niedziela, 17 lipca 2022

Porcupine Tree "Closure/Continuation" (2022)

  

Porcupine Tree
"Closure/Continuation"
(Sony Music)
**

Coraz przejrzyściej wychodzi na to, iż moja sympatia do prog rocka rozwodniła się. Tym bardziej, skoro nie chwytam najnowszych Porcupine Tree, a podobno w szacownym miesięczniku - o czym jakoś niedawno zapewnił mnie wciąż jego stały czytelnik - album sklasyfikowano na maksymalną notę. Zróbcie ze mnie tarczę, zdania nie zmieniam. I myślę, że uargumentowałem się w kwestii "Closure/Continuation" wystarczająco, zarówno na papierze, co również w radio, a jednak prokuratura wielbicieli grupy nie daje Nawiedzonemu spokoju.
Różnimy się. I dobrze. To jest w porządku. Gdybyśmy zawsze byli tego samego zdania, zagłaskalibyśmy się. Zapewniam jednocześnie, nie mam imperatywu, by wszyscy cisnęli po mojej linii, ale Wy także dajcie mi trochę wolności. Słabe te nowe Porki, i już. Nikt tego nie zmieni. Nawet najbardziej triumfalne wywody, czy to opłaconych dziennikarzy, czy szaleńców z powołania. Bo muzyka z "Closure/Continuation" nie broni się, jest bez pomysłu, zaś sama świadomość dobrej techniki Porki'muzykantów nie wystarcza. Przynajmniej mnie.


1. "Harridan" - nerwowy rytm perkusji, równie niedający poukładać moich myśli slap'bas, plus kilka wokalno-gitarowych szarpań. Nawet próby złagodzenia napięcia poprzez wtręty leniwych, rozmarzonych wokali, na nic się zdają. To ma być ten współczesny rock progresywny? Jeśli tak, to dla mnie jest niechcianymi ośmioma minutami, stojącymi w sprzeczności wobec piękna i pomysłowości złotych albumów Porkich w latach dziewięćdziesiątych - "The Sky Moves Sideways", "Signify" oraz "Stupid Dream". Jeżozwierze ślą ukłon w stronę King Crimson, ale ja tego nie kupuję.

2. "Of The New Day" - najlepszy fragment. Na swój sposób okaz. Dla niego warto zachować album. Podoba mi się, bo wystaje ponad resztę i przypomina ostatnie solo wytwory Stevena Wilsona. Rzecz nastrojowa, oprawiona ładną melodią, do których to melodii Pan Stefan, jeśli zechce, wciąż miewa smykałkę. Jak dobrze, że nawet wpuszczenie tu nieco niegroźnego hałasu nie psuje dobrego obrazu całości. Nic, tylko żałować, iż album nie jest dłuższy o kilka tym podobnych nut. 

3. "Rats Return" - momentami podobna konstrukcja do "Harridan". Tyle, że z jeszcze mniej okazałą melodią. Właściwe brak tu melodii. Niczego nie da się zapamiętać. Zapanowały algebra i wzory geometryczne. W tym zawsze przodowali King Crimson, szczególnie na wszelakich Thrako-Vrooomach, no ale coż, kto z kim przystaje...

4. "Dignity" - drugi okay numer z tej płyty. Trochę z przeszkodami, ale może być. Może dlatego podoba mi się, ponieważ to ponownie nastrojowi Porcupine Tree i z kolejną ładną melodią. I tu też kłania się lico solowego Stefka. Kiedy odpływa w rozmarzenie, to i jego grajkowie nie kombinują, nie łamią rytmów, nie wskrzeszają łomotu. Czuć tu chłyst latami osiemdziesiątymi, jakimś dawnym Davidem Sylvianem czy The Blue Nile, ale też odleglejszymi Genesis bądź Pink Floyd.

5. "Herd Culling" - od tego miejsca na nic nie liczmy. Na nic dobrego już nie natrafimy. Ostatnie dwadzieścia minut albumu trzeba (albo i nie) przecierpieć. Boleściwy numer, jak zawarty w jego tytule "ubój stada". Głowa boli od okazywanych w refrenie skandów i ryku Stefka. I choć mamy nastrojową zwrotkę, a jedynie wybuchowy refren, odnoszę jakiś jednolity niepokój. I nie jest to niepokój z przyjemnymi dreszczami. Robiłem kilka pod ten numer podejść i zawsze marzę, by się wreszcie skończył.

6. "Walk The Plank" - piosenka oparta o awangardową perkusję, do tego jakieś plamy, czasem gitarowe fuzy, melodia niby z tych klimatycznych, więc powinienem polubić, a jednak całość rozdrażnia swym chaotycznym nastrojem. Każdy tu gra swoje, choć Pan Stefan próbuje swym śpiewem całość zespolić. Ja tego nie kupuję. Zresztą, już zapomniałem.

7. Chimera's Wreck" - mogło być niezłe. Mogło, ale nie jest. Czegoś zabrakło i nie bardzo wiem, czego. Jest niby sugestywna pod lata 70-te akustyczna gitara, taka a'la Anthony Phillips, jest też mile wychwytywany mym uchem nostalgiczny, niemal kojący śpiew Wilsona (te chórki akurat niepotrzebne), jest nawet klawisz w pewnej chwili ocierający się o brzmienie melotronu. Tak na moment, ale jest. Lecz niestety, po fajnym kilkuminutowym wstępie, całość się rozjeżdża. Kompozycja nabiera jednolitego, szarżującego rytmu, raz po raz przygniatanego metalowymi wtrętami gitary. I tak już niemal do końca. Bezbarwnie. Jak prawie cały ten album.

Nawet, jeśli zapewnicie, że trzy dodatkowe numery z wersji deluxe, są akurat najlepszymi, nie mam na więcej ochoty. Jedyne czego potrzebuję, to ochłonięcia. Napisów końcowych w ciszy i bez towarzystwa 'pytków', którzy ledwie koncert się skończy, zaraz szturmują: "i co, jak się podobało? Jeszcze człowiek nie poukłada myśli, nie ochłonie z emocji, a tu już te wszystkie pytajdła.
Dziesięć lat tworzyła się ta muzyka. W tajemnicy istnienia grupy, a jeszcze w uszczuplonym o Colina Edwina składzie. Nie zadziałało na 'lepszość', ani nie dostarczyło choćby ciut tajemniczości.
Steven Wilson stwierdził niedawno, że przychodzi mu tworzyć muzykę w czasach, kiedy świat tą muzyką jest przeciążony. Bo i też fakt, iż obecnie muzyka znaczy zupełnie co innego, niż w latach 70/80's. Trudno też na jej polu stworzyć coś dziewiczego, osobliwego czy zaskakującego.
Nasłuchałem się "Closure/Continuation" i stawiam na półce. Może sięgnę po to kiedyś jeszcze. Ale to kiedyś, niech oznacza het het... 

a.m.