sobota, 23 lipca 2022

wildest dreams

W tym okresie przez chwilę Saga byli tercetem. Co prawda, grali w czteroosobowym składzie, jednak perkusista Curt Cress zwabiony jedynie na doczepkę. Chwilową. Jako sesyjny. No okay, członkostwo w Sadze zalegalizowano mu na następnym albumie, ale też tylko na chwilę, ponieważ Steve Negus po kilku latach rozłąki powracał wkrótce na swe dawne stanowisko. I tu warto na moment zatrzymać się przy Curt'cie Cressie. Mamy prawo nie wiedzieć, iż ten wzięty sideman robił nie tylko dla Sagi, ale w tamtych latach także dla Meat Loafa, a parę lat wcześniej nawet dla naszych Dwa Plus Jeden. W czasach, kiedy Elżbieta Dmoch i jej muzyczni partnerzy realizowali się w Niemczech dla tamtejszego oddziału Phonogram, z myślą o podboju rynku zachodniego - m.in. album "Easy Come, Easy Go". 
"Wildest Dreams" nieźle się sprzedało. Do dziś jednak niechwalebnie uchodzi za miękki, niewydarzony, mało progrockowy album. Dziwne, wszak Saga zawsze uprawiali ten nurt po amerykańsku (są przecież Kanadyjczykami), więc stawianie na refreny, czytelne melodie, a niekiedy produkcyjne efekty, mają wpisane w gen przynależności terytorialnej. Zawsze Kansas, Styx czy Starcastle różnili się od Yes, ELP czy King Crimson. W czym więc problem?
Lubię ten album, choć wiem, że to trochę popłuczyny po wyśmienitych, acz też przebojowych, i chyba trochę łaskawszych kompozytorsko "Behaviour" czy wcześniejszym "Heads Or Tales". Te dzieła pobaraszkowały nawet po niższych rejonach Billboardu, czego ekipie Michaela Sadlera nigdy później się nie udało.
Dobra robota niedawno zmarłego Keitha Olsena. Wyśmienitego producenta. To był jego czas. Czego się nie tknął, zamieniał w złoto. Dosłownie i w przenośni. Weźmy pod lupę albumy: Ozzy Osbourne "No Rest For The Wicked", Magnum "Goodnight L.A.", Whitesnake "Slip Of The Tongue" czy Scorpions "Crazy World". Często nie doceniamy roli producenta, a bez niego matowo. To jak filmowy producent czy korektor w dziale spinania literatury. Nawet nie wiecie Kochani, ilu powieściopisarzy pisze z błędami, nie stosując interpunkcji, co również ładnego stylu. I właśnie od takich detali bywają ludzie, którzy całość finalnie spinają, doprowadzając niejedno dzieło do stanu używalności. Wiadomo, przede wszystkim liczy się wykonawca i repertuar, lecz bez odpowiedniej produkcji, miksu oraz inżynierii, przepadnie nawet diament. I tu mnie nachodzi wtrącić Stanisława Bareję. Takie z Mistrzem skojarzenie. Tytułu oszczędzę, wszak z filmu wiadomego: "ojciec jest równie ważny, jak matka. A gdy matki zabraknie, nawet ważniejszy". Tak więc "Wildest Dreams" broni się mocną produkcją. Fakt, w tym przypadku zmiękczającą syntezatorowo-gitarowego progrocka do roli pop/rocka, ale że ja zawsze lubiłem piosenki, czemu by nie. Jedynym felerem brak przynajmniej niosącego całość przeboju. Takiego na naklejkę dla frontu albumowej okładki. Jedna czy dwie wyeksponowane czytelniej melodie zawsze poniosą całość. Reszta ma wtedy prawo lekko odstawać, bowiem te 'rajcowniejsze' fragmenty częstokroć dokonają spodziewanych cudów. A tutaj ich zabrakło. Mimo wszystko to wciąż dobra Saga. I nie tylko za moje słowa odpowiadają udane single: "Angel" plus "Only Time Will Tell", co także pozostałych sześć, w podobnym duchu, zmysłowych, pop/rockowych kompozycji. Numerowi "Only Time Will Tell" do sławy było najbliżej, lecz niestety fani Sagi wciąż w gorącej pamięci mieli jeszcze lepsze "Don't Be Late", "What's It Gonna Be?", "Careful Where You Step" bądź "Wind Him Up". Niełatwo było i jest do teraz je przeskoczyć. Pomimo wszystko, warto, a nawet trzeba "Wildest Dreams" posłuchać. Tym bardziej, iż sami muzycy nie noszą tego albumu na rękach. A to już mocno niesprawiedliwe. Nie stosują tej muzyki, koncertowo nie używają, dają pod zapomnienie. Wychodzi na to, że Andy po raz kolejny od ratowania tonących łodzi. 

a.m.