Ucieszyłem się na wieść o nowej płycie Fortune. Co prawda, to jeszcze
cały rok czekania, ale zamierzam dożyć tej pięknej chwili. Muzycy
zapowiadają swój, dopiero drugi album w karierze na styczeń 2019 roku, a przypomnę,
że jedyny jak dotąd ukazał się w 1985 roku, i jest jedną z
najcudowniejszych płyt tego świata.
Gdy formacja ustawiła się do
pozowanego zdjęcia w 2004 roku, a to z racji zbliżającego się wówczas
20-lecia albumu "Fortune", pomyślałem, że to najlepszy czas na nagranie
drugiego. Niestety, skończyło się jedynie na uściskach oraz
zremasterowanej wersji płyty, a także trzech dodatkowych utworach, no i
jedno-klatkowym zapisem ze wspomnianej foto sesji. Ale wszyscy, którzy
wierzyli, którzy czekali, już niebawem zostaną wynagrodzeni.
Szkoda
jedynie, że wokalista Fortune, Larry Greene, też zamilkł od 2002 roku, a
obiecywał wówczas tylko krótką przerwę. Można mu jedynie niesłowność odpuścić faktem tyrania na życie. Wiadomo, z Fortune i Harlan Cage nie da się wyżywić rodziny na lata, więc muzyk wziął się za pisanie piosenek, bądź muzyki, pod telewizyjne reklamy, jak też niszowe filmy. Niestety nie można tego nigdzie posłuchać, ponieważ mnóstwo filmów nie ma odzwierciedlenia w oficjalnych płytowych soundtrackach, przez co jedyną możliwością ich posłuchanie w strzępach podczas filmowego zapisu.
I tu muszę wtrącić... bo choć do nazwy Fortune
zdecydowanie przylgnęły nazwiska Larry'ego Greene'a oraz Rogera Scotta
Craiga, to oddajmy jednak prym jej filarom: perkusiście Mickowi
Fortune'owi oraz gitarzyście Richardowi Fortune'owi. Inna sprawa, że ich nazwiska mają dziś znaczenie jedynie encyklopedyczne, albowiem przyćmili je swą wybitną postawą Greene oraz Craig.
|
FORTUNE |
W minioną niedzielę
przypomniałem w programie dwie piosenki: "Thrill Of It All" oraz tylko z
pozoru słodkawą "Stacy". Oczywiście po kompletnym braku reakcji
wnioskuję, że fakt powrotu Fortune podgrzał tylko mnie, ale przecież w
Nawiedzonym Studio od zawsze dogadzam głównie sobie. Tak, jak Satriani
stoi onanistą gitarowym, tak też Masłowski szlocha nad muzyczką nikogo
innego nieobchodzącą. Wracając jednak do niedzielnych kawałków Fortune
dodam, iż "Thrill Of It All" w latach 90's przerobiła, będąca wynikiem konsekwentnej ewolucji, ekipa Harlan
Cage, na której czele stali wspomniani właśnie Larry Greene oraz Roger
Scott Craig. Tak tak, to ten Roger Scott Craig, który wywodzi się z
legendarnych Merseybeats oraz późniejszych, jeszcze piękniejszych
Liverpool Express. Tych ostatnich też Szanownym Państwu
przypomniałem dwie niedziele temu, a to z racji gustownego mini boxu, który niedawno się
ukazał, a który zawiera trzy pierwsze albumy. I w zasadzie można by
rzec: jedyne, gdyby nie fakt, że grupa, która się kilkanaście lat temu
reaktywowała, wydała jeszcze czwarty - także zasługujący na same gloryfikacje, lecz niestety
od lat nieosiągalny. Przeoczyłem jego istnienie, bowiem w tamtym czasie
odnotowałem tylko fakt odrodzenia grupy oraz pokładane wówczas plany względem koncertowania, o czym w
wywiadach Liverpoolczycy zapewniali. O samej premierowej płycie panowała cisza, więc o jej pojawieniu dowiedziałem się stosunkowo niedawno. Ktoś mi nawet skroił kopię, której słucham niechętnie, ponieważ należę do oryginałów. Wściekam się więc na brak prawdziwka w domowej kolekcji, tym samym również
na niemożliwość zaprezentowania albumu w audycji.
|
HARLAN CAGE |
Troszkę przeskakuję z
kwiatka na kwiatek, ale z entuzjazmu mam zbyt wiele do powiedzenia, nie bardzo potrafiąc wszystko zgrabnie uporządkować... tak więc może na chwilkę zatrzymajmy się jeszcze
przy Larrym Greene'ie. Muzyk zapytany w jednym z wywiadów o koncertowanie
odpowiedział, że zmuszony jest do pracy studyjnej, ponieważ w obecnych
czasach nie ma chętniej do współpracy z nim dużej wytwórni, którą stać
byłoby na zorganizowanie mu trasy koncertowej. W tym miejscu jednak żywię
nadzieję, iż powrót Fortune okaże się triumfalnym, a tym samym dojdzie do licznych występów. Oczywiście na moją Polskę nie liczę, wszak u nas muzyka odgrywa marginalną rolę. Jedynie wielkie nazwiska podgrzewają tłumy amatorów do wzięcia
udziału w spektakularnych koncertach. Bo bycie na Rolling Stonesach, U2, Coldplay czy
Depeche Mode, daje możliwość lansiku wśród Facebokowego bractwa. Dla
takowego zazwyczaj liczą się jedynie głupawe selfie z nafaszerowanego
po brzegi pseudomelomańskim stadionem, zamiast prawdziwe duchowe przeżycia.
Piszę, co myślę. Jednak fakt faktem, iż nie mam zbyt dobrego zdania o towarzystwie żyjącym na pokaz. Draństwo prze cały rok nie kupi choćby
jednej płyty, ale tauzena na bilet na Stonsów wykroi nawet z sąsiadującego szamba, byle
tylko z owego wydarzenia wszystkim się w biurze naprzechwalać po czkawkę z nieprzetrawionej sałatki. Na szczęście Larry Greene jest ideologicznie wiarygodny i krystalicznie autentycznym Artystą. Sam też w jednym z niedawnych wywiadów powiedział, że właśnie w dzisiejszych czasach widać, kto tak naprawdę uprawia tę muzykę z potrzeby serca, a kto tylko był zwykłym cwaniaczkiem w złotodajnej dekadzie 80's. Wówczas melodyjny rock zasypywał swoimi tworami listy przebojów, a wytwórnie nie nadążały nad dotłaczaniem co ważniejszych tytułów. Chylę czoła przed Larrym i Rogerem, a już kompletnie inną sprawą pozostaje, że wielbię Larry'ego głos oraz to, co i o czym śpiewa, do nut przyjacielskiego kompana Rogera Scotta Craiga.
Postaram się niebawem wrzucić słówko o Harlan Cage, Fortune oraz Liverpool Express, ponieważ trzeba wszystkie te formacje, jak przed dekady śpiewał Marek Grechuta: ocalić od zapomnienia.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"