THE DEFIANTS
"Zokusho"
(FRONTIERS RECORDS)
****
ECLIPSE
"Paradigm"
(FRONTIERS RECORDS)
****
"Zokusho" jest drugim albumem zespołu ukrywającego się pod szyldem The Defiants, choć tak po prawdzie to nic innego, jak kolejna mutacja słynniejszych Danger Danger. Tyle, że zamiast Teda Poleya w roli wokalisty, mamy tutaj Paula Laine'a. Ale zaraz zaraz, przecież Paul Laine także niegdyś ściskał mikrofon w Danger Danger (na przełomie wieków), a jeśli na dobitkę ktoś jeszcze pamięta konfrontacyjny względem obu wymienionych rock-śpiewaków album "Cockroach", to jesteśmy w domu.
Muzyka The Defiants jest tak bliska stylistyce Danger Danger, że jej twórcy mogliby w zasadzie (oczywiście na mocy prawa) posługiwać się tamtą nazwą, a nikt by się nie zorientował. Inna sprawa, iż The Defiants nie powstali w sposób naturalny, a w ramach sugestii szefa wytwórni Frontiers, pana Serafino Perugino, który po raz kolejny nie skrywał pragnienia utworzenia nowej olśniewającej melodic-hard rockowej formacji. Jednak przy właśnie wydanym drugim albumie, panowie Laine-Marcello-Ravel-West wydają się już na tyle zżyci i żądni grania, że na nic im los kolejnej w dziejach rocka efemerydy. Ich nowy album tylko umacnia wyrobioną przy debiucie markę, o żadnym schyłku mowy nie ma, koleżeństwo dopiero się rozkręca.
"Zokusho" zdobi jedenaście arcymelodyjnych piosenek. Co jedna, to lepsza. Muzyczni fanatycy dokonań Bon Jovi, Loverboy, Winger, Firehouse czy Bad English zachłysną się tą muzyką bez reszty. Na całej linii panuje tu lekkość w serwowanych zwrotkach, zaś każdy refren czuć, że skrojono pod płuca przepastnych aren, co szczególnie dotyczy porywających "Hold On Tonight", "Allnighter", "Fallin' For You" czy "Love Is The Killer". Lecz to tylko kilka gorących przykładów, albowiem każda z pozostałych kompozycji również mrugnie do nas oczkiem.
Tych piosenek nie da się odtrącić, a już tym bardziej zapomnieć. Ich magia rozejdzie się po naszym ciele niczym życiodajny rytm układu krwionośnego. A i podobną drogę przebędą, jakby wygenerowane spod tej samej matrycy "U X D My Heart" (czyli, "You Crossed My Heart"), "Standing On The Edge" oraz kilka pozostałych kawałków, których wartość proszę sobie dosłuchać już na własną odpowiedzialność z domowego stereo.
Wzorcowa heart/hard-rockowa płyta, która jakże przyjemnie pomyliła epoki. "Zokusho" idealnie pasowałoby do gabloty: "lakier we włosach potargał wiatr", tymczasem zamiast w takowej przypominać o dobrach minionego ejtisowego metalu, woli go na współczesnych scenach czynnie kultywować.
W podobnym entuzjastycznym tonie zasiadam do kilku słów względem najnowszego dzieła Skandynawów z Eclipse. Płyta zwie się "Paradigm" i jest spodziewaną kontynuacją wszystkiego, co do tej pory zaoferowała nam ta uroczo hałasująca familia, choć przecież w żaden sposób niespokrewniona rodzinną genealogią. Dowodzi nią niestrudzony alfa i omega, Erik Martensson. Ten niesamowity Szwed, dzięki potędze natury dźwiga odpowiednio nastawiony głos, który wydaje się bliski jego idola, Ronniego Atkinsa z Pretty Maids. Lecz poza tą czynnością, Erik również błyszczy umiejętnościami gry na wielu instrumentach. Z uwagi na sympatyzowanie z talentem Ronniego Atkinsa nie powinna nas dziwić kolaboracja obu tych dżentelmenów pod wspólną banderą Nordic Union. W ostatnim czasie muzycy pod nią wydali dwie udane płyty, które jak najbardziej powinny przypaść do gustu wielbicielom obu powyższych ekip. W chwili, gdy piszę te słowa, od mniej więcej tygodnia na rynku "grasuje" również najnowszy album Pretty Maids "Undress Your Madness". Po kilku posłuchaniach on także wydaje się absolutnie świetny, jednak z ostatecznym werdyktem jeszcze się wstrzymam. Zatem koncentrując uwagę na "Paradigm" zaryzykuję, iż to kolejny strzał w dziesiątkę, a zarazem jedna z najbardziej witalnych płyt kończącego roku. Słuchając tej niespełna trzykwadransowej zawartości próbowałem na siłę znaleźć przynajmniej jeden słabszy punkt - bezskutecznie. Ta bezbłędna płyta, już od inicjującej jej tracklistę "Viva La Victoria" (cóż za tytuł !!!), samoistnie wyrywa pierwszą klepkę, a kolejne numery konsekwentnie rwą resztę parkietu. Wszystko idealnie się zazębia, choć żaden z tego concept-album, a po prostu erupcja przeróżnych celujących osobliwych pomysłów, w których tkwi r'n'rollowa moc. Otrzymujemy więc energetyczny materiał bez jakichkolwiek udziwnień, którego zasoby idealnie pasują do kodeksu rocka. Do jego prostoty, którą tutaj spleciono niemal z szablonu na dwie gitary, bas, perkusję oraz idealny dla wybranej dyscypliny głos. Tylko niekiedy co nieco podbarwiając nienachalnymi zresztą klawiszami - choć i bez nich całość by sobie poradziła.
Na prawdziwą potęgę wyrasta - obok wspomnianego już "Viva La Victoria" - mocno wykrzyczana i dość czasowo przycięta ballada "Shelter Me", ponadto inna ballada, w nastroju zdecydowanie PrettyMaids'owata, i tak jak przystoi metalowym płytom, zajmująca miejsce w finałowym fotelu - "Take Me Home". Zaś na dynamicznym terytorium, nie ma sobie równych "United". Piosenka, która w pierwotnej fazie zwrotki wydaje się ulepiona z podobnych nut, co "Lady in Black" Uriah Heep, choć późniejsze jej losy pochodzą już raczej z krainy ćwieków, pieszczoch i ramonesek.
Do powyższych kawałków doklejmy jeszcze bombastyczne i ultra-chwytliwe "Never Gonna Be Like You", no i naszym uszom właśnie ukazały się prawdziwe "fat caty" tego albumu. Zresztą, po pierwszym ich posłuchaniu byłem pod takim wrażeniem, że usłyszałbym z sąsiedniego pokoju upadek szpilki.
Z ogromną przyjemnością piszę o takich płytach, o takiej muzyce. Nawet, jeśli w szeroko pojętym rock-gatunku to nic nowego, a sami Eclipse wychodzą na bezczelnych, takich nieco weselszych Pretty Maids. Nie widzę niczego złego w tym, że ostatnio bardzo poważnie schorowany Ronnie Atkins tak pięknie twórczo zapłodnił Erika Martenssona. Niech ta zaraza dotyka też innych. Viva La Eclipse Victoria !
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"