mój płytowy TOP 2017
1. OST "Dalida"
2. STEVE KILBEY & MARTIN KENNEDY "Glow And Fade"
3. BROTHER FIRETRIBE "Sunbound"
4. SNAKECHARMER "Second Skin"
5. MIKE OLDFIELD "Return To Ommadawn"
pozostała super "dziesiątka" w kolejności niezobowiązującej:
THE NIGHT FLIGHT ORCHESTRA "Amber Galactic"
STARSAILOR "All This Life"
THIS WINTER MACHINE "The Man Who Never Was"
ALICE COOPER "Paranormal"
BATTLE BEAST "Bringer Of Pain"
CHRIS NORMAN "Don't Knock The Rock"
STAN BUSH "Change The World"
CRAZY LIXX "Ruff Justice"
BLACKFIELD "V"
MEW "Visuals"
Bodaj, poza albumem Snakecharmer "Second Skin", wszystkie zrecenzowałem, więc chyba nie muszę argumentować dokonanego wyboru.
Zwycięża soundtrack do filmowej miłosnej biografii Dalidy. Na nim nie tylko jej piosenki, przez co całość doskonale oddaje atmosferę filmu i utrzymuje chronologię. Sveva Alviti wybitna w roli tej francuskiej piosenkarki o włoskim rodowodzie. Lisa Azuelos nie szukała sensacji, tylko przedstawiła Artystkę jako osobę pełną wrażliwości, której muzyczna kariera kroczyła w jednej linii z pasmem uczuciowych niepowodzeń. Dotąd nie trzeba było być fanem Dalidy, by wpaść w jej sidła - jak niżej podpisany. Przepiękny film i taka sama muzyka, której od kwietnia słucham regularnie.
Na drugim miejscu niedawna zdobycz (a raczej przedgwiazdkowy prezent), album Steve Kilbey & Martin Kennedy "Glow And Fade". Rzecz ujmująca, przy tym kosmiczna dosłownie i w przenośni. O płycie w poprzednim blogowym wpisie, a więc tylko kartka wstecz, polecam Państwa uwadze.
Miejsce trzecie wiąże się z zespołem od dawna lubianym, z tym, że ostatnio jakby nieco bardziej. Na pewno na ten stan rzeczy ma duży wpływ najnowszy czwarty w zespołowym dorobku, wręcz perfekcyjny album "Sunbound". Finowie z Brother Firetribe są u nas niemal nieznani, o czym również dowiódł niedawny wrocławski koncert, na którym wstydliwe pustki.
O będących na czwartym miejscu Snakecharmer kompletnie zapomniałem w moim kąciku recenzenckim, ale nie zapomniałem w audycjach, w których zawartość albumu systematycznie kompletowałem utwór po utworze. Drugi w dorobku "Second Skin", o kilka poziomów wyżej od wydanego cztery lata wcześniej debiutu. Były wokalista Heartland Chris Ousey w doskonałej formie, a towarzyszący mu sekcyjny kwintet kto wie, czy nie w jeszcze lepszej. Prawdziwy blues/hard-rockowy esej, który ukazał się z trzy-dekadowym poślizgiem. Dzisiaj takie albumy już tylko dla koneserów gatunku.
No i miejsce piąte... któż by się spodziewał tak niemodnej i bogatej w naturalne instrumenty płyty po Mike'u Oldfieldzie. Nawet jego odwieczni krytycy jakoś zacichli. Musieli docenić klasę Artysty, nad którym nie dało się po raz enty zawiesić złośliwego smogu. Pan Michał zamiast bezczelnie zafundować piąte Dzwony Rurowe, przypomniał o innym przycichłym już dziele "Ommadawn" i nagrał jego współczesną kontynuację. I zupełnie jak na pierwowzorze, otrzymujemy tasiemca podzielonego na dwie części, który jak dobra powieść zawiera wstęp, rozwinięcie i kunsztowny finał. Okazuje się, że w czasach obecnych da się nagrać kawał bogatej muzyki, a niekoniecznie komponować z lufą na skroni młodziakom, którzy oczekują na kolejny podkład pod swoje stresogenne strzelankowe gry.
I to jest ta piątka 2017, którą wyróżniam, zarazem nie wmawiając nikomu, że to koniecznie najlepsze płyty naszego globu.
Poza oficjalnym Top 5, pozostaje tuż za peletonem równie smakowita "dycha", która ma dla mnie nie mniejszą wartość. Mowa o płytach, do których chętnie powracam, choć nie przy każdej okazji to nagłaśniam.
THE NIGHT FLIGHT ORCHESTRA "Amber Galactic" - trzeci album zespołu utworzonego przez zdecydowanych metalowców, którzy czasem mają ochotę na muzykę swych ojców, i świetnie im to wychodzi. Typowy amerykański rock - jednak z mroźnej Skandynawii - z odniesieniami do przełomu 70/80's. Wówczas mieszano symfonię, syntezatory, gitary, plus kosmiczną otoczkę z chwytliwymi melodiami, do tego hard rockowe tempa.
STARSAILOR "All This Life" - gdyby nie zjawiskowy kilkunastoletni debiut "Love is Here", najprawdopodobniej tej płycie przypadłby taki status, a tak zupełnie muzyczne media nie dostrzegły walorów najnowszego tworu ekipy Jamesa Walsha i jego kompanów. Nawiedzone Studio niestety ma zbyt małe pole rażenia w dotarciu do wszystkich ewentualnych miłośników takiego grania. Alternatywno-melancholijny rock, który obecnie nie jest na fali, więc nagrywanie takich płyt można dzisiaj traktować jako artystyczne samobójstwo. Dla mnie jedna z najśliczniejszych płyt minionego roku.
THIS WINTER MACHINE "The Man Who Never Was" - progresywny album roku. Cieszę się, że taka płyta powstała, bo przez chwilę miałem obawy, że już nie lubię takiej muzyki. Jak dotąd ostatnie albumy Pendragon, IQ czy Marillion, tylko niezłe, a ja potrzebowałem czegoś zachwycającego. Czegoś, co by mi przypomniało o pierwszych westchnieniach przy "Misplaced Childhood", "The Sentinel", "The World" czy "Redress The Balance". Być może Anglicy już nigdy niczym nie zachwycą, ale na ten moment wielcy.
ALICE COOPER "Paranormal" - bierzcie młodziaki przykład z tego starszego pana, a za sprawą własnej niemocy twórczej, nie chowajcie głowy w piach. Zamiast metalowej błazenady - pokroju Nocnego Kochanka - można przecież nadal tworzyć rozrywkowy teatr, komiks, a nawet inteligentną groteskę, tym samym nie sprowadzając się do roli klauna.
BATTLE BEAST "Bringer Of Pain" - wcześniej ich nie słuchałem, dlatego czwarty album Finów z Battle Beast jest dla mnie debiutem. Ta hard'n'heavy ekipa czasem tnie jak żyleta, innym razem balladuje pod klasycznych Scorpions, a w jednym kawałku nawet puszczają oko pod dyskotekę. Nad wszystkim czuwa niesamowity głos niezbyt urodziwej, za to kapitalnie szarpiącej głosowymi strunami Noory Louhimo. Taki Rob Halford w spódnicy. Na szczęście owa spódnica tylko w przenośni, bowiem ta część garderoby tak pasuje do heavy metalu, jak Krzysztof Krawczyk do Black Sabbath.
CHRIS NORMAN "Don't Knock The Rock" - kocham tego faceta, ale nie oznacza to, że każdy postępek ujdzie mu na sucho. Jednak najnowsza płyta niewiarygodnie odmłodziła 67-letniego ex-wokalistę Smokie. Chris w dużej mierze zaserwował pełne energii rock/rock'n'rollowe dzieło, na którym nie zabrakło też trzech wybornych ballad oraz piosenek zdradzających kilka innych fascynacji.
STAN BUSH "Change The World" - ten album niebawem zrecenzuję, więc nie będę się nadwyrężać na zapas.
CRAZY LIXX "Ruff Justice" - najlepsza płyta Szwedów, którzy rżną hair metal niczym rdzenni Amerykanie. Mötley Crüe, Ratt, Skid Row, Kiss, Aerosmith... - jeśli lubicie tych kilku przedstawicieli dobrego przyłożenia, to nie zlekceważcie rekomendowanych przeze mnie Skandynawów.
BLACKFIELD "V" - na każdej płycie Steven Wilson z Avivem Geffenem tworzą ten sam - oparty na melancholii i refleksji - piosenkowy bukiet, i jeśli ktoś załapał w czym rzecz już pięć albumów wstecz, to najnowsze kompozycje byłego szefa Porcupine Tree oraz jego izraelskiego kompana, przygarną bez zbytecznej namowy. Pozostali ziewną i poszukają jakiegoś zgiełku.
MEW "Visuals" - śliczny album, po prostu. Artystyczny, o prog-rockowym zacięciu, choć wypełniony natchnionymi piosenkami, które nawet mają prawo polubić fani dawnych Yes, Supertramp czy Queen. Z wszystkich nich, Duńczycy nie tyle zżynają, co raczej są pod ich wpływem. Jednak być pod wpływem, jeszcze nie oznacza upoju.
W przeciętnym 2017 roku podobało mi się jeszcze trochę innych płyt, jak choćby:
THE WAR ON DRUGS "A Deeper Understanding"
DEPECHE MODE "Spirit"
KENNY WAYNE SHEPHERD "Lay It On Dawn"
THRESHOLD "Legends Of The Shires"
MOYA BRENNAN "Canvas"
BOB SEGER "I Knew You When"
CIGARETTES AFTER SEX "Cigarettes After Sex"
THE EDEN HOUSE "Songs For The Broken Ones"
SLOWDIVE "Slowdive"
BJØRN RIIS "Forever Comes To An End"
U2 "Songs Of Experience"
i jeszcze kilku innych.... lecz nie da się wszystkich umieścić w ścisłej piętnastce.
Rozczarowali giganci. Szczególnie Roger Waters, którego muzyczna prasa całego świata broniła troszkę bezpodstawnie. Mądre przesłanie w mocnych tekstach nie poszło w parze z muzyką. Mało zapamiętywalnych fraz, ciekawych melodii, czy jakiś niezwykłych momentów. Nie wyobrażam sobie wysłuchać w całości podczas koncertu albumu "Is This The Life We Really Want?". W 3/4-tych nudnego i tylko w niektórych momentach zdradzającego dawną przynależność Watersa do Pink Floyd. Oczywiście Waters należy do grupy rockowych twórców, co: Robert Fripp, Peter Hammill czy Sting, których się nie krytykuje, by nie narazić się samemu na tzw. "aftershocks".
"Infinite" Deep Purple z gorączką pod pierzyną i cierpieniem na podobną dolegliwość. Kapitalne dwa utwory, dwa niezłe, wszystko pozostałe do bólu nijakie. I niech usprawiedliwieniem nie będą jesienne metryki muzyków, bo taki Alice Cooper pokazał co myśli o domu starców.
Procol Harum na "Novum" dużo lepsi od powyższych kolegów, choć osobiście liczyłem na atrakcyjniejszy zestaw piosenek.
No i Alison Moyet. Po tak wysmakowanej płycie, jaką było poprzednie "The Minutes", najnowsza "Other" robi wrażenie odrzutów. Niewiarygodne, że Artystka - jak twierdzi - aż dwa lata musiała się napracować z tym samym producentem Guyem Sigworthem, co przy "The Minutes", a który tym razem kompletnie nie znalazł złotego środka. Za dużo instrumentów, ludzi, zamieszania, kombinacji, najlepiej trzeba było pozostać przy jednych syntezatorach, keyboardach i niewielu subtelnych samplach. Oto dobitny przykład przedobrzenia.
Nie chcąc zwlekać w nieskończoność zamykam rok 2017, jednak zastrzegam sobie prawo do ewentualnych korekt, a to z uwagi na kilka jeszcze nieprzesłuchanych płyt, których jeszcze ponad dziesięć wyczekuje pierwszego kontaktu. Część z nich nawet posłuchamy w najbliższą niedzielę. O ile audycja się odbędzie, albowiem musi się jeszcze znaleźć odpowiedni chętny do jej zrealizowania.
moją recenzję albumu "Glow And Fade" dostrzegł sam Martin Kennedy |
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
poranny deszczowy Poznań |
Zamek Cesarski |
Św. Marcin w deszczu ze śniegiem |
Winogrady, Osiedle Przyjaźni |