DAVID GILMOUR
"Live At Pompeii"
(SONY MUSIC)
*****
Gdy spojrzymy na mapę, Pompeje w kartograficznym zarysie włoskiego
kozaka znajdziemy w okolicach kości piszczelowej. A istniejący tam
Amfiteatr powstał w pierwszym stuleciu p.n.e., by w czasach swej
świetności służyć rozrywkom sportowym - zarówno z udziałem ludzi, jak też
zwierząt. Niejednokrotnie tym ostatnim służąc - za sprawą poległych
ofiar - jako smakowity jadłospis. Dla współczesnego konsumenta muzyki,
Pompeje kojarzą się przede wszystkim z nie tak odległym historycznie
występem Pink Floyd, do którego doszło w 1971 roku. Ówczesnemu
koncertowi przyglądała się publiczność widmo, która namacalnie mogła
dotknąć spektaklu dopiero po oficjalnie zmontowanym filmie. Był to okres płyty
"Meddle", z której to repertuaru Pink Floydzi zagrali wówczas "One Of These
Days", a przede wszystkim niesamowicie natchnioną wersję "Echoes".
Dopiero niedawno do oficjalnej sprzedaży, ten kultowy materiał trafił w
postaci płyty CD. Do tej pory krążąc jedynie w formie wizyjnej, bądź
jako pirackie winylowo-kompaktowe bootlegi.
David Gilmour wpadł
na pomysł zagrania w zabytkowym Amfiteatrze pod koniec 2015 roku,
spodziewając się tym samym wielu przeszkód w jego realizacji. Na
szczęście wszystko poszło gładko, więc ostatecznie zakontraktowano dwa
występy - na 7 i 8 lipca 2016 r. - jako wieńczące trasę promującą album
"Rattle That Lock". A więc w dwa tygodnie po wrocławskim koncercie, w
którym miałem przyjemność uczestniczyć.
Zanim "Live At Pompeii"
pod koniec września trafiło do sprzedaży, dwa tygodnie wcześniej -
niemal na całym świecie - trafiło do kin. U nas rzecz jasna również, w
światowym dniu premiery ustalonym na 13 września 2017 r.
Niewielu
szczęśliwców mogło uczestniczyć w obu pompejskich przedstawieniach,
albowiem z dawnego dwudziestotysięcznika, czynnym okazał się jedynie sam
przedsceniczny plac, z wyłączeniem nadgryzionych zębem czasu trybun. Co
i tak można uznać za nie lada przywilej.
Artyście ponadto bardzo
zależało na odpowiedniej oprawie, rozgłosie, a i nostalgicznym powrocie
do miejsca, w którym jako młody człowiek ze swoimi zespołowymi
kompanami dokonywał dla rocka rzeczy niezwykłych. Z kolei, dla takich jak
ja, posłuchanie współczesnego show w Pompejach stanowi również za
wspominkową kartkę z niedawnego wieczoru z wrocławskiego Placu
Wolności. Tym bardziej, iż obie setlisty niemal idealnie się zazębiają.
Z
obu niedawnych pompejskich wystąpień Gilmour za lepszy uznał ten
drugi. Podobno
nie dopadał go już taki stres, jak przy pierwszym podejściu. Jednak
nabywcom obu koncertów splecionych w monolit, trudno będzie się o tym
przekonać. Tym
bardziej, że odczucia Gilmoura mają się zgoła odmiennie do odbioru tego
fascynującego wydarzenia przez samych jego fanów.
Setlista obu
płyt niczym nas nie zaskoczy. To wciąż powszechnie wielbione kompozycje z
objęć Pink Floyd, jak i coraz pojemniejszego solowego dorobku Gilmoura.
Oczywiście zawsze coś musi wypaść, by do głosu mogły dojść kompozycje
najnowsze. Na ostatniej trasie dostąpiły tego: "5 A.M.", "Rattle That
Lock", "Faces Of Stone", "A Boat Lies Waiting", "In Any Tongue" oraz
"Today". A więc, mniej więcej połowa albumu "Rattle That Lock".
Wnikliwa
analiza utwór po utworze wydaje się nie mieć sensu, bo choć każdy z nich zawsze nosi swoisty charakter, to jednak pozostają pewne
elementy niezmienne. Podziwiam jednocześnie samego Artystę, iż ten przy
każdej okazji potrafi wyzwolić z siebie potężną dawkę zaangażowania,
potrzebną do przeżywania w równym stopniu tych samych kompozycji - z "The Wall", "Wish
You Were Here", bądź "Dark Side Of The Moon". Tak, by uczestnik każdego
koncertu odniósł wrażenie, że to właśnie jego dotyka najlepsza wersja z możliwych. Czystą maestrią wydaje się fakt grania - co
jeden/dwa dni - tego samego repertuaru, w równie przekonującym tonie.
Możemy
z całości wyrywać smaczki, typu
gra techniką slide w "High Hopes", albo obłędną wersję "Shine On You
Crazy Diamond", czyli jeden z tych magicznych momentów, w którym
zahipnotyzowany syntezator zmierza, niczym zachodzące słońce, w
horyzontu taflę, a gitara rozświetla jego gasnące promienie. Pompeje
służą takiej muzyce, wydając się idealnym miejscem dla wyobraźni.
Można o każdym fragmencie "Live At Pompeii" napisać osobną rozprawkę,
tylko po co? Przecież muzyka Pink Floyd, jak też większość twórczości
solowego Gilmoura, opiera się na detalach, na smaczkach, które najlepiej
dostrzec samemu. Niech każdy zadecyduje, czy odpowiada mu aktualna
wersja "The Great Gig In The Sky" - bez udziału zjawiskowej Claire
Torry, a w asyście trzech innych głosów, które po sobie przejmują
kolejne fazy tej niesamowitej kompozycji. Wiadomo, koncerty rządzą się
własnymi prawami, i nie da się uzyskać magii zapisanej z
najdoskonalszych interpretacji studyjnych. Jednak podczas koncertów
tworzą się nowe, inne spojrzenia, którym też należy się osobliwy pokłon.
Dla przykładu, gdzie można posłuchać mówiącego włoszczyzną Gilmoura,
jak nie po zakończeniu wspomnianego "Wielkiego Przedstawienia Na
Niebie".
Co łączy "te" Pompeje od tych PinkFloyd'owskich sprzed
ponad czterech i pół dekady? Ano jedynie obecność w obu setlistach kompozycji
"One Of These Days". Dzielą zaś kolorowe barwy, od tych dużo
skromniejszych czarno-białych, a które towarzyszyły mi w latach młodości, gdy po raz pierwszy obejrzałem legendarny pompejski występ Pink Floydów w polskiej telewizji.
Podwójny
CD, na którego podstawie piszę te słowa, jest tylko warstwą muzyczną,
której jedynie w niewielkim stopniu pomaga dołączona skromna książeczka.
W niej nieco ogólnych, jak i bardziej wnikliwych foto ujęć, co i tak ma
jedynie stanowić za ekstra zachętę do obejrzenia całości. I choć nie
należę do entuzjastów oglądania muzyki, to przeoczenie tego pompejskiego występu (a
raczej wypadkowej ich obu), należałoby uznać za złamanie
jedenastego przykazania: "nie przegap w muzyce tego, co najważniejsze".
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"