wtorek, 5 września 2017

zabawki

Podczas rozmów o muzyce, a i również o samym kolekcjonowaniu płyt, poznaję przeróżnych dziwaków. Często dużo większych ode mnie. Uwielbiają przechwalać się swymi zdobyczami. Tylko czasem czując lekkie zawstydzenie, szczególnie gdy przychodzi im podkreślić kupno jakiegoś wielbionego tytułu po raz kolejny. A bo inna okładka, bo ładniejszy booklet, bo dołożony plakat, bo kilka remiksów ponad pierwowzór,... Patrzą w oczy i opowiadają. Muszą się wygadać, choć niejednokrotnie czują zmieszanie, czasem też pewnego rodzaju zawstydzenie. Przychodzą jak do spowiedzi wiedząc, że ich nie wyśmieję, a wręcz rozgrzeszę i po ramieniu poklepię. Najlżej im na duszy, gdy w podobnym tonie odwdzięczę się historiami z własnego podwórka. Ooo, nie jestem odosobniony, on też taki świr - myślą zapewne. Ale znam też takie biedaczyska, które muszą przemycać do domu płyty pod koszulą. Bo żona skrzyczy, zezłości się, że na bzdury forsa poszła. Faktycznie, z tym problem jest. Bystrzy kompakciarze mogą spać spokojnie, ale co z tymi winylowcami? - których tylko przybywa. Przemyć tu bracie czarnego długograja upalnym latem pod t-shirtem. Zaczyna się więc kombinowanie i upychanie biednych tekturowych okładek w aktówkach, albo nie daj Boże bezstelażowych plecakach. Za coś takiego po łapskach, nawet jeśli sprawa dotyczy samoobrony, albo działania w imię sztuki.
Otworzyłem temat, bo oto właśnie kolejny dobrze mi znany jegomość poopowiadał o domowych zbiorach płyt Louisa Armstronga, Duke'a Ellingtona, Glenna Millera, Elli Fitzgerald, i jeszcze tym podobnych Artystów. Wykonawców, których uwielbia, a o których dzisiejsze, często mizerne gusta, coraz rzadziej wspominają. Pochwalił się tym samym pokaźnymi domowymi archiwaliami. Wyszło na to, że każdego z owych twórców posiada przynajmniej po kilkanaście, a przeważnie po kilkadziesiąt tytułów - na winylach. Wszczynając pogawędkę zechciał się tym samym upewnić, czy uprawianie tej niesportowej dyscypliny nie wykracza jednak poza obręb ogólnie przyjętej normalności. Myślę, że chciał usłyszeć: spokojnie, też jestem takim szajbusem, w dodatku dostrzegam jeszcze na horyzoncie kilku podobnych. To tylko poluzowało tryby. Pasjonat wyjawił, że posiada w zbiorach w kilku wydaniach pewien koncert Armstronga z 1965 roku. Takich w zasadzie wydaniach niewiele się nieróżniących, za wyjątkiem samych okładek, nalepek wytwórń, jak też oczywistych różnych dat na rewersach opakowań. Wie pan, kręci mnie to - w końcu dodał. Na jego twarzy zarysowała się ulga, gdy po chwili dołożyłem, że też cierpię na podobną przypadłość. I że również wiele ulubionych albumów pomnażam, w zależności od ilości ich wznowień. Bo przecież starych sprzedać nie wolno, a każda nowa edycja wydaje się obowiązkowa. No i później leżakuje na domowych regałach przesadna ilość wydań "Paranoid", "Misplaced Childhood" lub "The Wall", które większość szarego luda przelicza na wartość samochodów, metrów kwadratowych ziemi pod budowę domu, bądź kalkuluje na złota sztabki. A ile to jest warte? - dopytują. I dziwią się, gdy odpowiadam: nie wiem, nie obchodzi mnie. Przecież ja tego nigdy nie sprzedam. Fakt, zrobią to inni, gdy już mnie nie będzie.






Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")