W miniony czwartek z Tomkiem Ziółkowskim zagościliśmy w Berlinie. Wybraliśmy się na koncert Heather Novy, a więc Artystki, którą uwielbiamy, i co nam zrobicie?
To był nasz drugi raz. Dopiero. Pierwszy wydarzył się w Warszawie w listopadzie 2011 roku. Jednak, o tamtym koncercie napisałem i powiedziałem chyba więcej, niż jego czasowy rozmiar, tak więc zachodzi obawa, że do zaistniałych faktów zacznę dopisywać mity. Zostawmy dawno minione wydarzenie, niech teraz jego wartość podtrzymują wspomnienia.
Gdy niedawne lato radowało, Heather wydała kolejną świetną płytę. Ta zwie się "Pearl". Recenzowałem na blogu, a teraz nadarzyła się okazja, by wypróbować jej wartość - oraz kilkunastu starszych piosenek - na żywo. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby Tomek odpowiednio wcześniej wszystkiego nie wyreżyserował. Ten dzień to przecież jego zasługa, a i prezent z racji 25-lecia Nawiedzonego Studia. A więc audycji, dla której pierwsze jubileuszowe dzwony zabiły już w minionym sierpniu. Coś czuję, że jeśli dalej sprawy zaczną się podobnie układać, na złote gody pogrillujemy z Heather w jednym z naszych domowych ogródków. Naprawdę realne. Nie wiem jak teraz, ale do niedawna widniał możliwy scenariusz kameralnego koncertu na życzenie. Za odpowiednią sumkę Artystka pozwalała się zaprosić na prywatną audiencję, a za dodatkową garść talarów stawaliśmy nawet w obliczu
skompilowania setlisty marzeń. I myślę Drodzy Państwo, że my z Tomkiem pomału do tego dążymy. Tymczasem musiał jeszcze wystarczyć powszechnie dostępny klub "Huxley's Neue Welt". I czy aby na pewno typowy klub? Trochę to ni klub, ni hala, ni typowa sala koncertowa, a ciekawie położona miejscówka w jednej ze starych kamienic. Potężna, niczym zamkowa komnata, z sufitem na wysokość rosłych pięciu ludków. Zapomniani Mortale chyba daliby radę.
Na kwadrans przed supportującą Heather Lisą Who sala świeciła pustkami, lecz masowo docierający na ostatni gwizdek Niemcy wypełnili ją na przysłowiowe "za pięć dwunasta". Po krótkim występie Berlinki, coś niepokojąco zrobiło mi się słabo. Uszło powietrze, zaszumiało w głowie, wreszcie narosła obawa, że ten koncert przejdzie bokiem. Przykucnąłem, wziąłem kilka głębszych wdechów i na szczęście wróciłem do żywych. Coś podobnego przydarzyło mi się w Chorzowie przed koncertem The Police. Sądzę, że mam najprawdopodobniej jakąś nieudokumentowaną klaustrofobię tłumu, ale jak widać, daję radę.
Półgodzinny występ Lisy Who - pod hasłem "Who is Lisa Who?" - niestety całkowicie pozbawiony magii. Fajnie, że w czasach zmasowanej anglo-amerykańskiej popkultury Artystka śpiewa w ojczystym niemieckim, szkoda jednak, że cały zaprezentowany set nazbyt monotonny. Ewidentnie piosenkom zabrakło głębi, przestrzeni, a i pełnej sekcji - z basem, perkusją, a najlepiej jeszcze jakimiś smykami. Być może wtedy... Wokal Lisy, jej keyboardowa pianistyka, plus asystujący wokalistce na siedząco elektryczny gitarzysta, niestety wypadli przesadnie skromnie.
Po nich półgodzinny antrakt. Wreszcie, o 21.02 światła przygasają, narasta wrzawa, i oto wbiegają. Jeden, drugi, trzecia, czwarta. Koedukacyjnie. Na środku sceny mikrofon opatulony bukietem kwiatów. To dla niej. Podobnie było w Warszawie. W finale koncertu wyrwane łebki kwiatów Heather rozrzuci po sali.
Nie opiszę wydarzeń minuty po minucie, bo z autopsji wiem, że to nudne. A jeszcze bardziej dla kogoś, kto nie był i teraz za karę musi przejść przez stertę tych wszystkich tytułów. Przyznam, że i ja nie znoszę w takim duchu pisanych relacji, więc ledwie zaznaczę, iż nasza Bermudka zaśpiewała dobrą połowę najnowszego "Pearl". Z pamięci biorąc wychodzi mi, że poszły "Just Kids", "All The Rivers", "See Yourself", "Some Things Just Come Undone", "Rewild Me" oraz "Your Words". Mignęły też kwiatki z albumów "Storm" ("I Wanna Be Your Light") czy "Siren" (bodaj "London Rain"), zaś z najwspanialszego "300 Days At Sea" jedynie "Save A Little Piece Of Tomorrow". Za to natchniona wersja "Island", warta całej wyprawy. Nie otrzymaliśmy upragnionego "Vincent", nie było "Always Christmas" czy "I'm No Angel", nie było też bardzo wielu innych równie cennych piosenek, ale ja zawsze podkreślam, taki koncert to tylko jeden wieczór. Jeden z wielu różnych wieczorów.
Heather to bardzo drobna osóbka. Wydaje się tak krucha, że aż strach uściskać, by nie skruszyć na chrust. Jest tak delikatna, jak piękny dźwiga głos. Choć ten głos potrafi tłuc żyrandole.
Bardzo też lubię cały jej akompaniujący zespół. Zżyłem się z tą ekipą. Gdy więc wbiegli na scenę pomyślałem: jejciu, przecież to starzy dobrzy znajomi. Utkwił mi od czasu polskiej wizyty basista, a i okazjonalny wiolonczelista Arnulf Lindner. Nie tylko z niego dobry instrumentalista, ale bardzo pozytywna postać. Dobry duch całego zespołu. Nierzadko Arnulf wchodzi z Heather w interakcję, choć śniadania przecież jadają osobno. Arnulf chyba Berlin traktuje jak drugi dom, wszak mieszka tam jego Mama. I zapewne dzięki temu płynnie włada niemieckim, czym wykazał się w opowiadaniu - sądząc po reakcji tłumu - najprawdopodobniej zabawnych anegdot. Podziw na twarzy Heather też godny zapamiętania.
Skoro o ekipie Heather, to jeszcze koniecznie niesamowita elektryczna gitarzystka Berit Fridahl. Co za piorun. Jej solówki, przestery, fuzy, wbijały w podziw. Słychać, że Berit ewidentnie wychowana na Hendrixie czy Jeffie Becku, dlatego zapodaje instrumentem niemal heroinowo. Dzięki temu, dobra połowa koncertu stricte rockowa.
Reasumując, wieczór w Huxley's Neue Welt miodzio. Wiadomo, inny nie wchodził w grę. Miło też było zarzucić wzrokiem na równie usatysfakcjonowaną mordkę Pana Ziółko, któremu w niektórych momentach serducho musiało walić niczym dzwon Zygmuntowi. O pardon, niczym Dzwon Zygmunta.
A Berlin? Cóż, jak zawsze wspaniały. Przyjazne, wielokulturowe miasto, bez wojenek i uprzedzeń. Jednocześnie miejsce, gdzie uśmiechu jakby więcej. Taki punkt na mapie do zakochania.
Wizyta w Saturnie obowiązkowa. Z listy marzeń nic, ale i tak znalazłem kilka kompaktów, w tym upragnione (choć na liście marzeń przez gapiostwo nie zapisałem) Runrig "The Story". Ostatni studyjny album Szkotów sprzed trzech lat. Niedawno dzięki koncertowemu "The Last Dance" poznałem kilka mi nieznanych dotąd piosenek, na których punkcie ostatnio oszalałem. Płyty posłuchałem już dobrych kilka razy, jest genialna! Pomyśleć tylko, miałem w koszyku jej wersję za 7,99 euro - na normalnym pojedynczym CD - lecz bystre oko Ziółki wypatrzyło pięciopak z ostatnimi albumami grupy, z których to płyt dotąd miałem tylko jedną. I tam też m.in. "The Story". Gustowne pudełko ze świetną muzyką za jedyne 11,99 euro, czyli w cenie pojedynczego kompaktowego mid price'a. Dla Niemca jest to jego 11 złotych i 99 groszy, co stanowi za odpowiednik dwudaniowego obiadu w niedrogim lokalu. Tyle dzisiaj kosztuje muzyka. Jaki więc sens szabrować ją z sieci?
Nieopodal Saturna kilkupiętrowy sklep z szeroko pojętą odzieżą i bielizną. Nie znałem sieci, a dzięki ogarniętemu w sklepach Tomkowi upolowałem dla mojej Mundi trzy super ładne, w jesiennych pastelach sweterki.
Jeszcze tylko na szybko kolacja u Wietnamczyka, a na dobitkę już w samym koncertowym klubie pyszne ciepłe precle z zapiekanym serem.
Tegoroczny Halloween okazał się jednym z najlepszych dni obowiązującego kalendarza. I dzięki Ci Tomek za jego podkolorowanie. Przypomnę, tkwimy w roku spełnianych marzeń, do których spełniania przyczyniło się już kilka osób, o czym nie zamierzam zapomnieć.
|
Wejście do "Huxley's Neue Welt" |
|
Klub na pierwszym piętrze, a na parterze fajnie zdezelowany flipper Kiss |
|
w przerwie pomiędzy Lisą a Heather |
|
Lisa Who |
|
Who is Lisa Who? |
|
to jeszcze na trochę przed Lisą Who |
|
zaraz po naszym z Tomkiem przybyciu |
|
Zadrżałem, by nie powtórzyła się Stodoła |
|
stoisko z płytami i gadżetami ... |
|
... jego ciąg dalszy ... |
|
... i końcowy |
|
wejście do samej sali koncertowej |
|
tymi schodami na pierwsze koncertowe piętro |
|
parter klubu |
|
parter |
|
parter |
=================================
|
wieczór na Alexanderplatz ... |
|
... już po wyjściu z Saturna |
|
właśnie do półek dojeżdżają boxy "Abbey Road" |
|
Poprzednim razem zwinął mi to sprzed nosa Korfanty, a teraz też forsa rozeszła się na inne tytuły. Wszystkie płyty Bad Company mam od dawna, choć pierwszych sześć nie tak efektownie wydanych. W tym pudle wierne repliki winyli w wersjach CD. W Polsce nie do kupienia. |
|
Modne winyle, przy których nie widać nikogo, ponieważ Niemcy nadal wolą kompakty. |
|
dużo mają tych czarnych placków |
|
na potwierdzenie mych słów |
|
"Western Stars" wersja 2 CD |
|
W top dziesiątce nic ciekawego |
|
nastała moda na puzzle słynnych okładek płyt - tu m.in. Rush, Judas Priest, Ramones czy Iron Maiden. |
|
Alexanderplatz z okna Saturna |
|
Checkpoint Charlie |
|
w tym warsztacie kupowaliśmy plakietką umożliwiającą wjazd do Centrum Berlina |
|
Takie niebo w drodze na Berlin. Piękny, słoneczny dzień, choć nie za ciepły. A w drodze powrotnej minus cztery. |
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"