert mojej pierwszej muzycznej miłości. Dlaczego wcześniej nie było to możliwe? - nie wiem, po prostu tak los potasował karty. Lecz w miniony piątek nie było już żadnych przeszkód, a swą wdzięczność wyrażam Szanownemu Korfantemu, gdyż to on właśnie wszystko zainicjował, wreszcie dopiął na przysłowiowy ostatni guzik. I choć Korfanty jest facetem skromnym, i nie bardzo przepada za ujawnianiem własnego wizerunku, a już tym bardziej gloryfikowaniem własnej osoby, jakoś nie potrafię jego zasług zamieść pod dywan.
Inna sprawa, niewiele brakowało, a nie dotarlibyśmy na czas. Gdyby tylko los splótł nam podobne okoliczności, jak setkom kierowców wyjeżdżających z Katowic - na odcinku mniej więcej 30/40 km. od naszego celu - bylibyśmy na łopatkach. Proszę wyobrazić sobie trzypasmową autostradę, a na niej helikopter ratownictwa medycznego, wozy policyjne i setki zablokowanych aut na dobrych kilka kilometrów, podczas gdy do koncertu niespełna godzinka. Taki obrazek wyłonił się gdzieś na
wysokości Gliwic. Na nasze szczęście pechobiorcami kordon aut podążających w przeciwnym kierunku. Nigdy bracie nie cyrkuluj podróży na styk. My jednak też swoje przecierpieliśmy. Z Poznania pod Śmigiel, blisko dwie godziny dreptania w miejscu, które może wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej opanowane duszyczki. Ale udało się, na szczęście dotarliśmy do celu jeszcze z blisko półgodzinnym zapasem. Na miejscu jednak kolejna niespodzianka. Przed katowickim Spodkiem też korek - tym razem ludzi. Dla kilku tysięcy sympatyków Chrisa Normana otwarto jedynie dwa wejścia, a macanko-sprawdzanko wcale nie takie hop siup. Niemal punkt dwudziesta znaleźliśmy się w środku tego potężnego obiektu, a jednocześnie żywego rozrywkowego reliktu socjalistycznej przeszłości. I w zasadzie wszystko powinno właśnie się rozpoczynać, jednak dla próbującej wciąż dostać się do środka "garstki" opóźniono zaplanowany na punkt dwudziestą start.
Zniecierpliwienie na widowni dawało o sobie znać dobrych kilka razy. Grom oklasków próbował wywołać Chrisa na scenę, lecz światła nie chciały zamilknąć. Wciąż przybywający spokojnie zajmują miejsca w swych sektorach na trybunach, jak też nieśmiało dobijają do nas, zgromadzonych na płycie obiektu. Spokojnie czekam, tyle lat dawałem radę, więc jeszcze tę chwilkę.... Z Korfantym w międzyczasie pstrykamy pamiątkowe fotki z otaczającej nas rzeczywistości, a nawet jedno selfie, które rzecz jasna trafi do mego domowego archiwum.
Nastaje godzina 20.20, raptem światła gasną, temperatura rośnie, wschodzi ekscytacja, miłe poruszenie, lecz jeszcze nie, jeszcze nie teraz, jeszcze chwilka. Najpierw rzut okiem po rozstawionych po bokach niewielkich telebimach, w których ramy wbity tournee-poster, no i już za moment... Tak, wchodzą na scenę. Chris i jego 5-osobowa ekipa. Zaczynają od razu, bez zbędnych ceregieli - "Sweet Virginia". Od piosenki usadowionej bliżej środkowej części najnowszego albumu "Don't Knock The Rock". Świetnej - co należy podkreślić. Spodziewam się z nowej płyty wysypu wielu innych piosenek, bowiem na początku obowiązującej, a wciąż przecież nowej trasy, przed grubo ponad rokiem Chris prezentował przynajmniej połowę repertuaru. Ale w Katowicach będzie inaczej, o czym wszyscy przekonają się już niebawem. Po "Sweet Virginia" do głosu dochodzą Smokie'owate klasyki: "Lay Back In The Arms Of Someone" oraz "Something's Been Making Me Blue", i już wiadomo, że najnowszego albumu Chris tego wieczoru użyje zaledwie z naparstkiem. W zasadzie sięgnie jeszcze tylko po "Sun Is Rising", i nie pamiętam, czy po coś jeszcze? Nawałnica klasyków z repertuaru ekipy z Bradford całkowicie przyćmi pamięć mniej u nas popularnych piosenek.
Właśnie łzy spływają po policzkach, bo zaczęli "Stumblin' In". Na szczęście jest ciemno, nikt nie widzi. Szał, kilka tysięcy zarumienionych twarzy gdyby mogło, weszłoby na scenę, by Normana schrupać. Nie ma z nim co prawda Suzi Quatro, jak to było przed ponad czterdziestoma laty, ale chyba nikt na to nie liczył, nawet jeśli Suzi wciąż aktywna, a jej ostatnia płyta całkiem całkiem. W "Stumblin' In" wokalnie asystuje Normanowi gitarzystka Michelle Plum. Mają się w tych nutach ku sobie. Wszystko bezbłędnie, entuzjastycznie, czysto, perfekcyjnie. Po tych kilku sentymentalnych akcentach publiczność Krzyśkowi kolejnych dawnych hitów już nie odpuści. Od teraz chyba niewielu zapragnie mniej oczywistego repertuaru. Do boju, lud polski upomina się o killery, nie o smaczki. No i proszę, wedle oczekiwań lawina "palaczowych" hitów: "It's Your Life", "For A Few Dollars More", "If You Think You Know How To Love Me", "Mexican Girl", "Living Next Door To Alice" (ale tu szał !!!), "I'll Meet You At Midnight", "Needles And Pins" oraz "Don't Play Your Rock'n'Roll To Me". Wszystkie te dobrodziejstwa okazjonalnie przeplatane solowymi dokonaniami Normana, jak "Fly Away", "Gypsy Queen", cudownej uduchowionej i nieco folk-bluesowej wersji "Nobody's Fool" czy gorąco przyjętej "Midnight Lady", lecz w pewnej chwili pojawiło się też
fantastycznie scoverowane "The Boxer" - z repertuaru duetu Simon And Garfunkel.
Nie koniec na tym smakołyków z bombonierki "Smokie". Na bis dobiją jeszcze "Wild Wild Angels" oraz "Oh Carol", a cały koncert zakończy dotąd niedoceniona przeze mnie piosenka "Whisky And Water" - z fajnej przecież płyty "There And Back", którą do dzisiaj mam w jakiejś obskurnej promo wersji. I być może tylko ja miałem odczucie, że piosenka zabrzmiała sporo witalniej niż na wspomnianym studyjnym albumie. Drobiazg, zupełnie nieistotny w kontekście tego, co właśnie się wydarzyło. To już naprawdę koniec. Godzina 22.10. Moje spełnianie marzeń potrwało godzinę i pięćdziesiąt minut. Tak, byłem na koncercie mojego ulubionego piosenkarza lat szczenięcych. Niegdyś wpatrywałem się w niego niczym dziewczyna. I wiecie Kochani co, do dzisiaj wielbię tę jego na pół-indiańską urodę i TEN jeden jedyny niepowtarzalny głos, z anatomicznie cudownie zdartą barwą, do której dostroiła się równie bliska memu sercu muzyka.
Pragnąłbym, by natura nigdy nie wymazała z mej pamięci tego wieczoru. Wiele innych wydarzeń i nieprzychylnych ludzi zdecydowanie tak, a nawet jeszcze bardziej, lecz kadrów tego wieczoru niech zaoszczędzi mej pamięci po ostatnie wydawane tchnienia.
Kolejny koncert życia - w letni, choć przecież wiosny dzień.
W ostatnim okresie nieco tych życiówek już było. Robię się niewiarygodny. Nic to, nie dbam o takie detale. Nie moja przecież wina, przepraszać nie zamierzam. O ironio, o ile w mym muzycznym zagajniku tak wiele dobrego, o tyle gdzieś tam pomału inna kurtyna opada.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
|
do koncertu jeszcze nieco, ludzie się pomału zbierają |
|
nieopodal w Krakowie niebawem zagoszczą Purpurowi |
|
a na polach i łąkach... |