Poniedziałek, 20 sierpnia 2018 r., Robert Plant obchodzi 70-urodziny. Wszystkiego najlepszego Panie Robercie! Niech Panu zdrowie dopisuje, a wena twórcza nie opuszcza.
Pomyśleć tylko, gdy po raz pierwszy usłyszałem TEN GŁOS, Robert Plant był w granicach trzydziestki, a ja trzynastki. Było to dawno dawno, nawet bardzo dawno temu. Żył John "Bonzo" Bonham, a na świecie nie było jeszcze albumu "In Through The Out Door". W ogóle było fajnie, żył i miał się nieźle Bon Scott, Iron Maiden nawet nie marzyli o debiutanckiej płycie, ja zaś słuchałem bez opamiętania Smokie, choć jednocześnie świat przeżywał niedawną śmierć Marca Bolana. Nikt u nas nie wiedział jeszcze, co to Maanam, Lady Pank, Kombi czy Republika, gdyż ich czasy miały dopiero nadejść. Gdy więc wreszcie ukazała się "dziewiątka" Led Zepps, słuchałem u kolegów tej muzyki na ich magnetofonach, a wkrótce dorwałem zachodni winyl na jednej z płytowych giełd. Była to płyta używana, zawierająca jednocześnie najbardziej popularną okładką, bo jak zapewne Szanowni Państwo wiecie, było ich kilka. Lecz nigdy nikt nie wiedział, na jaką przy zakupie natrafi, ponieważ skrywano je w szarych, takich ala listownych okładkowych kopertach. Dopiero po rozpieczętowaniu sprawa się wyjaśniała. Lecz to jeszcze nie wszystko, otóż tylko część nakładu zawierała specjalne dające się pokolorować wkładki (większość była na pokolorowanie odporna), takie z rysunkiem przedmiotów pozostawionych na knajpianym stole. Jakaś popielniczka, papierosy, itd..., więc gdy pocieraliśmy namoczonym w wodzie palcem, to przedmioty nabierały kolorów. Z czasem te egzemplarze stały się bardzo cenne. Oczywiście pod warunkiem, że nadal były dziewicze, czyli: niepokolorowane. Hmmm, miałem niegdyś taki, lecz było to w czasach, gdy jeszcze mało kogo było stać na zatrzymanie każdej płyty w domu. Trzeba było każdą wpuszczać w obieg, właśnie po to, by poznawać kolejne skarby rocka, i nie tylko rocka.
Niedługo później zmarł John Bonham, i stało się jasne, iż następuje koniec Led Zeppelin. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia bez ich muzyki, jednak na szczęście Robert Plant nie zrezygnował ze śpiewania. W 1982 roku opublikował pierwszy solowy album, na którym nawet pojawił się Phil Collins. Płyta zawierała niezwykle popularną u nas balladę "Moonlight In Samosa", choć na świecie piosenka była niemal anonimowa. Upchnięto ją na drugiej stronie singla "Burning Down One Side" i szybko zapomniano. Niewiarygodne, bo akurat cała Polska była pod jej wrażeniem. Zasługa Marka Niedźwieckiego i jego Listy Przebojów. Fajne czasy, gdy nie polegaliśmy jeszcze na singlach, lecz w zamian prezenterzy radiowi wykazywali inicjatywę oraz dobry gust.
Proszę sobie wyobrazić, że nawet na wydanej przed piętnastoma laty podwójnej kompilacji, nie znaleziono miejsca dla "Moonlight In Samosa". Nie wydano jej w epoce na singlu, więc nikt nie docenił jej uroku nawet po latach. Głupi świat. Na tym nie koniec, stronę A debiutanckiego albumu zamykał kapitalny numer "Slow Dancer". Niemal Zeppelinowski. I jego też nie poznał nikt, oczywiście poza posiadaczami całego albumu. A przecież Plant zaśpiewał tutaj nie gorzej, niż w takich "Black Dog" czy "Whole Lotta Love". Jedynie zmienił fryzurę oraz wierzchnie odzienie na styl epoki new romantic.
Później bywało różnie. Druga płyta "The Principle Of Moments" miała kilka niezłych kompozycji, lecz jako całość przegrywała z wytwornym debiutem. A i na niej znalazła się "wolnizna", którą wszyscy pokochali, tj. piosenka "Big Log". Tę już na szczęście wydano na singlu, tym samym kompozycja zdobyła popularność, choć przewrotnie całkiem niesłusznie zajęła wyższą lokatę od cudownej "Moonlight In Samosa".
Trzecia płyta "Shaken'n'Stirred" okazała się katastrofą. Ogólnie dzieło odarto z resztek przyzwoitości, a jedynym stojącym za nią murem okazałem się właśnie ja. Choć tylko z racji niezłej strony B. Za ów czyn obrywałem od wszystkich znawców rocka, jednak czego się nie robi dla lubianego Artysty. Kto pamięta najsłynniejszą recenzję tego albumu, pióra Wojciecha Manna, w miesięczniku Non Stop?
Na szczęście, trzy lata później Pan Robert wydał kapitalne "Now And Zen". W dwóch trzecich popowe, a w pozostałej masie odrobinę rockowe. Album świecił pełną gamą pomysłów, radością tworzenia i świetnymi w ostatecznym rozrachunku piosenkami. Do dzisiaj jest to moja ulubiona solowa płyta Roberta Planta, choć obiektywnie za najlepszą trzeba uznać wydaną w 1993 roku "Fate Of Nations". Nie mam ochoty, by chwili obecnej ją recenzować - pochłonęłoby to mnóstwo miejsca i czasu - jednak całość sprawiała obłędne wrażenie. Już sam singiel "29 Palms" na wstępnym etapie promocji wiele obiecywał, a przecież było tam mnóstwo piosenek o niebo lepszych, z "The Greatest Gift" i "Coming Into My Life" na czele. W tej drugiej gościnnie pośpiewała nawet sama Maire Brennan - wokalistka Clannad.
Wszystkie późniejsze płyty podpisane nazwiskiem "Robert Plant", czy to solowe, czy też kolaboracyjne, nie robiły już na mnie niemal żadnego wrażenia, a jeszcze im dalej, tym nudniej, jednak recenzenci tradycyjnie z ładunkiem szacunku obdarowywali Mistrza świetnymi notami. I bardzo dobrze, koniec końców, to Robert Plant.
Cieszę się, że zamiast kolejnego nekrologu, kolejnej klepsydry, mogę z radością świętować urodziny tak wybitnego Artysty.
Żyj nam Panie Robercie sto lat, plus vat!!! Twórz, nagrywaj, realizuj i spełniaj marzenia... bo nawet jeśli już nigdy nie spełnisz moich oczekiwań, zawsze chętnie po raz kolejny posłucham "Immigrant Song", "Stairway To Heaven" czy "Babe, I'm Gonna Leave You".
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Pomyśleć tylko, gdy po raz pierwszy usłyszałem TEN GŁOS, Robert Plant był w granicach trzydziestki, a ja trzynastki. Było to dawno dawno, nawet bardzo dawno temu. Żył John "Bonzo" Bonham, a na świecie nie było jeszcze albumu "In Through The Out Door". W ogóle było fajnie, żył i miał się nieźle Bon Scott, Iron Maiden nawet nie marzyli o debiutanckiej płycie, ja zaś słuchałem bez opamiętania Smokie, choć jednocześnie świat przeżywał niedawną śmierć Marca Bolana. Nikt u nas nie wiedział jeszcze, co to Maanam, Lady Pank, Kombi czy Republika, gdyż ich czasy miały dopiero nadejść. Gdy więc wreszcie ukazała się "dziewiątka" Led Zepps, słuchałem u kolegów tej muzyki na ich magnetofonach, a wkrótce dorwałem zachodni winyl na jednej z płytowych giełd. Była to płyta używana, zawierająca jednocześnie najbardziej popularną okładką, bo jak zapewne Szanowni Państwo wiecie, było ich kilka. Lecz nigdy nikt nie wiedział, na jaką przy zakupie natrafi, ponieważ skrywano je w szarych, takich ala listownych okładkowych kopertach. Dopiero po rozpieczętowaniu sprawa się wyjaśniała. Lecz to jeszcze nie wszystko, otóż tylko część nakładu zawierała specjalne dające się pokolorować wkładki (większość była na pokolorowanie odporna), takie z rysunkiem przedmiotów pozostawionych na knajpianym stole. Jakaś popielniczka, papierosy, itd..., więc gdy pocieraliśmy namoczonym w wodzie palcem, to przedmioty nabierały kolorów. Z czasem te egzemplarze stały się bardzo cenne. Oczywiście pod warunkiem, że nadal były dziewicze, czyli: niepokolorowane. Hmmm, miałem niegdyś taki, lecz było to w czasach, gdy jeszcze mało kogo było stać na zatrzymanie każdej płyty w domu. Trzeba było każdą wpuszczać w obieg, właśnie po to, by poznawać kolejne skarby rocka, i nie tylko rocka.
Niedługo później zmarł John Bonham, i stało się jasne, iż następuje koniec Led Zeppelin. Nie potrafiłem sobie wyobrazić życia bez ich muzyki, jednak na szczęście Robert Plant nie zrezygnował ze śpiewania. W 1982 roku opublikował pierwszy solowy album, na którym nawet pojawił się Phil Collins. Płyta zawierała niezwykle popularną u nas balladę "Moonlight In Samosa", choć na świecie piosenka była niemal anonimowa. Upchnięto ją na drugiej stronie singla "Burning Down One Side" i szybko zapomniano. Niewiarygodne, bo akurat cała Polska była pod jej wrażeniem. Zasługa Marka Niedźwieckiego i jego Listy Przebojów. Fajne czasy, gdy nie polegaliśmy jeszcze na singlach, lecz w zamian prezenterzy radiowi wykazywali inicjatywę oraz dobry gust.
Proszę sobie wyobrazić, że nawet na wydanej przed piętnastoma laty podwójnej kompilacji, nie znaleziono miejsca dla "Moonlight In Samosa". Nie wydano jej w epoce na singlu, więc nikt nie docenił jej uroku nawet po latach. Głupi świat. Na tym nie koniec, stronę A debiutanckiego albumu zamykał kapitalny numer "Slow Dancer". Niemal Zeppelinowski. I jego też nie poznał nikt, oczywiście poza posiadaczami całego albumu. A przecież Plant zaśpiewał tutaj nie gorzej, niż w takich "Black Dog" czy "Whole Lotta Love". Jedynie zmienił fryzurę oraz wierzchnie odzienie na styl epoki new romantic.
Później bywało różnie. Druga płyta "The Principle Of Moments" miała kilka niezłych kompozycji, lecz jako całość przegrywała z wytwornym debiutem. A i na niej znalazła się "wolnizna", którą wszyscy pokochali, tj. piosenka "Big Log". Tę już na szczęście wydano na singlu, tym samym kompozycja zdobyła popularność, choć przewrotnie całkiem niesłusznie zajęła wyższą lokatę od cudownej "Moonlight In Samosa".
Trzecia płyta "Shaken'n'Stirred" okazała się katastrofą. Ogólnie dzieło odarto z resztek przyzwoitości, a jedynym stojącym za nią murem okazałem się właśnie ja. Choć tylko z racji niezłej strony B. Za ów czyn obrywałem od wszystkich znawców rocka, jednak czego się nie robi dla lubianego Artysty. Kto pamięta najsłynniejszą recenzję tego albumu, pióra Wojciecha Manna, w miesięczniku Non Stop?
Na szczęście, trzy lata później Pan Robert wydał kapitalne "Now And Zen". W dwóch trzecich popowe, a w pozostałej masie odrobinę rockowe. Album świecił pełną gamą pomysłów, radością tworzenia i świetnymi w ostatecznym rozrachunku piosenkami. Do dzisiaj jest to moja ulubiona solowa płyta Roberta Planta, choć obiektywnie za najlepszą trzeba uznać wydaną w 1993 roku "Fate Of Nations". Nie mam ochoty, by chwili obecnej ją recenzować - pochłonęłoby to mnóstwo miejsca i czasu - jednak całość sprawiała obłędne wrażenie. Już sam singiel "29 Palms" na wstępnym etapie promocji wiele obiecywał, a przecież było tam mnóstwo piosenek o niebo lepszych, z "The Greatest Gift" i "Coming Into My Life" na czele. W tej drugiej gościnnie pośpiewała nawet sama Maire Brennan - wokalistka Clannad.
Wszystkie późniejsze płyty podpisane nazwiskiem "Robert Plant", czy to solowe, czy też kolaboracyjne, nie robiły już na mnie niemal żadnego wrażenia, a jeszcze im dalej, tym nudniej, jednak recenzenci tradycyjnie z ładunkiem szacunku obdarowywali Mistrza świetnymi notami. I bardzo dobrze, koniec końców, to Robert Plant.
Cieszę się, że zamiast kolejnego nekrologu, kolejnej klepsydry, mogę z radością świętować urodziny tak wybitnego Artysty.
Żyj nam Panie Robercie sto lat, plus vat!!! Twórz, nagrywaj, realizuj i spełniaj marzenia... bo nawet jeśli już nigdy nie spełnisz moich oczekiwań, zawsze chętnie po raz kolejny posłucham "Immigrant Song", "Stairway To Heaven" czy "Babe, I'm Gonna Leave You".
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"