piątek, 14 maja 2021

przegląd wydarzeń

Przykro słyszeć o ostatnich chwilach klubu "u Bazyla". Oto kolejna miejscówka z szeroko pojętej branży niedająca rady przetrwać tak sztucznie napuchniętej w dziale kultury przerwy. I choć wydawać by się mogło, że pomału wychodzimy na prostą, że już za chwilę... niestety, wielu firmom tego czasu na nagromadzenie tlenu zabrakło. Brutalne realia ekonomii zdmuchują więc fajne poznańskie miejsce wielu koncertów, z którym ich organizatorzy wciąż przecież mieli plany. W tym również współprowadzona przez mego Tomka Agencja WiniaryBookings. Najgorsze, że zaczyna brakować miejsc na ich organizację. Bo nawet do niedawna akceptujący rocka jazz/blues-owy "Blue Note" coraz mniej przychylnym okiem spogląda na muzyków tyciu hałaśliwszych.


W miniony wtorek Eric Burdon świętował osiemdziesiątkę. Były głos The Animals oraz Eric Burdon & War to jeden z najlepszych rock-śpiewaków na naszym globie. I choć ostatnio mało o nim słyszymy trzeba wiedzieć, że w okresie 60/70's należał do absolutnej czołówki gardeł, za którymi nasze mamuśki raczej nie przepadały. Właśnie celebruję jego urodziny słuchaniem trochę przykurzonej, a w ostateczności kapitalnej płyty "My Secret Life". Wszechstronny Eric bywa tu hardrockowy, bluesowy, folk-country'owy, psychodeliczny, balladowy i kimkolwiek chcielibyście go jeszcze usłyszeć. Powinienem zapakować to cd na niedzielę do mojego fm, ale że bywam chimeryczny wciąż nie wiem, czy w zamian nie zdecyduję o którymś z albumów Steviego Wondera. Tym bardziej, że gigant soul/funk/jazz/r&b-popu właśnie wczoraj przyłożył siedemdziesiątymi pierwszymi urodzinami. I choć oddanym fanem Steviego nie jestem, znalazłbym kilka kawałków obniżających szczęki niedowiarków jego talentu. 

Nie cierpię Żabek. Wkurza mnie ten ich system "kup dwa, zapłać mniej". Tym bardziej, że i tak nadal będzie drogo, jak również w tym cholernym empik.ceny/zawsze/wyżyłowane.com. Dwie najbardziej podłe sieci. Jedna w strukturach kultury, druga w szeroko pojętym gastro. I ta druga ostro zmonopolizowała rynek małych spożywczaków, wykurzając z sąsiedztwa wszystkie fajne "u Zuzki", "u Stasia", itp., bezkonkurencyjnie rąbiąc nas po kieszeni. Ostatnio na zwykłego loda na patyku nie starczyło mi 6 złotych, a tylko tyle miałem przy sobie. Chcica na lodzika ogromna, lecz napuchnięta powagą pani nieczuła na brak brakujących pięćdziesięciu groszy, które przecież bym jej doniósł. Gdybym jednak szarpnął się na dwa takie same lodziki, zapłaciłbym za sztukę "tylko" piątaka (tyle co za połowę kuli cassate!), ale nie, nie, jeszcze raz nie. Chcesz tylko jednego, poliż swoje marzenia, bądź zasuwaj do domu po te cholerne pięćdziesiąt groszy.
No i jeszcze obsługa. Nigdy w Żabkach nie trafiłem na uśmiechniętą mordkę zza lady - albo więc mam takiego farta, albo nie wyczuwam trendu, bowiem może to po prostu taki ich zakładowy specjał. W telewizyjnych reklamach Żabki pokazuje się jako fajne luzackie przydrożne sklepiki, z niemal domową atmosferą, lecz w rzeczywistości sprzedawcy zawsze naburmuszeni, sztucznie zabiegani, a jednocześnie zapatrzeni we własne smartfony. Przydałoby się w ramach franczyzowej umowy zapisywać tym niesympatycznym ćmokom życzliwość względem klienta. Nawet, jeśli jest nim pobliski menel, który strzeliłby sobie jednego Harnasia, a musi dwa.

A.M.