W 1998 roku powstał w koprodukcji amerykańsko-brytyjskiej film "Big Lebowski", w którym jedną z dwóch głównych ról zagrał Jeff Bridges. I proszę tylko zarzucić uwagę na zespół, o którym cała poniższa opowieść, a także przyjrzeć się występującemu w nim gitarzyście Marcinowi Grzegorczykowi, by już nie zadawać żadnych pytań o fascynacje oraz inspiracje.
Szczecińska grupa Lebowski istnieje od kilkunastu lat, tworząc swą sztukę bez pośpiechu, a i okazjonalnie wystawiając ją na koncertowych deskach. O tak, bardzo okazjonalnie, choć wczoraj właśnie ich muzyka dotarła do Poznania, i to nie po raz pierwszy. A wszystko dzięki prawdziwemu zapaleńcowi ich talentu, Piotrowi Grauschowi oraz jego żonie Renacie. Ach, bo możecie Szanowni Państwo nie wiedzieć o kim mowa, przecież Piotra większość z Was kojarzy za sprawą dość długiego przydomku: "nie tylko maszyny są naszą pasją". Adekwatnego zresztą względem na co dzień wykonywanej profesji, jaką prowadzenie sporych rozmiarów firmy "Grausch & Grausch". Piotrek ciągnie ją od lat do spółki z bratem, zatrudniając jednocześnie dobrych kilka tuzinów ludzi. A może nawet tuzin tuzinów? Nie zdziwiłbym się, szczególnie sądząc po wczorajszej frekwencji w Auli Artis, do której oprócz tradycyjnych nabywców biletów, większość z nas trafiła na specjalne zaproszenia. Jedno z nich przypadło również mojej (nie zawsze) skromnej osobie.
To był koncert zespołu wykonującego szeroko zakrojonego artystycznego rocka, głównie instrumentalnego, choć okazjonalnie nafaszerowanego wklejkami/cytatami z polskich filmów, z oryginalnymi głosami legendarnych aktorów. Zespołu zafascynowanego kinem, który też jakby tworzy pod nieistniejące, wyimaginowane filmy. Przydarzył się jednak wczoraj także pewien wokalny, nietrzymający się sztywno filmowych reguł smaczek - a zaśpiewany przez basistę - w postaci Dylanowskiego "All Along The Watchtower", którego na sfotografowanej setliście nie dostrzegam (dzięki WoyTec). Z racji niewiele późniejszej rockowej interpretacji tej kompozycji przez Jimiego Hendrixa, on sam także mógłby uzurpować do niego prawa, o co zapewne Bob Dylan żalu by nie miał.
Ponieważ grupa liczy na koncie ledwie jeden studyjny album, jeden koncertowy, plus dwa single, wielkiego repertuarowego pola manewru nie było, a jednak udało się stworzyć długi koncert, z antraktem pomiędzy zaplanowanymi dwoma częściami. Czas ten przeznaczono na wernisaż prac artysty fotografika, czasem wręcz zdjęciowego plastyka, Wiktora Franko.
Postanowiłem o tym wszystkim napisać, ponieważ nikt za mnie tego nie zrobi. Nie sądzę, by ludzie biznesu - a takich wczoraj naddatek - mieli na to czas i ochotę. Mimo wszystko sztuki Wiktora Franko także wyjaśniać nie zamierzam, albowiem już przed laty sparzył się na tym porucznik Columbo, który zażyczył sobie czegoś podobnego w jednej z galerii. I rykoszetem prosto w twarz usłyszał: my sztuki nie wyjaśniamy. Ale mogę Szanownym Państwu napisać o grupie Lebowski. Choćby tyle, że ta zabrzmiała pokaźnie, a jej muzykalności przydano tylu różnych kolorowych świateł, ile wypadało, by wszystko na scenie wzięło się w przyjazną symbiozę. Poza tym, usłyszeliśmy fragmenty z ich skromnego fonograficznego dorobku, jak też kompozycji z albumu właśnie nadchodzącego. Podobno ten powinien trafić do handlu za circa dwa/trzy tygodnie. Trzymam za obietnic słowa.
Podobało się mnie, Korfantemu także, o czym może zaświadczyć fakt, że na co dzień nierzucający się na słodycze Korfanty wyszarpnął z mej dłoni jednego z zaoferowanych mu Jogusiów. Najlepszych pod słońcem owocowych cukierków, jakie spowiły ludzkie dłonie w lubelskiej wytwórni Pszczółka.
Zanim jednak doszło do koncertu, gaworzyliśmy sobie w gronie znajomych na tematy tylko nam wiadome, gdy w pewnej chwili na moich oczach wyrósł powolutku podążający do celu Prezydent mojego miasta, Pan Jacek Jaśkowiak. Nie wahając się przez chwilę postanowiłem ukłonić się człowiekowi, którego niezwykle szanuję. A więc bez namysłu twarz pochyliłem ku ziemi, niczym artystyczna gimnastyczka, za czym w parze doszło: dobry wieczór panie prezydencie! Pan Prezydent podszedł,
uścisnął mą dłoń, jednocześnie tego samego dokonał względem mych kompanów, po czym wdał się z nami w krótką kurtuazyjną pogawędkę. Myślałem, że pęknę z dumy. Oprócz Pana Prezydenta spotkałem także sporo innych znajomych twarzy. Ludzi niekiedy tylko skądś kojarzonych, ale też dobrych lub jeszcze mi bliższych znajomych. Nie obyło się jednak i tym razem bez kolejnych, a modnych ostatnio uników, i to w momencie, kiedy już miałem ochotę podejść i jako pierwszy wyciągnąć dłoń na powitanie. Ale potrafiło też zadziałać w drugą stronę. Bowiem bywa też, że podchodzi do ciebie dawny bardzo dobry kolega, niegdyś nawet pretendujący do miana przyjaciela, a teraz nie znaczy dla ciebie nic, bądź w najlepszym razie bardzo niewiele. Lecz rozmawiacie i staracie się przykryć przed otoczeniem narosłe przez lata animozje.
Serdeczne podziękowania dla Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją", dla jego Szanownej Małżonki rzecz jasna również, jak też dla wczorajszych Artystów. To był bardzo miły wieczór. Dla mnie przede wszystkim ze świetną muzyką Lebowskich, których najnowszej płyty u mnie na fm posłuchamy, gdy tylko zdobędę oczekiwany kompakt dysk.
P.S. Wczorajszego wieczoru stawiła się inna publiczność, niż wizerunkowo ta, do której me codzienne rockowe oko przyzwyczajone. Poza bodaj jedną koszulką, z logo "Lebowski", dziewięćdziesiąt procent ludu stanowiły zapachy drogich wód toaletowych - rodem z Douglasa, aniżeli przychylniejszej zasobności mojego portfela sieci Rossmann. Do tego trendy skrojone marynareczki oraz stosowne dla dam żakieciki, eleganckie suknie, ponadto apaszki, szaliczki i wyglancowane po szpik siedmiomilówki. Ludzie z kasą i klasą, których to przypadłości próżno szukać we mnie, a także właścicieli stosownych do odzienia audic czy beemek. Na wspólną wódę nawet nie ośmieliłbym się podmaślać.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Szczecińska grupa Lebowski istnieje od kilkunastu lat, tworząc swą sztukę bez pośpiechu, a i okazjonalnie wystawiając ją na koncertowych deskach. O tak, bardzo okazjonalnie, choć wczoraj właśnie ich muzyka dotarła do Poznania, i to nie po raz pierwszy. A wszystko dzięki prawdziwemu zapaleńcowi ich talentu, Piotrowi Grauschowi oraz jego żonie Renacie. Ach, bo możecie Szanowni Państwo nie wiedzieć o kim mowa, przecież Piotra większość z Was kojarzy za sprawą dość długiego przydomku: "nie tylko maszyny są naszą pasją". Adekwatnego zresztą względem na co dzień wykonywanej profesji, jaką prowadzenie sporych rozmiarów firmy "Grausch & Grausch". Piotrek ciągnie ją od lat do spółki z bratem, zatrudniając jednocześnie dobrych kilka tuzinów ludzi. A może nawet tuzin tuzinów? Nie zdziwiłbym się, szczególnie sądząc po wczorajszej frekwencji w Auli Artis, do której oprócz tradycyjnych nabywców biletów, większość z nas trafiła na specjalne zaproszenia. Jedno z nich przypadło również mojej (nie zawsze) skromnej osobie.
To był koncert zespołu wykonującego szeroko zakrojonego artystycznego rocka, głównie instrumentalnego, choć okazjonalnie nafaszerowanego wklejkami/cytatami z polskich filmów, z oryginalnymi głosami legendarnych aktorów. Zespołu zafascynowanego kinem, który też jakby tworzy pod nieistniejące, wyimaginowane filmy. Przydarzył się jednak wczoraj także pewien wokalny, nietrzymający się sztywno filmowych reguł smaczek - a zaśpiewany przez basistę - w postaci Dylanowskiego "All Along The Watchtower", którego na sfotografowanej setliście nie dostrzegam (dzięki WoyTec). Z racji niewiele późniejszej rockowej interpretacji tej kompozycji przez Jimiego Hendrixa, on sam także mógłby uzurpować do niego prawa, o co zapewne Bob Dylan żalu by nie miał.
Ponieważ grupa liczy na koncie ledwie jeden studyjny album, jeden koncertowy, plus dwa single, wielkiego repertuarowego pola manewru nie było, a jednak udało się stworzyć długi koncert, z antraktem pomiędzy zaplanowanymi dwoma częściami. Czas ten przeznaczono na wernisaż prac artysty fotografika, czasem wręcz zdjęciowego plastyka, Wiktora Franko.
Postanowiłem o tym wszystkim napisać, ponieważ nikt za mnie tego nie zrobi. Nie sądzę, by ludzie biznesu - a takich wczoraj naddatek - mieli na to czas i ochotę. Mimo wszystko sztuki Wiktora Franko także wyjaśniać nie zamierzam, albowiem już przed laty sparzył się na tym porucznik Columbo, który zażyczył sobie czegoś podobnego w jednej z galerii. I rykoszetem prosto w twarz usłyszał: my sztuki nie wyjaśniamy. Ale mogę Szanownym Państwu napisać o grupie Lebowski. Choćby tyle, że ta zabrzmiała pokaźnie, a jej muzykalności przydano tylu różnych kolorowych świateł, ile wypadało, by wszystko na scenie wzięło się w przyjazną symbiozę. Poza tym, usłyszeliśmy fragmenty z ich skromnego fonograficznego dorobku, jak też kompozycji z albumu właśnie nadchodzącego. Podobno ten powinien trafić do handlu za circa dwa/trzy tygodnie. Trzymam za obietnic słowa.
Podobało się mnie, Korfantemu także, o czym może zaświadczyć fakt, że na co dzień nierzucający się na słodycze Korfanty wyszarpnął z mej dłoni jednego z zaoferowanych mu Jogusiów. Najlepszych pod słońcem owocowych cukierków, jakie spowiły ludzkie dłonie w lubelskiej wytwórni Pszczółka.
Zanim jednak doszło do koncertu, gaworzyliśmy sobie w gronie znajomych na tematy tylko nam wiadome, gdy w pewnej chwili na moich oczach wyrósł powolutku podążający do celu Prezydent mojego miasta, Pan Jacek Jaśkowiak. Nie wahając się przez chwilę postanowiłem ukłonić się człowiekowi, którego niezwykle szanuję. A więc bez namysłu twarz pochyliłem ku ziemi, niczym artystyczna gimnastyczka, za czym w parze doszło: dobry wieczór panie prezydencie! Pan Prezydent podszedł,
uścisnął mą dłoń, jednocześnie tego samego dokonał względem mych kompanów, po czym wdał się z nami w krótką kurtuazyjną pogawędkę. Myślałem, że pęknę z dumy. Oprócz Pana Prezydenta spotkałem także sporo innych znajomych twarzy. Ludzi niekiedy tylko skądś kojarzonych, ale też dobrych lub jeszcze mi bliższych znajomych. Nie obyło się jednak i tym razem bez kolejnych, a modnych ostatnio uników, i to w momencie, kiedy już miałem ochotę podejść i jako pierwszy wyciągnąć dłoń na powitanie. Ale potrafiło też zadziałać w drugą stronę. Bowiem bywa też, że podchodzi do ciebie dawny bardzo dobry kolega, niegdyś nawet pretendujący do miana przyjaciela, a teraz nie znaczy dla ciebie nic, bądź w najlepszym razie bardzo niewiele. Lecz rozmawiacie i staracie się przykryć przed otoczeniem narosłe przez lata animozje.
Serdeczne podziękowania dla Piotrka "nie tylko maszyny są naszą pasją", dla jego Szanownej Małżonki rzecz jasna również, jak też dla wczorajszych Artystów. To był bardzo miły wieczór. Dla mnie przede wszystkim ze świetną muzyką Lebowskich, których najnowszej płyty u mnie na fm posłuchamy, gdy tylko zdobędę oczekiwany kompakt dysk.
P.S. Wczorajszego wieczoru stawiła się inna publiczność, niż wizerunkowo ta, do której me codzienne rockowe oko przyzwyczajone. Poza bodaj jedną koszulką, z logo "Lebowski", dziewięćdziesiąt procent ludu stanowiły zapachy drogich wód toaletowych - rodem z Douglasa, aniżeli przychylniejszej zasobności mojego portfela sieci Rossmann. Do tego trendy skrojone marynareczki oraz stosowne dla dam żakieciki, eleganckie suknie, ponadto apaszki, szaliczki i wyglancowane po szpik siedmiomilówki. Ludzie z kasą i klasą, których to przypadłości próżno szukać we mnie, a także właścicieli stosownych do odzienia audic czy beemek. Na wspólną wódę nawet nie ośmieliłbym się podmaślać.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
ci czterej dżentelmeni w jedności po lewej, to Lebowscy |