JEFF LYNNE'S ELO
"From Out Of Nowhere"
(BIG TRILBY RECORDS / COLUMBIA / SONY)
**1/2
Jestem szczęśliwym dzieckiem najlepszego wobec muzyki pokolenia. Gdy przyszedłem na świat istnieli jeszcze Beatlesi, a gdy jako młodzieniec wiedziałem już w czym rzecz, na rockowym biegunie nadal działali Led Zeppelin, zaś na stylistycznie przeciwnym mocarna ABBA. Dobrze mieli się Bee Gees, triumfalnie kroczyli Queen, a kolektywnie nadal zwarci Pink Floyd właśnie wykładali na stół wiekopomne "The Wall". Dzieło, które przed chwilą machnęło chorągiewką 40-lecia. A gdzieś pomiędzy wszystkich tych gigantów sukcesami, najlepsze pop-piosenki dostarczał jedyny w swoim rodzaju Jeff Lynne - lider przepastnej machiny Electric Light Orchestra - zespołu, który jak się okazać miało, przez wiele późniejszych lat dyktował warunki listom przebojów.
Tworzone przez Jeffa Lynne'a efektowne piosenki, oprócz nadanego jej autorowi mocą natury charakterystycznego głosu, zawierały czysty rock'n'roll (m.in. w "Hold On Tight", "Rock'n'Roll Is King", "Roll Over Beethoven" czy "Do Ya"), ale i echa wielbionych The Beatles (na poparcie, choćby "Telephone Line", "Showdown", "Shangri-La" czy wyrwane z suity "Concerto For A Rainy Day" - "Big Wheels"), ponadto nierzadko nawiązywały do muzyki klasycznej (w latach 70-tych stosowana przez E.L.O.
mnogość prawdziwych!, nie żadnych komputerowych smyków), niekiedy ocierając się nawet o operę (i tu weźmy na ruszt, było nie było, r'n'rollowe "Rockaria!"). W wielu przypadkach Lynne stosował również ponad dwudziestogłosowe wokalne nakładki, przez co znacznie zmniejszył dystans pomiędzy oratoriami a dyskotekami, do których bardzo chętnie zaglądała tworzona przez niego muzyka. Warto jeszcze nadmienić, iż w aranżacjach, tych z pozoru lekkich, acz bezkompromisowo porywających piosenek, panował istny przepych, i proszę dać wiarę, nikomu to nie przeszkadzało. Electric Light Orchestra byli tak silni, że nie potrzebowali plakatów, by na koncertach zawsze mieć komplet na widowni. Dziś z dawnej chwały nie pozostało zbyt wiele. Chyba, że na plus zaliczymy wciąż rozpoznawalną barwę głosu, w zasadzie całkowicie osamotnionego obecnie szefa Elektrycznego Światła Orkiestry oraz, co by nie mówić, wbudowany w jego kręgosłup, a dziś już jedynie leniwie powiewający wypłowiałą flagą charakterystyczny styl. Gdzieś uszło dawne bogactwo środków, wywietrzał symfoniczny rozmach, a dawniejszy rock'n'rollowy przekaz obecnie smakuje niczym wystygłe kiełbaski na osiedlowym festynie. Niemal bite 33 minuty, które napawają me ciało całkowitą dysforią. A już kompletnie nie pojmuję, dlaczego tak utalentowany kompozytor, instrumentalista, wreszcie producent, tak kiepsko realizuje swoje ostatnie płyty. Sprawa dotyczy również wydanej przed czterema laty "Alone In The Universe" - opublikowanej notabene pod identycznym szyldem "Jeff Lynne's ELO". Brzmią niczym tanie chałupnictwo, a jednocześnie zawierają do bólu przeciętne melodie. Jak to jest, że przed czterema dekady Lynne realizował albumy-giganty, a teraz w XXI wieku, w dobie, gdy ma do dyspozycji wszystkie dobrodziejstwa techniki, zadowala się wyrobnictwem, które na dodatek brzmi jak skrzyżowanie demo, mp3 i podręcznego laptopa. Słucham tego - choć niestety już coraz rzadziej - i wspomnieniami zaciągam się powietrzem z "Out Of The Blue", "A New World Record", krytykowanej w dobie disco - że niby skąpo, albowiem nadto komputerowo przyodzianej - "Discovery", że już o moim sentymencie do "Time" nawet nie wspomnę. Tak Drodzy Państwo, "From Out Of Nowhere" aż prosi się o skrycie twarzy w dłoniach. Całość brzmi jak fucha. Jak płyta Artysty, który wiele potrafi, tylko nie bardzo mu się chce. Bo nawet najładniejszym piosenkom ("Down Came The Rain" oraz "Goin' Out On Me", plus jeszcze od biedy "Time Of Our Life") daleko do magii "Turn To Stone", "All Over The World" czy "Ticket To The Moon". Biję przekonaniem, że zapomnimy o tej płycie równie szybko, co o już zakurzonej, a nadal w miarę nowej "Alone In The Universe".
Jeff Lynne, który słusznie w epoce 70/80's posiadł żądzę bycia najlepszym, i po części stał się prawdziwym Hemmingwayem muzyki, teraz zabrał się za przywrócenie życia nazwie "ELO", czyniąc to niestety w wieku, a i z możliwościami, w którym piłkarze zazwyczaj dorabiają emerytalną trenerką. Może dlatego nowe piosenki Lynne'a przypominają ekipę, która próbuje złożyć rozebrane auto przez wenezuelskich celników. Cóż, wystrzelał się karabinek dawnych możliwości przywódcy E.L.O. Pora w domowym zaciszu zacząć cieszyć się nabytymi w odległych dziejach trofeami, dopóki plakaty reklamujące obecne koncerty nie zaczną przypominać artystycznych klepsydr. Najbardziej smuci fakt, że gdyby tej płycie przyszło zostać tą pożegnalną, to nawet nie znajdziemy tu choćby jednej piosenki, takiej godnej ostatniego walca.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"