Od dawna uskarżam się wśród rodaków na to nasze polskie przywiązanie do europejskiego rocka. I nie mam tutaj na myśli ewentualnych kilku amerykańskich alternatywnych bandów, będących właśnie na topie, bo o tym z reguły zawsze coś się zgrzytnie. Rozumiem, że mentalnie bliżej nam być może do Free, Cream, Yes czy Genesis, zamiast do Styx, Boston lub Grand Funk Railroad, jednak będąc sympatykiem r'n'rollowego łojenia zza Wielkiej Wody, nie potrafię stać z założonymi rękoma i biernie akceptować taki mocno niesprawiedliwy stan rzeczy.
Dlatego milutko zrobiło mi się, gdy w ostatnim lipcowym (2015r.) numerze miesięcznika "Teraz Rock", redaktor Paweł Brzykcy w artykule "Arena rozkoszy" zwrócił uwagę na zespoły Motley Crue, Black'N Blue oraz W.A.S.P. Tym bardziej, że nie są to drużyny będące obecnie u szczytu popularności. Ta bowiem, przypadła im na dekadę 80's, i też bądźmy tu precyzyjni, z rozkładem sił najmocniejszym dla Motley Crue, nieco mniejszym kalibrem (choć też sporym) dla W.A.S.P., a Black'N Blue jedynie delikatnie i krótko. Chociaż tą ostatnią grupę mocno wspomagał w epoce sam Gene Simmons - basista i jeden z wokalistów Kiss. Jako, że sympatyzuję głównie z ich pierwszymi czterema albumami, chętnie napiszę niebawem coś o tej grupie. Aczkolwiek o wiele chętniej o W.A.S.P. (We Are Sexual Perverts !), których wyjątkowo wielbię za pierwsze trzy płyty, choć za dwie kolejne przecież także. I tutaj muszę wtrynić swoje trzy grosze, otóż kompletnie nie zgadzam się z opinią, iż album "The Crimson Idol" stanowi dla W.A.S.P. za wizytówkę i najlepsze dokonanie grupy, dowodzonej przez charyzmatycznego Blackiego Lawlessa. Faceta, który tak samo jak Alice Cooper, podczas koncertów pluł krwią, odprawiał msze (bynajmniej nie satanistyczne), a i chętnie podrzynał gardła ludziom i zwierzętom (atrapom rzecz jasna, gdyby czasem to kogoś śmiertelnie ugodziło). Dopóki z tego nie wyrósł i nie zapragnął stworzyć ambitniejszych konceptualnych dzieł, które w warstwie literackiej (jak wspomniany "The Crimson Idol") faktycznie intrygowały, jednak cierpiała przy tym troszeczkę sama istota rock'n'rolla. I mam tutaj na myśli muzyczną witalność i prostolinijność. W.A.S.P. także zajmiemy się przy innej okazji.
O ile nie podzielam gustu Pana Brzykcego, do którego autor pisma TR ma absolutne prawo, o tyle właśnie zbyt mocne wywindowanie płyty Motley Crue "Dr. Feelgood" przez niego, skłoniło mnie właśnie do napisania tego tekstu.
W dawnych czasach musiałbym siedzieć cicho, zagryźć paznokcie i pogodzić się ze wszystkim co wydrukowane w jedynym szacownym piśmie rockowym mego kraju. I to bez żadnej możliwości polemiki. Dzisiaj natomiast, choć zasięg Blogu Nawiedzonego nie ma żadnych szans w starciu z gigantem, to jednak uważam bronić swojego. Nie odbieram Panu Brzykcemu prawa do jego gustu, ale w przypadku Motley Crue śmię podejrzewać, że ten mocno powtarza po wszystkich dotychczasowych kolegach cennego fachu. Odkąd pamiętam, zawsze album "Dr. Feelgood" otrzymywał najwyższe noty - nie wiedzieć czemu! - i to od wszystkich światowych gryzipiórów, w czym nigdy my Polacy nie byliśmy im dłużni.
Nie pojmuję, jak można sympatyzować z takim graniem i nie dostrzec lepszych płyt u tych niesamowitych Kalifornijczyków. Którzy poza byciem muzykantami z najwyższej półki, nigdy nie żałowali sobie dodatkowo, a raczej przede wszystkim - iście r'n'rollowego podejścia do życia. Co tam podejścia, raczej korzystania w imię jego zasad. I nie tylko chodzi o tradycyjne dragi czy alkohol, ale i balangi jakich pozazdrościć im mogli pseudo-r'n'rollowe farbowane lisy. Vince Neil i jego koledzy nigdy nie mieli żadnych zahamowań i używali życia. Włącznie z pornograficznymi sesjami, najczęściej z przygodnymi fankami, które wręcz same się prosiły o wślizgiwanie do łóżek. Bynajmniej wcale nie wykwintnie posłanych.
Historia Motley Crue doczekała się zarówno pikantnych publikacji książkowych, jak i w niemałym skrócie została również sfilmowana. Mało tego, jest nawet bardziej bujna i perwersyjna od mocniej popularnych Guns N'Roses. Ale zostawmy to, a skupmy się na samych płytach.
Nikt tego Państwu nie napisze z taką szczerością jak ja, dlatego jeśli ktoś do tej pory nie tknął twórczości Crue, niech posłucha moich zaleceń.
Znam Motley Crue dogłębnie, a ich najwcześniejsze albumy przeżywałem długimi latami i trzymam je mocno przy sercu po dzień dzisiejszy. I właśnie dlatego wkurzam się, że niemal wszyscy stawiają na "Dr. Feelgood". Rozumiem, że muzycy uzyskali tam dobre brzmienie, że stali się zespołem bardziej dojrzałym, rozumiem wartość kilku kapitalnych numerów, jak: "Rattlesnake Shake", "Dr. Feelgood" czy gigantycznego speedowca w postaci "Kickstart My Heart" - absolutnie uwielbiam!, ale reszta płyty zdecydowanie siada (nawet przereklamowana balladka "Without You") w porównaniu z genialnymi dziełami, jak: "Shout At The Devil", "Girls Girls Girls", a w szczególności wybitnej "Theatre Of Pain". Ta ostatnia jest doskonała. To jest "Top 10" rock and rolla wszech czasów !!! Jeśli komuś jednak nie podejdzie, to niech czym prędzej porzuci sympatyzowanie z takim rodzajem uprawiania sztuki i zacznie słuchać Lata z Radiem Zet, lub czegoś równie obrzydliwego.
Miałbym dosłownie ochotę w tym momencie napisać książkę o tym co myślę i czuję do Motley Crue, ale wiem, że nie dotrwalibyście Państwo nawet do jej środka, dlatego streszczę się jak potrafię. Tym bardziej, że sam nie znoszę czytać przydługawych elaboratów. I nie czytuję.
Pierwszy album Motleji "Too Fast For Love" jest jeszcze mocno surowy, bardzo niedojrzały, z mnóstwem niedoskonałości, choć już pokazuje nieszablonowość zespołu. Po jego wysłuchaniu od razu słuchacz wie, że będą z nich ludzie. Mamy tutaj kilka późniejszych klasyków, jak: "Live Wire", "Piece Of Your Action" czy "Stick To Your Guns". Niemniej jest to tylko preludium do prawdziwej zabawy, a ta rozpoczyna się dwa lata później, wraz z kapitalnym longiem "Shout At The Devil". Polecam szczególne nabycie go na winylu, bo choć pozbawiony kompaktowych bonusów, zawiera w pierwszym wydaniu fajną okładkę - z czarną (i na czarnym tle) wygrawerowaną i wytłuszczoną zarazem Gwiazdą Dawida. Później ją ocenzurowano, zarówno na LP jak i CD. Kretyństwo tego świata. Tak samo jak faszystowskie "SS" z logo grupy KISS, które w Niemczech nabrały jakiegoś ślimacznego charakteru, podczas gdy Amerykanie (i nie tylko!) ostro na okładkach i plakatach akcentowali po literach "KI" należyte "SS". Przecież żadne to propagowanie nazizmu, i nikt przy zdrowych zmysłach nie przyodzieje sympatii do najbardziej zbrodniczej formacji XX wieku. Bo jak wiemy, w dziejach świata bywały przecież inne równie złe.
Każdy kto nastawi początek płyty "Shout At The Devil", a kocha podmetalizowanego rock'n'rolla, musi po prostu paść na kolana. Minutowe i z lekka złowieszczo-niepokojące intro "In The Beginning", po którym wchodzi TA gitara - najstarszego w zespole Mickiego Marsa. Jej prostota, ciężkość i charakterystyczność, miażdżą z siłą prasy hydraulicznej. No i ten sexy wydzierający się głosik Vince'a Neila w tytułowym "Shout At The Devil", ach !!!. Nie dziwię się panienkom, że te wskakiwały mu do łóźka, sam gdybym był babeczką, w dodatku jeszcze bez poważnych planów na przyszłość, to.... Choćby w imię rock'n'rolla - in the name of rock'n'roll !!!! Cóż za kapitalny początek płyty, a po nim jeden z moich faworytów - "Looks That Kill", i całość się rozkręca do granic czerwoności. Pierwszy raz, gdy słuchałem tej płyty jako młodzieniec, rzecz jasna z oryginalnego winyla, którego mam do dzisiaj, po prostu skakałem po pokoju jak opętany. Do dzisiaj boję się jej słuchać, bo wypadam poza kontrolę normalnych zachowań. Posłuchajcie Państwo co Motlejki zrobili choćby z takim Beatlesowskim "Helter Skelter", a przecież już na "Białym Albumie" oryginalna liverpoolska czwórka dała w nim nieźle popalić. No i ten cover jest jeszcze poprzedzony 1,5 minutowym pięknym instrumentalem "God Bless The Children Of The Beast", w którym jedyne wypowiedziane słowa padają w samej końcówce.
Drugą stronę otwiera króciutka torpeda, a raczej perkusyjna galopada Tommy'ego Lee, który rozdaje karty pozostałym kolegom. Jest tu już pewna zapowiedź następnego albumu "Theatre Of Pain" - w postaci kompozycji "Too Young To Fall In Love" - bomba!
Absolutnym klejnotem strony B wydaje się być kolejna prostolinijna młócka w numerze "Knock 'Em Dead, Kid". Nie sposób nie zakochać się w tym, oczywiście pod warunkiem, że się do czasu jego odkrycia całkowicie nie zdążyło zdziadzieć. Najgorsze, że dla wielu moich rodaków, prawdziwy rock'n'roll istnieje tylko w inteligentnej radiowej "Trójce", w której tego typu rzeczy po prostu się nie gra. Bo nie pasują do obranego kierunku. I nie mówmy o jednej łzawej miłosnej pieśni raz na pół roku, bo każdemu to się może zdarzyć, nawet w Tok FM.
Ostatnie dwa numery na "Theatre...", to "Ten Seconds To Love" i mocna balladka "Danger". Te także należycie prują szwy w portkach. Jakim to trzeba być sztywniakiem, by nie pokochać tej płyty - o mój Panie..... !!!
Producentem całości był niejaki Tom Werman - nadworny konsoleciarz (m.in: Blue Oyster Cult, Twisted Sister i mnóstwo innych....) , który ustąpił dopiero miejsca słynniejszemu koledze po fachu Bobowi Rockowi, który wziął się za moim zdaniem przereklamowanego, będącego naszym dzisiejszym "bohaterem" "Dr.Feelgood"-a, lecz zebrał za niego wszelakie laury.
Nie chce mi się recenzować płyt utwór po utworze, dlatego odpuszczę sobie analizę bardzo fajnej "Girls Girls Girls", i w sumie przecież niezłej jednak (co by nie mówić) "Dr. Feelgood", ale miłych słów dla "Theatre Of Pain" nie da się przemilczeć. Bo to rzecz, która powinna znaleźć uznanie w każdej znaczącej kolekcji rockowego fana. Mało tego, to absolutnie najlepsze dzieło Motley Crue i zarazem jedna z czołowych płyt lat 80-tych. Nie boję się tych słów, ponieważ te płyną prosto z mojego serca. Właśnie przed chwilą dla podgrzania atmosfery ponownie ją nastawiłem. I trudno przy niej pisać, bo energia wyrywa z dłoni pióro..
Jeśli ktoś do tej pory nie liznął mikstury bluesa, rock'n'rolla i metalu, i nie wie na czym ona polega, to musi właśnie posłuchać tej płyty.
Wydany w 1985 roku "Theatre Of Pain" został wyprodukowany przez wspomnianego już Toma Wermana, a zawierał dziesięć kompozycji, z podziałem po pięć na każdej ze stron winylowej płyty. Zawierał praktycznie same nuty zespołowego mózgu Nikkiego Sixxa, czasem i gdzieniegdzie tylko podbarwione "pięcioma groszami" jego kolegów (w zasadzie najbardziej w otwierającym całość "City Boy Blues"). Wyjątkiem był genialny!!! cover amerykańskiej hard rockowej legendy Brownsville Station "Smokin' In The Boys Room" (ach, ta harmonijka!) - o wiele lepszy, niż sam oryginał !!! Boże, jak tu fenomenalnie spiewa Vince Neil. Niczym rozkapryszony smarkacz, który połknął wszystkie rozumy. I on tak śpiewa na całej płycie. Jego głos dosłownie pieści uszy, a przygrywająca mu kompania brzmi dosłownie wzorcowo. Nawet Gunsi na późniejszym "Appetite For Destruction" wydają się być świetną, aczkolwiek już tylko kopią - tyle, że nieco nowocześniej podaną, co nie ulega wątpliwości.
Nie potrafię ująć słowami tego co czuję słuchając "Louder Than Hell", "Keep Your Eye On The Money", "Use It Or Lose It" czy mego ulubieńca "Tonight (We Need A Lover)", bo już na samą myśl nie usiedzę w spokoju. Mało tego, to własnie na tym longu jest najsłynniejsza i najcudowniejsza ballada "Home Sweet Home" ("...moje serce jest jak otwarta księga, którą powinien przeczytać cały świat..."). Pamiętacie Państwo? Do tego był także teledysk, a oni grali tę piosenkę na każdym koncercie. To jedna z piosenek mego życia i być może jeszcze kilku innych osób?. Nie wiem ile razy jej słuchałem. Być może tysiąc, a może i więcej.... Ale nie tylko jej, bo przecież całej tej płyty.
Początek strony B i "Tonight (We Need A Lover)". Dla tego kawałka warto zgrzeszyć. No i ta niesamowita końcówka, kiedy wszystko tak narasta, aż w końcu odnosimy wrażenie, że zaraz wybuchnie, po czym cały ciężar rozładowuje obłędnie piękna gitara Nicka Marsa, wraz z delikatnym chórkiem podszytym pod śpiew cały czas drapieżnego Vince'a Neila. I kiedy już niby utwór się zamyka, raptem machina nabiera wariackiego galopu, ale ten niestety nazbyt szybko zostaje tu wyciszony. Tej końcówki można nieco żałować. Cóż za piosenka!
Dość na tym, nie zarekomenduję już żadnego kawałka, bo Państwo się naczytacie i na tym się skończy, a tego trzeba po prostu posłuchać. Sami musicie docenić tę kolekcję niegrzecznych songów, od "City Boy Blues" począwszy, a skończywszy na "Fight For Your Rights".
I jeśli ktokolwiek jeszcze raz spróbuje Wam w życiu wcisnąć, że najlepszą płytą Motlejków jest "Dr. Feelgood", to wsadźcie jego nos do słoja z muchami (vide słynna płytka Alice In Chains "Jar Of Flies"), albo do rozwścieczonego ula.
MOTLEY CRUE i pierwszych 5 płyt według "Nawiedzonego Studia":
"Too Fast For Love" (1981) **3/4
"Shout At The Devil" (1983) ****2/3
"Theatre Of Pain" (1985) *****
"Girls Girls Girls" (1987) ****
"Dr. Feelgood" (1989) ***1/2
Andrzej Masłowski
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"