Zmarł Ric Ocasek. I tą kolejną przykrą wiadomością przychodzi dzielić mi się z Szanownym Państwem. Jeszcze nie zdołałem odżałować Eddiego Moneya, a tymczasem...
Chyba nie muszę udowadniać, ile gość znaczył dla muzyki, dla rocka, dla mnie. Wystarczy tylko sięgnąć do archiwum audycji Nawiedzonego Studia.
Mam od tych wszystkich ostatnich wydarzeń we łbie taki kołowrotek, że nawet nie wiem, od czego teraz zacząć.
Ric w The Cars był niemal wszystkim - kompozytorem, napędzającym gitarzystą, a i też wiodącym głosem. I co podkreślę: charakterystycznym, jedynym i niepowtarzalnym. I tylko ironią losu, iż najbardziej rozpoznawalną w Polsce piosenkę "Drive", zaśpiewał akurat (także już nieżyjący) Benjamin Orr. Jednak większość popełnionych dóbr (jakieś 60-70 procent) dźwigał swym sumieniem Ric Ocasek. Pod jego wodzą prowadzeni The Cars grali pełnego niespożytej energii rocka, niekiedy lżejszego pop rocka, jednak zawsze w domyśle podszytego nową falą, a wyrastającego ze źródeł punkowych. Kapitalna, jedyna w swoim rodzaju muzyka, a głosu Rica Ocaska nie da się pomylić nawet, gdyby nas torturując zmuszano do zmiany zeznań.
W ostatnich latach niewiele Go było. Miałem nadzieję na nową muzykę, jednak kontakt z lubianym Ocaskiem ograniczał się tylko do słuchania starszych płyt. Ostatni album The Cars "Move Like This" ukazał się przed ośmioma laty, zaś solowy "Nexterday" to już niemal prehistoria. Nie słyszałem, by Muzyk ostatnio poważnie chorował (choć z oświadczenia rodziny wynika, że jednak coś tam było), tak więc wieść o jego nagłej i z przyczyn naturalnych śmierci, w zasadzie sugeruje jego w miarę niezłe w ostatnim czasie funkcjonowanie. Można zatem łudzić się, iż choć nie dostarczał od lat nowych nagrań, jednak coś tam komponował i chował do szuflady. Wiadomo, nie czas teraz nad tym rozprawiać, ale chyba każdy sympatyk Ocaska pragnie od wczoraj znaleźć choćby najmniejsze światełko w tym mrocznym tunelu. Jeśli więc istnieją jakieś nagrania, nie zginą, w końcu je usłyszymy. Tu raczej wypada żałować, że Ocaska nie ma już wśród nas, tym samym muszę wykreślić jego nazwisko z listy koncertowych marzeń.
Wczoraj odwiedziło mnie moje pachole Tomcio. Posłuchaliśmy trochę muzyki. On zaproponował m.in. nowe nagranie hip-hopowca Posta Malone, a popełnione w duecie z Ozzym Osbournem, ja zaś spróbowałem przykuć młodzieńca uwagę na moim ukochanym fragmencie płyty The Cars "Candy-O", na który składa się połączony w jedno zbitek trzech nagrań: "Double Life" / "Shoo Be Doo" / "Candy-O". I zdaje się oczarowałem nim mego Guziaczka. Nie znał. Daddy, jakie to fajne. Dlaczego nigdy dotąd nigdzie się na to nie nadziałem? - zapytał. Oj ryjcio Ty moje ukochane, bo takiej muzyki internet nie podpowiada, a moje pokolenie starych pryczków ma ją we krwi. Bo moi rówieśnicy kochają te nuty i znają na pamięć płyty, pokroju "Candy-O" czy multiplatynowe "Heartbeat City". Po wspomnianym "Candy-O", nastawiłem mej latorośli kilka przebojów wyjętych z markowego składaka "Greatest Hits". Nie znał zaśpiewanego przez Orra "Drive", ale zaskoczył przy "Just What I Needed" - Daddy, a to już gdzieś słyszałem. Poleciłem, by sobie jeszcze w domku odpalił na jakimś wyprutym z przyzwoitości strumieniu "Since You're Gone", "Let's Go" czy "Touch And Go". Niech najpierw dziecię pozna podstawy, a później chwyci za pełne albumy. Wiem, że na końcu drogi i tak młodziak kupi te płyty, i ostatecznie postawi je na domowej półce. Ma już tak po swoim staruszku. Jeśli podoba mu się muzyka, musi ją fizycznie posiąść. Chwasta bym nie wychował. Syncio lubi punka, lubi hardcore, w ogóle najchętniej przytula takie proste i hałaśliwe granie, dlatego słuchając The Cars stwierdził, że oni z jednej strony wyrastają z punkowych korzeni, ale jednocześnie musieli też dać podwaliny pod grunt wielu dzisiejszych nowofalowo-post- lub pop/punkowych kapel, które dzielnie kontynuują serwowanie prostego rocka. Co za teoria, no proszę. Młodzież dobrze dedukuje. Jeśli więc ten tekst niechcący przeczyta jakiś o nieposkromionych emocjach młodziak sądzę, że być może natchnie go on do posłuchania nagrań Samochodziarzy. Nie ma ich wiele, więc żadna z tego mozolna przeprawa. Posłuchajcie. Rówieśników wapniaków zachęcać nie muszę.
A tak swoją drogą, rzadko zaglądam lubianym artystom do ich metryk. Nie interesuje mnie, czy któryś z nich liczy dwadzieścia czy pięćdziesiąt wiosen, dlatego przyznam, zaskoczyło mnie, iż Ric Ocasek miał 75 lat. No dobrze, buźkę być może miał już niemłodą, lecz facio nosił się trendy, dzięki czemu zdjąłbym mu z garbu tak ze dwadzieścia, a nawet trzydzieści lat. W duchu zapewne do końca był osiemnastolatkiem. To było słychać. Fantastyczna postać, naprawdę. Duża po nim strata, kolejna nieoszacowana. Ileż my ich ostatnio ponosimy. Kruszą się moi idole, kruszy się dobro tego świata. A w zamian? Cóż, za utracone złoto, już tylko tombak.
Jeszcze na koniec muszę dodać, że oprócz wspomnianego tryptyku z "Candy-O", uwielbiam z Carsów równie mocno tytułową piosenkę z "Heartbeat City" - zawsze przy niej pokornieję. A najbardziej, przecudowną balladę "I'm Not The One". Uważam ją za jeden z największych cudów mego życia. Tak, bez cienia przesady. To nieporównywalnie piękniejsza i bardziej wzruszająca piosenka od powszechnie wielbionej "Drive". Główną wokalną linię prowadzi tu Ric Ocasek, zaś Benjamin Orr delikatnie dośpiewuje "you know why" - boskie!
Dzięki Ci Ric za wszystkie pozostawione dobra, a teraz brnij do świata lepszego...
P.S. W wydanym oświadczeniu na Facebooku czytamy: Ric wracał do zdrowia po operacji. Nasi dwaj synowie i ja upewniliśmy się, że jest z nim wszystko dobrze, zamówiliśmy więc jedzenie, po czym wspólnie oglądaliśmy telewizję. Gdy w niedzielny poranek przyniosłam mu kawę znalazłam go wciąż śpiącego. Przyłożyłam dłoń do policzka, by go obudzić. Wówczas zdałam sobie sprawę, że Ric tej nocy odszedł. Jako rodzina i przyjaciele jesteśmy kompletnie zdruzgotani jego przedwczesną śmiercią, jednocześnie pragnęlibyśmy o uszanowanie prywatności i pozwolenie opłakiwania Rica z dala od błysków fleszy.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Chyba nie muszę udowadniać, ile gość znaczył dla muzyki, dla rocka, dla mnie. Wystarczy tylko sięgnąć do archiwum audycji Nawiedzonego Studia.
Mam od tych wszystkich ostatnich wydarzeń we łbie taki kołowrotek, że nawet nie wiem, od czego teraz zacząć.
Ric w The Cars był niemal wszystkim - kompozytorem, napędzającym gitarzystą, a i też wiodącym głosem. I co podkreślę: charakterystycznym, jedynym i niepowtarzalnym. I tylko ironią losu, iż najbardziej rozpoznawalną w Polsce piosenkę "Drive", zaśpiewał akurat (także już nieżyjący) Benjamin Orr. Jednak większość popełnionych dóbr (jakieś 60-70 procent) dźwigał swym sumieniem Ric Ocasek. Pod jego wodzą prowadzeni The Cars grali pełnego niespożytej energii rocka, niekiedy lżejszego pop rocka, jednak zawsze w domyśle podszytego nową falą, a wyrastającego ze źródeł punkowych. Kapitalna, jedyna w swoim rodzaju muzyka, a głosu Rica Ocaska nie da się pomylić nawet, gdyby nas torturując zmuszano do zmiany zeznań.
W ostatnich latach niewiele Go było. Miałem nadzieję na nową muzykę, jednak kontakt z lubianym Ocaskiem ograniczał się tylko do słuchania starszych płyt. Ostatni album The Cars "Move Like This" ukazał się przed ośmioma laty, zaś solowy "Nexterday" to już niemal prehistoria. Nie słyszałem, by Muzyk ostatnio poważnie chorował (choć z oświadczenia rodziny wynika, że jednak coś tam było), tak więc wieść o jego nagłej i z przyczyn naturalnych śmierci, w zasadzie sugeruje jego w miarę niezłe w ostatnim czasie funkcjonowanie. Można zatem łudzić się, iż choć nie dostarczał od lat nowych nagrań, jednak coś tam komponował i chował do szuflady. Wiadomo, nie czas teraz nad tym rozprawiać, ale chyba każdy sympatyk Ocaska pragnie od wczoraj znaleźć choćby najmniejsze światełko w tym mrocznym tunelu. Jeśli więc istnieją jakieś nagrania, nie zginą, w końcu je usłyszymy. Tu raczej wypada żałować, że Ocaska nie ma już wśród nas, tym samym muszę wykreślić jego nazwisko z listy koncertowych marzeń.
Wczoraj odwiedziło mnie moje pachole Tomcio. Posłuchaliśmy trochę muzyki. On zaproponował m.in. nowe nagranie hip-hopowca Posta Malone, a popełnione w duecie z Ozzym Osbournem, ja zaś spróbowałem przykuć młodzieńca uwagę na moim ukochanym fragmencie płyty The Cars "Candy-O", na który składa się połączony w jedno zbitek trzech nagrań: "Double Life" / "Shoo Be Doo" / "Candy-O". I zdaje się oczarowałem nim mego Guziaczka. Nie znał. Daddy, jakie to fajne. Dlaczego nigdy dotąd nigdzie się na to nie nadziałem? - zapytał. Oj ryjcio Ty moje ukochane, bo takiej muzyki internet nie podpowiada, a moje pokolenie starych pryczków ma ją we krwi. Bo moi rówieśnicy kochają te nuty i znają na pamięć płyty, pokroju "Candy-O" czy multiplatynowe "Heartbeat City". Po wspomnianym "Candy-O", nastawiłem mej latorośli kilka przebojów wyjętych z markowego składaka "Greatest Hits". Nie znał zaśpiewanego przez Orra "Drive", ale zaskoczył przy "Just What I Needed" - Daddy, a to już gdzieś słyszałem. Poleciłem, by sobie jeszcze w domku odpalił na jakimś wyprutym z przyzwoitości strumieniu "Since You're Gone", "Let's Go" czy "Touch And Go". Niech najpierw dziecię pozna podstawy, a później chwyci za pełne albumy. Wiem, że na końcu drogi i tak młodziak kupi te płyty, i ostatecznie postawi je na domowej półce. Ma już tak po swoim staruszku. Jeśli podoba mu się muzyka, musi ją fizycznie posiąść. Chwasta bym nie wychował. Syncio lubi punka, lubi hardcore, w ogóle najchętniej przytula takie proste i hałaśliwe granie, dlatego słuchając The Cars stwierdził, że oni z jednej strony wyrastają z punkowych korzeni, ale jednocześnie musieli też dać podwaliny pod grunt wielu dzisiejszych nowofalowo-post- lub pop/punkowych kapel, które dzielnie kontynuują serwowanie prostego rocka. Co za teoria, no proszę. Młodzież dobrze dedukuje. Jeśli więc ten tekst niechcący przeczyta jakiś o nieposkromionych emocjach młodziak sądzę, że być może natchnie go on do posłuchania nagrań Samochodziarzy. Nie ma ich wiele, więc żadna z tego mozolna przeprawa. Posłuchajcie. Rówieśników wapniaków zachęcać nie muszę.
A tak swoją drogą, rzadko zaglądam lubianym artystom do ich metryk. Nie interesuje mnie, czy któryś z nich liczy dwadzieścia czy pięćdziesiąt wiosen, dlatego przyznam, zaskoczyło mnie, iż Ric Ocasek miał 75 lat. No dobrze, buźkę być może miał już niemłodą, lecz facio nosił się trendy, dzięki czemu zdjąłbym mu z garbu tak ze dwadzieścia, a nawet trzydzieści lat. W duchu zapewne do końca był osiemnastolatkiem. To było słychać. Fantastyczna postać, naprawdę. Duża po nim strata, kolejna nieoszacowana. Ileż my ich ostatnio ponosimy. Kruszą się moi idole, kruszy się dobro tego świata. A w zamian? Cóż, za utracone złoto, już tylko tombak.
Jeszcze na koniec muszę dodać, że oprócz wspomnianego tryptyku z "Candy-O", uwielbiam z Carsów równie mocno tytułową piosenkę z "Heartbeat City" - zawsze przy niej pokornieję. A najbardziej, przecudowną balladę "I'm Not The One". Uważam ją za jeden z największych cudów mego życia. Tak, bez cienia przesady. To nieporównywalnie piękniejsza i bardziej wzruszająca piosenka od powszechnie wielbionej "Drive". Główną wokalną linię prowadzi tu Ric Ocasek, zaś Benjamin Orr delikatnie dośpiewuje "you know why" - boskie!
Dzięki Ci Ric za wszystkie pozostawione dobra, a teraz brnij do świata lepszego...
P.S. W wydanym oświadczeniu na Facebooku czytamy: Ric wracał do zdrowia po operacji. Nasi dwaj synowie i ja upewniliśmy się, że jest z nim wszystko dobrze, zamówiliśmy więc jedzenie, po czym wspólnie oglądaliśmy telewizję. Gdy w niedzielny poranek przyniosłam mu kawę znalazłam go wciąż śpiącego. Przyłożyłam dłoń do policzka, by go obudzić. Wówczas zdałam sobie sprawę, że Ric tej nocy odszedł. Jako rodzina i przyjaciele jesteśmy kompletnie zdruzgotani jego przedwczesną śmiercią, jednocześnie pragnęlibyśmy o uszanowanie prywatności i pozwolenie opłakiwania Rica z dala od błysków fleszy.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"