środa, 13 listopada 2019

ROBBIE ROBERTSON - "Sinematic" - (2019) -











ROBBIE ROBERTSON
"Sinematic"
(UMe / UNIVERSAL)

*****






"Pracowałem nad muzyką do "The Irishman", a także nad dokumentem, i obie te rzeczy przenikały się wzajemnie" - wspomniał Robbie Robertson, gdy pojawił się sygnał do stworzenia "Sinematic".
Były muzyk The Band na zrodzoną właśnie płytę czerpał pomysły z przemocy i piękna, a to wszystko wirowało niczym dobry film. Muzyk komasował każdy dźwięk, aż w końcu wszystko zaczęło nabierać kształtu i stanęło przed jego uszami.
W czasach, gdy Peter Gabriel przesypia najlepsze lata swego muzycznego życia, Robertson nie składa broni i właśnie nagrywa płytę, którą wspomnianemu gigantowi odbiera berło. Płytę, która sumiennie snuje wielkość muzyki w dzisiejszym często zdezelowanym świecie.
Robertson od zawsze posługuje się przyjemnym chrapliwym głosem, który okala na półszepczącą manierą, a przez której pancerz niekiedy idzie dostrzec krzyk. Jest pewny siebie i pełen pasji, ale bywa także uschnięty niczym ziemia dopominająca deszczu. Jego gitara - do spółki ze śpiewem - bywa potężna, emocjonalna, choć także ku przewrotności, niewyolbrzymiona - po prostu niesamowita! Niektóre zagrywki Robertsona wręcz oszałamiają. I w ogóle odnoszę wrażenie, iż nad całą tą płytą zaczepiony jest jakiś ładunek, który w każdej chwili bywa bliski eksplozji. Nie przeszkadza to jednak naszemu bohaterowi przez cały czas czuć się zrelaksowanym, a jednocześnie w pełni oddanym sprawie. Kąsać talentem, wyobraźnią i macać nerwy swego odbiorcy. Dlatego "Sinematic" to idealny tytuł dla tej muzyki. Wiele tu z dziedziny filmu krajobrazów, które Robertson maluje dźwiękiem oraz słowami. Bo jak równie niezwykle podpięta pod albumową zawartość okładka, to już osobna kwestia, acz przyssana do kategorii: "in the art gallery".
Na początek bardzo ważna piosenka. Może niewyrastająca ponad kilka innych, niekiedy lepszych, a osadzonych w późniejszej fazie albumu, jednak istotna dla całości. "I Hear You Paint Houses" - duet z Vanem Morrisonem; song, który przecież natchnął Robertsona do sporządzenia niedawnej ścieżki "The Irishman". Maestro dokonał na niej selekcji przez siebie zaproponowanych kompozycji, przy okazji dokładając własną "Theme For The Irishman" - której na "Sinematic" nie uświadczymy.
Na drugi rzut loguje się zabarwiony organami, harmonijką, a i nutą melancholii "Once Were Brothers" - temat wyssany z pamiętnika Robertsona, ujawniający tęsknotę za braćmi, którymi w domyśle dawni kompani z The Band. Po nim następuje prawdziwa perła, "Dead End Kid" - z wokalnie asystującym Glenem Hansardem. Wisi w obrębie kompozycji pewien nerw, którego nie pozbędziemy się do ostatniej czwartej minuty tego nagrania. Autobiograficzna, niosąca się ździebko boleśnie piosenka ("Powiedzieli, że nigdy nie będę nic znaczyć. Jesteś tylko ślepym zaułkiem - tak mi oznajmili"), w której Robertson nie ukrywa wściekłości, i za której wyjawionych uczuć pośrednictwem, pragnie dowalić komu trzeba. Prawdziwa potęga. Po takim ładunku pora pomedytować nad ludzkością ("Hardwired"), by ponownie postawić prawdziwy pomnik muzyce - "Walk In Beauty Way". Wokalnie Robertsona wspomaga tu Laura Satterfield, zaś intensywnym basem całość kontroluje niezatapialny i równie natchniony Pino Palladino. Ileż to on już dzieł swą maestrią uświetnił. Nie dziwi mnie, że Robbie także powalczył o jego aktywa. Rozleniwiony Peter Gabriel może słuchając tego tylko warknąć z zazdrości. Proszę "zsuspensować" ucho, i na spokojnie wychwycić, jakie tutaj Robertson snuje solo na gitarze!
Wspomniany niedawno Irlandczyk Glen Hansard, pojawia się także w "Let Love Reign". Zresztą, Pino Palladino również. To taki oparty na prymitywnym bluesie przekaz inspirowany Johnem Lennonem w dążeniu do pokoju ("... niech miłość nad tobą i nade mną"). Bluesa nie zabraknie też w odpowiednio zatytułowanym "Shanghai Blues" - opowieści o pewnym chińskim gangsterze, który na początku minionego stulecia zdominował rynek hazardu i prostytucji. Robertson cały tekst prowadzi narracyjnie, co dodaje sprawie odpowiedniej dramaturgii. I tak właśnie przekroczyliśmy granicę połowy albumu. W tym momencie już wiemy, czego się w dalszej części spodziewać. Rozluźni nas więc przed nią 2,5-minutowy instrumentalny blues "Wandering Souls", po którym wyłoni się kryminalna opowieść "Street Serenade" - z niekiedy łkającą gitarą, zajadłym szeptem Robertsona i fajnie w końcówce wyeksponowanymi organami. Dla odmiany, "The Shadow" zarysuje się dużą dawką elektroniki (sprawka Howiego B.) i nieco monotonną atmosferą. Powrót do tradycyjnej rockowej sekcji zagwarantuje "Beautiful Madness". Choć te cztery i pół minuty wydają się równie skupione, co zmobilizowany rój szerszeni przed wyprawą po swoje. Dużą robotę czynią tu kolejne bluesowe akcenty
nieposzlakowanej gitary Robertsona. Jeszcze tylko o podobnym wymiarze czasowym, nieźle skonfigurowany klimatem pod nadany mu tytuł "Praying For Rain", i dochodzimy do finałowego, medytacyjnego instrumentalu "Remembrance". Wszyscy porozstrzeliwani, a z łusek bucha gorąc. Kolejne niesamowite nagranie. Pełne zadumy i smutku, ze slide gitarą Dereka Trucksa, drugą gitarą Doyle'a Bramhalla II, a i trzecią Robertsona, która zresztą zręcznie uzupełnia tę szarpaną rodzinę. Jest jeszcze czwarty sześciostrunowy muszkieter, George Doering - tak dla porządku. Są też i smyczki, harmonijka czy klawiszowe akordy, bądź ich plamy. Wreszcie, są też i ciary buszujące po mym ciele. Bo zarzucili ci panowie na całość szarfę z pięknych boleściwych nut, i pozamiatali.
Robertson do "Sinematic" zeskanował swoje najlepsze pomysły z przeszłości i na ich bazie właśnie utkał płytę, którą mówiąc kolokwialnie, wymiata. Tak to robią najlepsi. Patrzcie, bierzcie, uczcie się.









Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"