Przed kilkoma tygodniami otrzymałem bilet-zaproszenie na wczorajszy koncert Billy'ego Cobhama. Wirtuoza perkusyjnego, który w swej obfitej karierze, oprócz wielu autorskich płyt, nagrywał też u boku Milesa Davisa, Petera Gabriela ("Ostatnie Kuszenie Chrystusa") czy jako członek odjazdowych Mahavishnu Orchestra. Żadna z owych bajek nigdy nie była moją, ale ponieważ całe życie należy się dokształcać, to też wczorajszy koncert traktuję jako kolejny etap w pochłanianiu muzycznej gnozy.
Na scenie piątka muzyków, po dwóch na skrajach, w środku Mistrz. Pomijając umiejętności każdego z nich, bo zakładam, że są one równie wielkie, co mój wzrost, dzięki któremu nikt mi niczego nie zasłaniał. No, może poza pewnym podekscytowanym obywatelem w kraciastej koszuli, w okularach i zarysowanej łysinie pod schyłkowego Steve'a Jobbsa, który to obywatel zwrócił mi uwagę, że nie wolno fotografować, bowiem Cobham może przerwać koncert, a że on zapłacił za bilet, to tym bardziej. Popatrzyłem szerokoobiektywnie, i faktycznie, na bilecie jak byk napisane: zakaz. Powróćmy jednak na scenę. Gdyby oceniać wizerunkowo, to jak na moje upodobania obstawiam prawą jej część - oczywiście prawą z pozycji widowni. A tam, przyodziany w granatową koszulę i ze schodzącym na lewe lico kapeluszem basista, który przypominał typka z Bronxu oderwanego na chwilę od faktycznej profesji, jaką podział zysków po rozprowadzaniu kolejnej dostawy działek. Z kolei jego klawiszowy kompan, o wdzięku wielkiej draki w meksykańskiej dzielnicy, również tworzył przyjemny dla oka muzyczny krajobraz. Zaś, klawiszowiec i gitarzysta z lewej flanki, wyglądali niczym czescy informatycy, którzy grywają tylko dla sportu, i to najchętniej na urodzinach podtrzymującego spodnie szelkami szefa.
Dążę jednak do konkluzji, iż lubię w muzyczce ładną pracę instrumentalistów, okazjonalne zgrabne popisy, które niejednokrotnie potrafią bywać miłymi odskoczniami dla melodyjnych kompozycji, by ich nie przesładzać. Jednak niekoniecznie kręcą mnie dwugodzinne popisy, nawet jeśli słychać, że z najwyższej półki. Tyle, że ja to słyszę, więc wiem o czym mówię, jednak spora część zebranego w Blue Nocie bractwa, która zechciała tego wieczoru posłuchać ambitniejszego granka, troszkę wyglądało na znudzonych. Jedynie nazwisko "Billy Cobham", nie pozwalało im na przejście do prozaicznych pogaduszek. Nawet pan w kraciastej koszuli przebierał z nogi na nogę, i nie potrafił ustać na dłużej w przydzielonym mu punkcie. Facet był tak "podjarany", że ostatecznie wziął kobitę pod pachę i wyszli na dobry kwadrans przez końcem spektaklu. I właśnie w tym momencie zaczęło się dopiero formować stoisko z płytami, na którym dwa tytuły, a każdy z nich po siedemdziesiąt złotych. Za taką forsę to ja mam na liście marzeń co najmniej kilkanaście innych hewimetali.
I jeszcze jedno... ostatnio nastąpiła istna plaga we wzajemnym się nierozpoznawaniu. Z racji wieku oczekuję, by kłaniano się mnie, bowiem pierwszemu podejść do starszego kolegi zawsze jest zaszczytem. W ostatnich miesiącach "dotknęło" mnie przynajmniej kilka przypadków opuszczania głowy, albo przymusowego wiązania obuwia na trzy metry przed zderzeniem się na otwartej prostej. Wczoraj także pewien młodzian - a tak zwany kolega po radiowym fachu - na mój widok, tak doskonale ze trzy razy machnął walca, by tylko nie wydusić z siebie tego jednego magicznego słowa: witam. Kulturalny człowiek, na studiach, i zapewne z wieloma ambicjami, który za chwilę przyodzieje koszulę i krawat, i niejednokrotnie zechce, by mu podsunięto mikrofon z jakimś mądrym pytaniem, na które on jeszcze mądrzej coś odpowie. To dopiero rodzinka przy niedzielnym obiedzie będzie dumna. Szczęścia i zdrówka życzę!
P.S. Dopisano 7 listopada w okolicach godz. 22.30. Odezwał się kolega, który też był na tym koncercie, i zapewnił, że ów keyboardowy a'la meksykanin (celowo przez małe "m", bowiem narodowość w jego/jej przypadku nieprawdziwa), jednak okazał się kobietą. Cóż, przez niemal cały koncert też byłem o tym przekonany, jednak mój koncertowy kompan (który woli pozostać anonimowym - szczególnie teraz!) twierdził inaczej, a ja mu zawierzyłem. Co prawda Billy Cobham przedstawiał zespół, jednak nie zrozumiałem nazwiska. Dla mnie w tym wypadku płeć bez znaczenia, a dlaczego? Powyższy tekst to wyjaśnia.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Na scenie piątka muzyków, po dwóch na skrajach, w środku Mistrz. Pomijając umiejętności każdego z nich, bo zakładam, że są one równie wielkie, co mój wzrost, dzięki któremu nikt mi niczego nie zasłaniał. No, może poza pewnym podekscytowanym obywatelem w kraciastej koszuli, w okularach i zarysowanej łysinie pod schyłkowego Steve'a Jobbsa, który to obywatel zwrócił mi uwagę, że nie wolno fotografować, bowiem Cobham może przerwać koncert, a że on zapłacił za bilet, to tym bardziej. Popatrzyłem szerokoobiektywnie, i faktycznie, na bilecie jak byk napisane: zakaz. Powróćmy jednak na scenę. Gdyby oceniać wizerunkowo, to jak na moje upodobania obstawiam prawą jej część - oczywiście prawą z pozycji widowni. A tam, przyodziany w granatową koszulę i ze schodzącym na lewe lico kapeluszem basista, który przypominał typka z Bronxu oderwanego na chwilę od faktycznej profesji, jaką podział zysków po rozprowadzaniu kolejnej dostawy działek. Z kolei jego klawiszowy kompan, o wdzięku wielkiej draki w meksykańskiej dzielnicy, również tworzył przyjemny dla oka muzyczny krajobraz. Zaś, klawiszowiec i gitarzysta z lewej flanki, wyglądali niczym czescy informatycy, którzy grywają tylko dla sportu, i to najchętniej na urodzinach podtrzymującego spodnie szelkami szefa.
Dążę jednak do konkluzji, iż lubię w muzyczce ładną pracę instrumentalistów, okazjonalne zgrabne popisy, które niejednokrotnie potrafią bywać miłymi odskoczniami dla melodyjnych kompozycji, by ich nie przesładzać. Jednak niekoniecznie kręcą mnie dwugodzinne popisy, nawet jeśli słychać, że z najwyższej półki. Tyle, że ja to słyszę, więc wiem o czym mówię, jednak spora część zebranego w Blue Nocie bractwa, która zechciała tego wieczoru posłuchać ambitniejszego granka, troszkę wyglądało na znudzonych. Jedynie nazwisko "Billy Cobham", nie pozwalało im na przejście do prozaicznych pogaduszek. Nawet pan w kraciastej koszuli przebierał z nogi na nogę, i nie potrafił ustać na dłużej w przydzielonym mu punkcie. Facet był tak "podjarany", że ostatecznie wziął kobitę pod pachę i wyszli na dobry kwadrans przez końcem spektaklu. I właśnie w tym momencie zaczęło się dopiero formować stoisko z płytami, na którym dwa tytuły, a każdy z nich po siedemdziesiąt złotych. Za taką forsę to ja mam na liście marzeń co najmniej kilkanaście innych hewimetali.
I jeszcze jedno... ostatnio nastąpiła istna plaga we wzajemnym się nierozpoznawaniu. Z racji wieku oczekuję, by kłaniano się mnie, bowiem pierwszemu podejść do starszego kolegi zawsze jest zaszczytem. W ostatnich miesiącach "dotknęło" mnie przynajmniej kilka przypadków opuszczania głowy, albo przymusowego wiązania obuwia na trzy metry przed zderzeniem się na otwartej prostej. Wczoraj także pewien młodzian - a tak zwany kolega po radiowym fachu - na mój widok, tak doskonale ze trzy razy machnął walca, by tylko nie wydusić z siebie tego jednego magicznego słowa: witam. Kulturalny człowiek, na studiach, i zapewne z wieloma ambicjami, który za chwilę przyodzieje koszulę i krawat, i niejednokrotnie zechce, by mu podsunięto mikrofon z jakimś mądrym pytaniem, na które on jeszcze mądrzej coś odpowie. To dopiero rodzinka przy niedzielnym obiedzie będzie dumna. Szczęścia i zdrówka życzę!
P.S. Dopisano 7 listopada w okolicach godz. 22.30. Odezwał się kolega, który też był na tym koncercie, i zapewnił, że ów keyboardowy a'la meksykanin (celowo przez małe "m", bowiem narodowość w jego/jej przypadku nieprawdziwa), jednak okazał się kobietą. Cóż, przez niemal cały koncert też byłem o tym przekonany, jednak mój koncertowy kompan (który woli pozostać anonimowym - szczególnie teraz!) twierdził inaczej, a ja mu zawierzyłem. Co prawda Billy Cobham przedstawiał zespół, jednak nie zrozumiałem nazwiska. Dla mnie w tym wypadku płeć bez znaczenia, a dlaczego? Powyższy tekst to wyjaśnia.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Zamiast zdjęć z koncertu, bo jeszcze mój smartfon mógłby zaszkodzić w uszczerbku tantiem, mam dla Szanownych Państwa widok parkingu... |
...a tutaj z parkingu. |
Chociaż nie, jedno niegrzeczne i podłej jakości zdjęcie się przytrafiło, i jednocześnie mam nadzieję, że nikomu nie zaszkodzi. |