L.R.S. - "Down To The Core" - (FRONTIERS) -
***
Nie znam w moim kraju zbyt wielu entuzjastów takiego miękkiego "metalu". Nieskromnie dodam, że należę do chlubnego grona osób poprawiających te statystyki, w związku z powyższym z nieukrywaną przyjemnością, a i kompetencją, chwytam za pióro w celu przelania na papier uczuć o uroczym debiutanckim dziele tria L.R.S.
Pod tym tajemniczym skrótem ukrywają się trzej dżentelmeni: Tommy LaVerdi - wokalista znany z grupy 21 Guns (dowodzonej przez gitarzystę Scotta Gorhama z Thin Lizzy). Następnie, Josh Ramos - sprawny gitarzysta, grający w przeszłości w pochodnych Journey'owskich projektach The Storm oraz Hardline, a także współpracujący do niedawna z wokalistą Hugo. Ramos jakoś szczególnie pechowo nigdy dotąd nie liznął prawdziwej międzynarodowej sławy, na jaką bez wątpienia zasługiwał. Ostatnią trzecią postacią jest perkusista Michael Shotton - grający w kanadyjskiej grupie Von Groove - i tu nie jestem pewien, ale chyba już nieistniejącej?...
Taki zestaw muzyków jasno nasuwa z czym będziemy mieć do czynienia. Wyobraźnia podpowiada, że "Down To The Core" będzie zbiorem rasowego hard rocka. Nic z tych rzeczy, album przynosi co prawda dwanaście zgrabnych kompozycji, jednak te są dość delikatne, lekkie, by nie powiedzieć - niemal popowe. Gdyby nie gitara Josha Ramosa, to muzyce L.R.S. bliżej byłoby do piosenkarstwa estradowego, zamiast do Journey, Bad English, itp. AOR'owych wykonawców, do których przecież grupa aspiruje.
L.R.S. przeważnie grają nastrojowo, romantycznie, można by rzec, że jak na rocka, to wręcz relaksacyjnie. Choć widniejący tu niemały zestaw dynamicznych piosenek ("Our Love To Stay", "Livin' 4 A Dream", "Never Surrender", "Down To The Core", "Waiting For Love") zaprzecza powyższym słowom. Tryska z nich energia bliska najżwawszych fragmentów albumów Journey (z czasów "Infinity" czy "Frontiers"). Nie brakuje jednak ballad ("I Can Take You There", "Almost Over You", "To Be Your Man", "Not One Way To Give", czy niezwykłej urody "Universal Cry"). Takich o miłości, poszukiwaniu szczęścia, o rozstaniach - słowem, o relacjach damsko męskich. Niegdyś takimi piosenkami zdobywano wierzchołki przebojowych list, dzisiaj takowe komponuje się z nostalgii za tamtymi czasami, choć na szczęście wciąż nie brakuje fanów takiego grania.
Być może ta muzyka jest nazbyt ckliwa, być może i przez to nawet nieznośna i na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. Fani konkretnego i rasowego grania spod znaku Thin Lizzy, UFO czy dajmy na to takiego Nazareth, mają szansę zaoszczędzić pieniądze na inne czasy, ale entuzjaści melodyjnego rocka, będą się upajać tą muzyką niczym koala listkami eukaliptusa.
Przyjemny kawał "roczka", za którego życia na pewno bym nie oddał, ale posłucham chętnie jeszcze nie raz.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
sobota, 31 maja 2014
piątek, 30 maja 2014
WINGER - "Better Days Comin' " - (2014) -
WINGER - "Better Days Comin' " - (FRONTIERS) -
**1/3
Okładka "Better Days Comin' " jest jakby negatywem poprzedniego longplaya "Karma" (2009). Niestety muzyka także. Kompletnie nie pojmuję co się stało. Po tak fantastycznej, wręcz tryskającej energią płycie, grupa zalicza właśnie drastyczną obniżkę formy. Nie warsztatową, nie produkcyjną - a kompozycyjną. Absolutnie nie można się przyczepić do smakowitych gitarowych solówek Reba Beacha (także dobrze nam znanego gitarzysty z Whitesnake) czy samego Kipa Wingera, którego śpiewu wciąż miło posłuchać. Jednak takie atuty, to zbyt mało, skoro śladem za nimi nie podążają dobre utwory.
Co prawda płyta rozpoczyna się jak należy i nie zwiastuje niczego złego - "Midnight Driver Of A Love Machine" jawi się mocą, dobrym żywym tempem i całkiem chwytliwą melodią. Poza tym, gitary tną jak brzytwa szyję, a zatem miłe nijakiego początki. Kolejne dwa nagrania "Queen Babylon" oraz "Rat Race" nie mają już tej siły rażenia, choć dają się zaakceptować. Szczególnie "Rat Race" - energetyczny, mocny, ponadto należycie przez Kipa Wingera wyskandowany, szkoda jednak, że w sumie poza fajnym podstawowym gitarowym podkładem, nie posiada niczego więcej do zaoferowania. Później często bywa źle, albo bardzo źle (nudziarskie "Better Days Comin' ", zupełnie bez pary "Tin Soldier", czy wręcz mdłe "So Long China", "Storm In Me" oraz "Be Who You Are Now"). Przepraszam bezgranicznych fanów Winger, ale połowę tego albumu zajmują chyba najgorsze kompozycje w historii zespołu. Ale, ale, ale ... są tutaj dwa znakomite numery, z czego jeden "Ever Wonder", można nawet nazwać swego rodzaju perłą. Tytuł zresztą także do czegoś zobowiązuje. Jest to niezwykłej urody leniwa,
rozmarzona ballada, zaśpiewana z wielkim uczuciem (refleksja nad życiem, o tym co było, co będzie, kim jesteśmy, i że nigdy nie zmienisz tego co już się dokonało). Delikatny nienachalny klawiszowy podkład, troszkę pianistycznych plam, plus powolne partie gitarowe (w tym piękne choć krótkie solo) - lekko szorstkie i idealnie dopasowane do głosu Wingera. Czasem kupujemy płytę dla jednego utworu, z którym nigdy nie chcemy się rozstać. To właśnie coś takiego. Zaskakujące, bo niegdyś tego typu rzeczy nagrywali mistrzowie rocka progresywnego lub w chwilach słabości bractwo od dyskretnego szczęku blach, a przecież Winger wywodzą się z nurtu hair metalu. Dawne to jednak czasy, dotyczące ledwie ich pierwszych dwóch płyt.
Warto pochwalić jeszcze finałowy "Out Of This World" ("...jeśli miłość jest lekiem, to przedawkowanie dobrze nam zrobi..."). To także ballada, jednak już taka nieco bardziej hałaśliwa. Kip Winger zaśpiewał w niej niczym Sammy Hagar z okresu Van Halen'owskich płyt w rodzaju "For Unlawful Carnal Knowledge" lub "Balance".
Szkoda, że najlepszymi momentami tego albumu są ballady. Wolałbym kipiącego energią rock'n'rolla - jak niegdyś. Nie będę na siłę doszukiwać się jakichkolwiek wartości, których tutaj po prostu nie ma. Wierzę jednak, że dobre jeszcze powróci.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
**1/3
Okładka "Better Days Comin' " jest jakby negatywem poprzedniego longplaya "Karma" (2009). Niestety muzyka także. Kompletnie nie pojmuję co się stało. Po tak fantastycznej, wręcz tryskającej energią płycie, grupa zalicza właśnie drastyczną obniżkę formy. Nie warsztatową, nie produkcyjną - a kompozycyjną. Absolutnie nie można się przyczepić do smakowitych gitarowych solówek Reba Beacha (także dobrze nam znanego gitarzysty z Whitesnake) czy samego Kipa Wingera, którego śpiewu wciąż miło posłuchać. Jednak takie atuty, to zbyt mało, skoro śladem za nimi nie podążają dobre utwory.
Co prawda płyta rozpoczyna się jak należy i nie zwiastuje niczego złego - "Midnight Driver Of A Love Machine" jawi się mocą, dobrym żywym tempem i całkiem chwytliwą melodią. Poza tym, gitary tną jak brzytwa szyję, a zatem miłe nijakiego początki. Kolejne dwa nagrania "Queen Babylon" oraz "Rat Race" nie mają już tej siły rażenia, choć dają się zaakceptować. Szczególnie "Rat Race" - energetyczny, mocny, ponadto należycie przez Kipa Wingera wyskandowany, szkoda jednak, że w sumie poza fajnym podstawowym gitarowym podkładem, nie posiada niczego więcej do zaoferowania. Później często bywa źle, albo bardzo źle (nudziarskie "Better Days Comin' ", zupełnie bez pary "Tin Soldier", czy wręcz mdłe "So Long China", "Storm In Me" oraz "Be Who You Are Now"). Przepraszam bezgranicznych fanów Winger, ale połowę tego albumu zajmują chyba najgorsze kompozycje w historii zespołu. Ale, ale, ale ... są tutaj dwa znakomite numery, z czego jeden "Ever Wonder", można nawet nazwać swego rodzaju perłą. Tytuł zresztą także do czegoś zobowiązuje. Jest to niezwykłej urody leniwa,
rozmarzona ballada, zaśpiewana z wielkim uczuciem (refleksja nad życiem, o tym co było, co będzie, kim jesteśmy, i że nigdy nie zmienisz tego co już się dokonało). Delikatny nienachalny klawiszowy podkład, troszkę pianistycznych plam, plus powolne partie gitarowe (w tym piękne choć krótkie solo) - lekko szorstkie i idealnie dopasowane do głosu Wingera. Czasem kupujemy płytę dla jednego utworu, z którym nigdy nie chcemy się rozstać. To właśnie coś takiego. Zaskakujące, bo niegdyś tego typu rzeczy nagrywali mistrzowie rocka progresywnego lub w chwilach słabości bractwo od dyskretnego szczęku blach, a przecież Winger wywodzą się z nurtu hair metalu. Dawne to jednak czasy, dotyczące ledwie ich pierwszych dwóch płyt.
Warto pochwalić jeszcze finałowy "Out Of This World" ("...jeśli miłość jest lekiem, to przedawkowanie dobrze nam zrobi..."). To także ballada, jednak już taka nieco bardziej hałaśliwa. Kip Winger zaśpiewał w niej niczym Sammy Hagar z okresu Van Halen'owskich płyt w rodzaju "For Unlawful Carnal Knowledge" lub "Balance".
Szkoda, że najlepszymi momentami tego albumu są ballady. Wolałbym kipiącego energią rock'n'rolla - jak niegdyś. Nie będę na siłę doszukiwać się jakichkolwiek wartości, których tutaj po prostu nie ma. Wierzę jednak, że dobre jeszcze powróci.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
czwartek, 29 maja 2014
EMBRACE - "Embrace" - (2014) -
EMBRACE - "Embrace" - (COOKING VINYL) -
****
Danny McNamara (zespołowy wokalista) jakiś czas temu zapewniał, że na najnowszym albumie Embrace, muzycy zaprezentują się ze świeżością bliską ich debiutowi (LP "The Good Will Out" z 1998 roku). Tamten album był w swoim czasie sporą sensacją na Wyspach i nie tylko, zbierając mnóstwo pochlebstw, a i przy okazji pokrywając się ostatecznie Platyną. Osobiście jednak uważam dwa następne dzieła ("Drawn From Memory" , z naciskiem na "If You've Never Been") za nieco lepsze, ale to już tylko moja skromna opinia.
Kilka lat temu pojawiła się informacja o wskrzeszeniu Embrace, jednak później na długo zapanowała cisza, więc potraktowałem całą sprawę jako plotkę. Teraz okazało się, że grupa cały czas gdzieś tam w zaciszu ambitnie pracowała, czego efektem ta oto właśnie płyta - zatytułowana po prostu jako "Embrace".
Materiał na nią powstawał od 2011 roku, aż po teraz, z kolei muzycy w jednym z wywiadów zapewniali, iż zależało im na doskonałym finalnym wyniku, przez co nie mieli ochoty ani trochę się spieszyć. I co z tego wyszło? Wydaje się, że nie ma zaskoczeń. To wciąż bardzo melodyjne i chóralne piosenki, nierzadko o stadionowej mocy. Czasem witalne i w duchu pokrzepiające, innym razem niespieszne i melancholijne. Dokładnie takie jak na wcześniejszych pięciu albumach, tyle że podane bardziej nowocześnie, co w zasadzie nikogo dziwić nie powinno. Mogą je polubić entuzjaści współczesnego oblicza U2, albo tego jeszcze do niedawna przebojowego kierunku Coldplay, czy pełnego mocy melancholijnego, lecz w sumie zdecydowanie stadionowego uwodzenia Toma Chaplina z grupy Keane. Co prawda Danny McNamara bywa bardziej mroczny, ale w tamtej części świata dobrze wszystkim robi dokładanie do zgrabnych melodii szczypty posępności spod znaku Iana Curtisa. Choć w tym miejscu od razu zapewnię, iż Embrace nie mają niczego wspólnego z graniem pod Joy Division.
Na "Embrace" grupa jawi się jako typowo gitarowa, jednak nie unika także kontaktów z elektroniką, a i również stosuje gdzieniegdzie pełne rozmachu aranżacje smyczkowe.
O przebojowym charakterze albumu przekonują nas choćby otwierające całość trzy dynamiczne piosenki: "Protection", "In The End" oraz "Refugees". Każda nosi znamiona przebojowości, a to że na singla wybrano ostatnią z nich, było chyba jedynie kwestią kaprysu samego ich promotora. Podobnie sprawa się przedstawia z takim "Follow You Home", czy utrzymanym troszkę w klimacie roztańczonego U2 "Quarters", bądź z lekka nerwowym i podgorączkowym "Self Attack Mechanism". Największym atutem grupy zawsze były i chyba nadal pozostaną piosenki pełna ciepła, czy wręcz pewnego romantycznego uniesienia, jak: "I Run", "At Once" , a także niesamowity absolutnie genialny finał "A Thief On My Island". Po takim utworze nie dziwię się Chrisowi Martinowi z Coldplay, że jest ich fanem.
Wydaje się, że głos Danny'ego został stworzony do śpiewania właśnie tego typu rzeczy. Ach, gdyby on i jego koledzy zechcieli niegdyś nagrać całą taką płytę .... Zresztą, w takich nieco drapieżniejszych balladach , typu "The Devil Looks After His Own", Embrace także wypadają bardzo przekonująco. To taki utwór z gatunku tych, co na długo pozostają w pamięci.
Nie sądzę jednak po wysłuchaniu całości, by Brytyjczycy czymkolwiek nas tutaj zaskoczyli, ale na pewno pokazali wielką klasę. Udowodnili "kilku" ambitnym, lecz może nie tak jak oni utalentowanym młodziakom, jak należy ten rodzaj sztuki uprawiać. Nagrali płytę połowicznie wręcz cudowną, nie dając przy tym plamy pozostałym troszkę zwyczajniejszym piosenkom. Najważniejsze, że w ogóle powrócili, z czego naprawdę bardzo się cieszę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
****
Danny McNamara (zespołowy wokalista) jakiś czas temu zapewniał, że na najnowszym albumie Embrace, muzycy zaprezentują się ze świeżością bliską ich debiutowi (LP "The Good Will Out" z 1998 roku). Tamten album był w swoim czasie sporą sensacją na Wyspach i nie tylko, zbierając mnóstwo pochlebstw, a i przy okazji pokrywając się ostatecznie Platyną. Osobiście jednak uważam dwa następne dzieła ("Drawn From Memory" , z naciskiem na "If You've Never Been") za nieco lepsze, ale to już tylko moja skromna opinia.
Kilka lat temu pojawiła się informacja o wskrzeszeniu Embrace, jednak później na długo zapanowała cisza, więc potraktowałem całą sprawę jako plotkę. Teraz okazało się, że grupa cały czas gdzieś tam w zaciszu ambitnie pracowała, czego efektem ta oto właśnie płyta - zatytułowana po prostu jako "Embrace".
Materiał na nią powstawał od 2011 roku, aż po teraz, z kolei muzycy w jednym z wywiadów zapewniali, iż zależało im na doskonałym finalnym wyniku, przez co nie mieli ochoty ani trochę się spieszyć. I co z tego wyszło? Wydaje się, że nie ma zaskoczeń. To wciąż bardzo melodyjne i chóralne piosenki, nierzadko o stadionowej mocy. Czasem witalne i w duchu pokrzepiające, innym razem niespieszne i melancholijne. Dokładnie takie jak na wcześniejszych pięciu albumach, tyle że podane bardziej nowocześnie, co w zasadzie nikogo dziwić nie powinno. Mogą je polubić entuzjaści współczesnego oblicza U2, albo tego jeszcze do niedawna przebojowego kierunku Coldplay, czy pełnego mocy melancholijnego, lecz w sumie zdecydowanie stadionowego uwodzenia Toma Chaplina z grupy Keane. Co prawda Danny McNamara bywa bardziej mroczny, ale w tamtej części świata dobrze wszystkim robi dokładanie do zgrabnych melodii szczypty posępności spod znaku Iana Curtisa. Choć w tym miejscu od razu zapewnię, iż Embrace nie mają niczego wspólnego z graniem pod Joy Division.
Na "Embrace" grupa jawi się jako typowo gitarowa, jednak nie unika także kontaktów z elektroniką, a i również stosuje gdzieniegdzie pełne rozmachu aranżacje smyczkowe.
O przebojowym charakterze albumu przekonują nas choćby otwierające całość trzy dynamiczne piosenki: "Protection", "In The End" oraz "Refugees". Każda nosi znamiona przebojowości, a to że na singla wybrano ostatnią z nich, było chyba jedynie kwestią kaprysu samego ich promotora. Podobnie sprawa się przedstawia z takim "Follow You Home", czy utrzymanym troszkę w klimacie roztańczonego U2 "Quarters", bądź z lekka nerwowym i podgorączkowym "Self Attack Mechanism". Największym atutem grupy zawsze były i chyba nadal pozostaną piosenki pełna ciepła, czy wręcz pewnego romantycznego uniesienia, jak: "I Run", "At Once" , a także niesamowity absolutnie genialny finał "A Thief On My Island". Po takim utworze nie dziwię się Chrisowi Martinowi z Coldplay, że jest ich fanem.
Wydaje się, że głos Danny'ego został stworzony do śpiewania właśnie tego typu rzeczy. Ach, gdyby on i jego koledzy zechcieli niegdyś nagrać całą taką płytę .... Zresztą, w takich nieco drapieżniejszych balladach , typu "The Devil Looks After His Own", Embrace także wypadają bardzo przekonująco. To taki utwór z gatunku tych, co na długo pozostają w pamięci.
Nie sądzę jednak po wysłuchaniu całości, by Brytyjczycy czymkolwiek nas tutaj zaskoczyli, ale na pewno pokazali wielką klasę. Udowodnili "kilku" ambitnym, lecz może nie tak jak oni utalentowanym młodziakom, jak należy ten rodzaj sztuki uprawiać. Nagrali płytę połowicznie wręcz cudowną, nie dając przy tym plamy pozostałym troszkę zwyczajniejszym piosenkom. Najważniejsze, że w ogóle powrócili, z czego naprawdę bardzo się cieszę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
środa, 28 maja 2014
TOTO - "35th Anniversary - Live in Poland" - (2014) -
TOTO - "35th Anniversary - Live in Poland" - (EAGLE RECORDS) -
*****
Byłem na Toto w 1999 roku w warszawskiej Kongresówce. Wówczas grupa promowała album "Mindfields", który można było w kuluarach zakupić na kilka dni przed oficjalną jego światową premierą. Zdarzyło się to w czasach, gdy na fotel wokalisty powrócił jego najbardziej znany głos - Bobby Kimball. I choć był to naprawdę znakomity koncert, to chyba zamieniłbym się biletem na ten niedawny łódzki, z którego właśnie skrojono (podobno nawet w całości) podwójny CD, a także DVD oraz Blu-ray.
Jak pamiętamy, całkiem przecież niedawno temu Steve Lukather rozwiązał grupę definitywnie, ale na szczęście ten stan trwał bardzo krótko i chwilkę później wskrzesił ją z uwagi na zbliżające się 35-lecie jej poczęcia. Ale już bez wspomnianego Bobby'ego Kimballa. Co zapewne mogło zasmucić fanów wiernie przywiązanych do oryginalnych wersji piosenek, w rodzaju "Rosanna" czy "Hold The Line". Ja jednak ucieszyłem się, a nawet na swój sposób wzruszyłem, na powrót Josepha Williamsa. Mojego ulubionego głosu z Toto i zarazem wokalisty z najbardziej osobiście lubianych płyt - vide: "Fahrenheit" i "The Seventh One".
Czerwcowy wieczór roku 2013 w łódzkiej Atlas Arenie musiał być na swój sposób niezwykły, skoro grupa właśnie tenże wybrała na oficjalną pamiątkę z tamtej jubileuszowej trasy. A przecież jak powszechnie wiadomo, koncert nie został wyprzedany do ostatniego miejsca. Nie to jednak było najważniejsze. Tamtego dnia Toto zagrali jak w transie, co słychać na każdym kroku, a ponadto publiczność zgotowała owacyjne przyjęcie, czego także zatuszować się nie da.
Jak już wspomniałem, głównym wokalistą był Joseph Williams, ale przecież Steve Lukather poza byciem mózgiem zespołu i zarazem wspaniałym gitarzystą, także przecież często bywa głównym śpiewakiem. Mało tego, w role wokalne również często wciela się klawiszowiec David Paich, który dzieli grę na czarno-białych prostokącikach ze Stevem Porcaro - kolejnej legendzie grupy. Skoro już wymieniłem 2/3-cie składu, to pragnę jeszcze dorzucić dla porządku - basistę Nathana Easta i giganta perkusyjnego Simona Phillipsa. Już same nazwiska elektryzują. Ktoś powie, że nawet nie trzeba włączyć tego podwójnego albumu, by się przekonać o jego mocy. Oj tak, to najlepszy koncertowy album Toto z wszystkich wydanych do tej pory. A było ich trochę.
Są tutaj rozciągnięte do granic możliwości przebojowe piosenki, takie jak: "Africa" (ponad 10 minut - z wokalną improwizacją, wyostrzenie podpartą sekcją basowo-perkusyjną), "Rosanna" (prawie minut 9 - z kapitalnym solo Lukathera) czy "Home Of The Brave" (także 9-minutowe), jest jeszcze sporo innych klasyków, typu: "I'll Be Over You", "I Won't Hold You Back", "99", "Hold The Line" czy "Stop Loving You" - choć już niekoniecznie podanych w jakiś rozwlekłych wersjach. Chwała grupie za prezentację wielu wybornych kompozycji, które fani Toto znają i uwielbiają, jednak nie pochodzących na co dzień z tego najbardziej rozpoznawalnego śpiewnika. I tak, polecam choćby porywające i pełne wysmakowania wersje: "It's A Feeling", "Goin' Home", czy genialną "Wings Of Time" (lepszą od tej z LP "Kingdom Of Desire"), ponadto "St. George And The Dragon" (obłędnie wręcz zaśpiewaną przez Josepha Williamsa), witalną i podmetalizowaną "White Sister", jazzująco-rockową "Better World", bądź popisową, drapieżną, ale i melodyjną "How Many Times" - zaśpiewaną przez maestro Lukathera.
Pełnej woni koncert - przebojowy, ale i mistrzowsko gdzieniegdzie improwizowany, zawierający mnóstwo przebojów, jak i wiele wybornych piosenek także o statusie przebojów - lecz już takich dla tylko najzagorzalszych fanów zespołu. Całość zagrana doskonale. Oto wzorcowy przykład pełnego spełnienia się na scenie. Ponadto, trudno nawet sobie wyobrazić, by komuś kto tam był, mogłoby coś nie przypasować. Kapitalny spektakl - bez najmniejszej przesady - i zarazem jedna z najbardziej porywających płyt w historii Toto. Nie tylko w skali albumów koncertowych, a w skali ogólnej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
*****
Byłem na Toto w 1999 roku w warszawskiej Kongresówce. Wówczas grupa promowała album "Mindfields", który można było w kuluarach zakupić na kilka dni przed oficjalną jego światową premierą. Zdarzyło się to w czasach, gdy na fotel wokalisty powrócił jego najbardziej znany głos - Bobby Kimball. I choć był to naprawdę znakomity koncert, to chyba zamieniłbym się biletem na ten niedawny łódzki, z którego właśnie skrojono (podobno nawet w całości) podwójny CD, a także DVD oraz Blu-ray.
Jak pamiętamy, całkiem przecież niedawno temu Steve Lukather rozwiązał grupę definitywnie, ale na szczęście ten stan trwał bardzo krótko i chwilkę później wskrzesił ją z uwagi na zbliżające się 35-lecie jej poczęcia. Ale już bez wspomnianego Bobby'ego Kimballa. Co zapewne mogło zasmucić fanów wiernie przywiązanych do oryginalnych wersji piosenek, w rodzaju "Rosanna" czy "Hold The Line". Ja jednak ucieszyłem się, a nawet na swój sposób wzruszyłem, na powrót Josepha Williamsa. Mojego ulubionego głosu z Toto i zarazem wokalisty z najbardziej osobiście lubianych płyt - vide: "Fahrenheit" i "The Seventh One".
Czerwcowy wieczór roku 2013 w łódzkiej Atlas Arenie musiał być na swój sposób niezwykły, skoro grupa właśnie tenże wybrała na oficjalną pamiątkę z tamtej jubileuszowej trasy. A przecież jak powszechnie wiadomo, koncert nie został wyprzedany do ostatniego miejsca. Nie to jednak było najważniejsze. Tamtego dnia Toto zagrali jak w transie, co słychać na każdym kroku, a ponadto publiczność zgotowała owacyjne przyjęcie, czego także zatuszować się nie da.
Jak już wspomniałem, głównym wokalistą był Joseph Williams, ale przecież Steve Lukather poza byciem mózgiem zespołu i zarazem wspaniałym gitarzystą, także przecież często bywa głównym śpiewakiem. Mało tego, w role wokalne również często wciela się klawiszowiec David Paich, który dzieli grę na czarno-białych prostokącikach ze Stevem Porcaro - kolejnej legendzie grupy. Skoro już wymieniłem 2/3-cie składu, to pragnę jeszcze dorzucić dla porządku - basistę Nathana Easta i giganta perkusyjnego Simona Phillipsa. Już same nazwiska elektryzują. Ktoś powie, że nawet nie trzeba włączyć tego podwójnego albumu, by się przekonać o jego mocy. Oj tak, to najlepszy koncertowy album Toto z wszystkich wydanych do tej pory. A było ich trochę.
Są tutaj rozciągnięte do granic możliwości przebojowe piosenki, takie jak: "Africa" (ponad 10 minut - z wokalną improwizacją, wyostrzenie podpartą sekcją basowo-perkusyjną), "Rosanna" (prawie minut 9 - z kapitalnym solo Lukathera) czy "Home Of The Brave" (także 9-minutowe), jest jeszcze sporo innych klasyków, typu: "I'll Be Over You", "I Won't Hold You Back", "99", "Hold The Line" czy "Stop Loving You" - choć już niekoniecznie podanych w jakiś rozwlekłych wersjach. Chwała grupie za prezentację wielu wybornych kompozycji, które fani Toto znają i uwielbiają, jednak nie pochodzących na co dzień z tego najbardziej rozpoznawalnego śpiewnika. I tak, polecam choćby porywające i pełne wysmakowania wersje: "It's A Feeling", "Goin' Home", czy genialną "Wings Of Time" (lepszą od tej z LP "Kingdom Of Desire"), ponadto "St. George And The Dragon" (obłędnie wręcz zaśpiewaną przez Josepha Williamsa), witalną i podmetalizowaną "White Sister", jazzująco-rockową "Better World", bądź popisową, drapieżną, ale i melodyjną "How Many Times" - zaśpiewaną przez maestro Lukathera.
Pełnej woni koncert - przebojowy, ale i mistrzowsko gdzieniegdzie improwizowany, zawierający mnóstwo przebojów, jak i wiele wybornych piosenek także o statusie przebojów - lecz już takich dla tylko najzagorzalszych fanów zespołu. Całość zagrana doskonale. Oto wzorcowy przykład pełnego spełnienia się na scenie. Ponadto, trudno nawet sobie wyobrazić, by komuś kto tam był, mogłoby coś nie przypasować. Kapitalny spektakl - bez najmniejszej przesady - i zarazem jedna z najbardziej porywających płyt w historii Toto. Nie tylko w skali albumów koncertowych, a w skali ogólnej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
wtorek, 27 maja 2014
KOMBII - "Wszystko Jest Jak Pierwszy Raz" - (2014) -
KOMBII - "Wszystko Jest Jak Pierwszy Raz" - (UNIVERSAL MUSIC POLSKA) -
***1/2
Tytuł albumu "Wszystko jest jak pierwszy raz" sentymentalnie przenosi nas do dawnych niewinnych czasów, w których wszystko było fascynujące - bo pierwsze. Kombii najwyraźniej się nam rozmarzyli.
W muzyce też to można odczuć - ale tylko trochę. Nie usłyszymy tutaj drugich "Przytul Mnie", "Wspomnienia z pleneru" czy "Królowie Życia", ale i zarazem nie zaatakują nas komputery, bity, automaty, itp... Poza tym, pamiętajmy, że Kombii z dwoma "i" nie są tym samym Kombi co trzy dekady temu, choć na tej płycie troszkę muzycy postarali się do dawnego zbliżyć. Podchodząc do sprawy klasycznie, analogowo i bez tej całej żmudnej roboty z poprawkami, nakładkami, miksami ...
O należyte brzmienie zadbał "klasyczny" producent Rafał Paczkowski - odpowiedzialny za przynajmniej kilka wartościowych płyt w naszym kraju, w tym za genialną "Tacy Sami" - Lady Pank (moją ulubioną!) czy "Tak! Tak!" - Obywatela G.C. Powstała zatem płyta o naturalnym brzmieniu, choć zarazem lekka i przebojowa. W jej powstanie zaangażowali się nie tylko czterej zespołowi artyści, ale i zacni goście w osobach: Marka Kościkiewicza, Andrzeja Piasecznego, Marcina Piotrowskiego czy Jacka Cygana.
Kombii zadbali o to, by nie zranić sympatyków od ich ostatniej przebojowej twórczości , ale zarazem przykuć uwagę tych dawnych, którzy po odejściu Sławomira Łosowskiego stracili sympatię dla dalszych losów zespołu. Tych drugich nadal niełatwo będzie w pełni do siebie przekonać, bo i mnie wściekłość ogarnia na ciągły brak jego klawiszowych zagrywek i pięknego charakterystycznego brzmienia w konfrontacji z gitarą Grzegorza Skawińskiego i basem Waldemara Tkaczyka. A trzeba także przyznać, że panowie Tkaczyk i Skawiński grają na tej płycie ze sporą klasą. Nawet jeśli nie wszystkie piosenki rzucają na kolana, to samo posłuchanie ich gry daje naprawdę dużo przyjemności.
Płytę otwiera singlowy i tytułowy "Jak pierwszy raz". Świetna i bardzo pogodna piosenka, utrzymana w nieco funky-dyskotekowym klimacie, choć zagranym na rockowo. Panowie umiejętnie wpletli tutaj echa dawnych Bee Gees, KC & The Sunshine Band czy Tavares. Nie wiem czy nawet sami sobie z tego zdali sprawę. Choć wnioskuję po kapitalnej linie basu Tkaczyka, że chyba jednak tak. Dla mnie ta piosenka to istna bomba, ale zdaję sobie sprawę, że dla ścisłych wyznawców rocka, będzie ona uosobieniem chały i kiczu. Ich sprawa.
Po takim początku od razu rozpoczynamy plądrowanie reszty w nadziei odkrycia podobnych melodii, ale tutaj każda piosenka jest osobliwa i nie próbuje powielać jakiejkolwiek innej.
"Wszystko jest ..." jest płytą nieskomplikowaną, wyrazistą, lecz nie od razu ją polubimy. Nie mam także zamiaru nikomu wmawiać, że mamy tutaj do czynienia z czymś niezwykłym, ale czy wszystko co fajne od razu musi nosić status arcydzieł i panteonów? Można przecież ot tak po prostu polubić takie przebojowe "Eldorado" (z ładną partią klawiszy i gitary) "Bezchmurne niebo", "Za sobą" czy na pół balladę "Proszę wróć". Wreszcie, trudno przejść wrażliwej duszy obojętnie obok finałowej i dostojnej pieśni "Kto sieje wiatr". Kolejny przykład , że czasem nie trzeba aranżacyjnego przepychu, by osiągnąć cel i przekaz. Pianino, lekki podmuch syntezatorów i zaangażowany śpiew Grzegorza Skawińskiego - piękne!
Pozytywna i zarazem melancholijna płyta Kombii. Z pakietem wielu dobrych piosenek. Naprawdę warto posłuchać.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
***1/2
Tytuł albumu "Wszystko jest jak pierwszy raz" sentymentalnie przenosi nas do dawnych niewinnych czasów, w których wszystko było fascynujące - bo pierwsze. Kombii najwyraźniej się nam rozmarzyli.
W muzyce też to można odczuć - ale tylko trochę. Nie usłyszymy tutaj drugich "Przytul Mnie", "Wspomnienia z pleneru" czy "Królowie Życia", ale i zarazem nie zaatakują nas komputery, bity, automaty, itp... Poza tym, pamiętajmy, że Kombii z dwoma "i" nie są tym samym Kombi co trzy dekady temu, choć na tej płycie troszkę muzycy postarali się do dawnego zbliżyć. Podchodząc do sprawy klasycznie, analogowo i bez tej całej żmudnej roboty z poprawkami, nakładkami, miksami ...
O należyte brzmienie zadbał "klasyczny" producent Rafał Paczkowski - odpowiedzialny za przynajmniej kilka wartościowych płyt w naszym kraju, w tym za genialną "Tacy Sami" - Lady Pank (moją ulubioną!) czy "Tak! Tak!" - Obywatela G.C. Powstała zatem płyta o naturalnym brzmieniu, choć zarazem lekka i przebojowa. W jej powstanie zaangażowali się nie tylko czterej zespołowi artyści, ale i zacni goście w osobach: Marka Kościkiewicza, Andrzeja Piasecznego, Marcina Piotrowskiego czy Jacka Cygana.
Kombii zadbali o to, by nie zranić sympatyków od ich ostatniej przebojowej twórczości , ale zarazem przykuć uwagę tych dawnych, którzy po odejściu Sławomira Łosowskiego stracili sympatię dla dalszych losów zespołu. Tych drugich nadal niełatwo będzie w pełni do siebie przekonać, bo i mnie wściekłość ogarnia na ciągły brak jego klawiszowych zagrywek i pięknego charakterystycznego brzmienia w konfrontacji z gitarą Grzegorza Skawińskiego i basem Waldemara Tkaczyka. A trzeba także przyznać, że panowie Tkaczyk i Skawiński grają na tej płycie ze sporą klasą. Nawet jeśli nie wszystkie piosenki rzucają na kolana, to samo posłuchanie ich gry daje naprawdę dużo przyjemności.
Płytę otwiera singlowy i tytułowy "Jak pierwszy raz". Świetna i bardzo pogodna piosenka, utrzymana w nieco funky-dyskotekowym klimacie, choć zagranym na rockowo. Panowie umiejętnie wpletli tutaj echa dawnych Bee Gees, KC & The Sunshine Band czy Tavares. Nie wiem czy nawet sami sobie z tego zdali sprawę. Choć wnioskuję po kapitalnej linie basu Tkaczyka, że chyba jednak tak. Dla mnie ta piosenka to istna bomba, ale zdaję sobie sprawę, że dla ścisłych wyznawców rocka, będzie ona uosobieniem chały i kiczu. Ich sprawa.
Po takim początku od razu rozpoczynamy plądrowanie reszty w nadziei odkrycia podobnych melodii, ale tutaj każda piosenka jest osobliwa i nie próbuje powielać jakiejkolwiek innej.
"Wszystko jest ..." jest płytą nieskomplikowaną, wyrazistą, lecz nie od razu ją polubimy. Nie mam także zamiaru nikomu wmawiać, że mamy tutaj do czynienia z czymś niezwykłym, ale czy wszystko co fajne od razu musi nosić status arcydzieł i panteonów? Można przecież ot tak po prostu polubić takie przebojowe "Eldorado" (z ładną partią klawiszy i gitary) "Bezchmurne niebo", "Za sobą" czy na pół balladę "Proszę wróć". Wreszcie, trudno przejść wrażliwej duszy obojętnie obok finałowej i dostojnej pieśni "Kto sieje wiatr". Kolejny przykład , że czasem nie trzeba aranżacyjnego przepychu, by osiągnąć cel i przekaz. Pianino, lekki podmuch syntezatorów i zaangażowany śpiew Grzegorza Skawińskiego - piękne!
Pozytywna i zarazem melancholijna płyta Kombii. Z pakietem wielu dobrych piosenek. Naprawdę warto posłuchać.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
H.E.A.T. - "Tearing Down The Walls" - (2014) -
H.E.A.T. - "Tearing Down The Walls" - (earMUSIC / EDEL) -
***2/3
Szwedzi są bardzo melodyjnym narodem i mają to "coś" we krwi. Abba, Roxette, Europe, ... Skąd tyle optymizmu, kwitnącego w najbardziej depresyjnej części naszego kontynentu? Być może to tylko chęć odreagowania na zimny i ponury klimat wytwarza w tamtejszych muzykach jakąś niezwykłą siłę.
H.E.A.T. są kolejnym przykładem soczyście melodyjnej odmiany heavy glam rocka. I choć grupa nie gra żadnej modnej, ni nowoczesnej muzyki, to jednak na brak popularności narzekać nie może.
Cała profesjonalna przygoda rozpoczęła się w 2008 roku, kiedy to na rynek trafił debiutancki i naprawdę niezły album "H.E.A.T." Wówczas wokalistą był jeszcze Kenny Leckremo, który także zaśpiewał na drugim i przy okazji fantastycznym longplayu "Freedom Rock" - rekomendowanym zresztą przez samego Joey Tempesta (wokalistę Europe). Drzwi do szerokiego metalowego gremium otworzyły się po takim wyczynie automatycznie, lecz niestety wkrótce przyszedł poważny kryzys, grupę opuścił Leckremo, a na jego miejscu przy mikrofonie stanął laureat szwedzkiego "Idola" - Eric Gronwall. Wydany w 2012 roku trzeci album "Address The Nation" okazał się mdłym i przelukrowanym zbiorem pseudo podmetalizowanych piosenek, których wartość obniżyła kompletnie do nich niepasująca barwa głosu Gronwalla. W zasadzie dla mnie zespół przestał być w tamtym momencie całkowicie atrakcyjnym. Po czymś tak słabym mogła nastąpić jedynie pełna rehabilitacja, albo jeszcze bardziej wzmożone brnięcie w głąb krainy nijakości. Upłynęły kolejne dwa lata, i gdy o H.E.A.T. już niemal kompletnie zapomniałem, wpadła mi dość przypadkowo do rąk ich najnowsza produkcja "Tearing Down The Walls". Taki tytuł jednak zobowiązuje. Można go odczytać na zasadzie - co złe to za nami, burzymy mury i podążamy ku lepszemu. Jak zasugerowali - tak uczynili.
To kompletnie inny poziom, inne melodie, inne emocje, ... Powstały album zmiata wszystko co napotyka na drodze. Swą witalnością, wigorem i wybuchową melodyką po prostu zaraża od pierwszego kontaktu. Entuzjaści melodic metalowych klimatów znajdą tu najlepsze chwile z dawnych dokonań ziomków z Europe, ale i pakiet podpatrzonych wzorców u Foreigner, Whitesnake, Journey, itp. drużyn. Co prawda muzycy H.E.A.T. deklarują jeszcze swe uwielbienie dla Van Halen, AC/DC czy Iron Maiden, jednak wyraźnych wpływów powyższych bym się tutaj na siłę nie doszukiwał.
Wypada pochwalić cały zespół, grający naprawdę z dużym sercem, ale przede wszystkim wyróżniłbym piękne partie gitarowe Erika Riversa, który ewidentnie przerobił lekcje z nutami swego krajana Johna Noruma, ale i wszystkich tych pirotechnicznych onanistów z gatunku Johna Sykesa, Micka Jonesa, Neala Schona czy Eddiego Van Halena.
Okazało się ponadto, że do należytych nut, nawet Erikowi Gronwallowi nagle jakoś cudotwórczo poprawił się jego głos.
I tak jak na poprzednim "Address The Nation" nie potrafiłem znaleźć choćby jednej kompozycji do polubienia ot tak od serca, tak tutaj stałem się niewolnikiem przynajmniej połowy albumu, nie odrzucając przy tym całej pozostałej reszty.
Już sam początek jest piorunujący - "Point Of Know Return". Idealny numer do efektownego wejścia na scenę i zainicjowania koncertu. Idealny także na mocny początek płyty. Jednak następny "A Shot At Redemption" jest jeszcze lepszy. Jednostajnie wybijany werblem rytm i także równo asystująca mu gitara, po czym następuje stadionowy refren, przy którym nie ustoi w miejscu nawet największy ponurak.
Miłośnicy prostych, lecz barwnych melodii, poczują zapewne ekstazę jeszcze przy "Tearing Down The Walls", "Mannequin Show", "We Will Never Die" (kompozycja ich byłego gitarzysty - Dave'a Dalone'a) czy finałowym "Laughing At Tomorrow". To absolutnie chwytliwe cacka , pomimo iż dla fanów Slayera czy Sepultury, będą to rzeczy rozwodnione, a raczej aluminiowe. Dochodzi tu jeszcze ładna, by nie powiedzieć wręcz śliczna ballada - pianistyczna i z lekka symfoniczna "All The Nights".
To te najbardziej klarowne w moim odczuciu momenty, jednak wszystkich pozostałych polecam absolutnie nie zlekceważyć, bo kto wie ....
Kompletnie się nie spodziewałem tak udanej płyty po zespole, którego przed dwoma laty pozbyłem się ze swojego życia, wyrzucając za artystyczną burtę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
***2/3
Szwedzi są bardzo melodyjnym narodem i mają to "coś" we krwi. Abba, Roxette, Europe, ... Skąd tyle optymizmu, kwitnącego w najbardziej depresyjnej części naszego kontynentu? Być może to tylko chęć odreagowania na zimny i ponury klimat wytwarza w tamtejszych muzykach jakąś niezwykłą siłę.
H.E.A.T. są kolejnym przykładem soczyście melodyjnej odmiany heavy glam rocka. I choć grupa nie gra żadnej modnej, ni nowoczesnej muzyki, to jednak na brak popularności narzekać nie może.
Cała profesjonalna przygoda rozpoczęła się w 2008 roku, kiedy to na rynek trafił debiutancki i naprawdę niezły album "H.E.A.T." Wówczas wokalistą był jeszcze Kenny Leckremo, który także zaśpiewał na drugim i przy okazji fantastycznym longplayu "Freedom Rock" - rekomendowanym zresztą przez samego Joey Tempesta (wokalistę Europe). Drzwi do szerokiego metalowego gremium otworzyły się po takim wyczynie automatycznie, lecz niestety wkrótce przyszedł poważny kryzys, grupę opuścił Leckremo, a na jego miejscu przy mikrofonie stanął laureat szwedzkiego "Idola" - Eric Gronwall. Wydany w 2012 roku trzeci album "Address The Nation" okazał się mdłym i przelukrowanym zbiorem pseudo podmetalizowanych piosenek, których wartość obniżyła kompletnie do nich niepasująca barwa głosu Gronwalla. W zasadzie dla mnie zespół przestał być w tamtym momencie całkowicie atrakcyjnym. Po czymś tak słabym mogła nastąpić jedynie pełna rehabilitacja, albo jeszcze bardziej wzmożone brnięcie w głąb krainy nijakości. Upłynęły kolejne dwa lata, i gdy o H.E.A.T. już niemal kompletnie zapomniałem, wpadła mi dość przypadkowo do rąk ich najnowsza produkcja "Tearing Down The Walls". Taki tytuł jednak zobowiązuje. Można go odczytać na zasadzie - co złe to za nami, burzymy mury i podążamy ku lepszemu. Jak zasugerowali - tak uczynili.
To kompletnie inny poziom, inne melodie, inne emocje, ... Powstały album zmiata wszystko co napotyka na drodze. Swą witalnością, wigorem i wybuchową melodyką po prostu zaraża od pierwszego kontaktu. Entuzjaści melodic metalowych klimatów znajdą tu najlepsze chwile z dawnych dokonań ziomków z Europe, ale i pakiet podpatrzonych wzorców u Foreigner, Whitesnake, Journey, itp. drużyn. Co prawda muzycy H.E.A.T. deklarują jeszcze swe uwielbienie dla Van Halen, AC/DC czy Iron Maiden, jednak wyraźnych wpływów powyższych bym się tutaj na siłę nie doszukiwał.
Wypada pochwalić cały zespół, grający naprawdę z dużym sercem, ale przede wszystkim wyróżniłbym piękne partie gitarowe Erika Riversa, który ewidentnie przerobił lekcje z nutami swego krajana Johna Noruma, ale i wszystkich tych pirotechnicznych onanistów z gatunku Johna Sykesa, Micka Jonesa, Neala Schona czy Eddiego Van Halena.
Okazało się ponadto, że do należytych nut, nawet Erikowi Gronwallowi nagle jakoś cudotwórczo poprawił się jego głos.
I tak jak na poprzednim "Address The Nation" nie potrafiłem znaleźć choćby jednej kompozycji do polubienia ot tak od serca, tak tutaj stałem się niewolnikiem przynajmniej połowy albumu, nie odrzucając przy tym całej pozostałej reszty.
Już sam początek jest piorunujący - "Point Of Know Return". Idealny numer do efektownego wejścia na scenę i zainicjowania koncertu. Idealny także na mocny początek płyty. Jednak następny "A Shot At Redemption" jest jeszcze lepszy. Jednostajnie wybijany werblem rytm i także równo asystująca mu gitara, po czym następuje stadionowy refren, przy którym nie ustoi w miejscu nawet największy ponurak.
Miłośnicy prostych, lecz barwnych melodii, poczują zapewne ekstazę jeszcze przy "Tearing Down The Walls", "Mannequin Show", "We Will Never Die" (kompozycja ich byłego gitarzysty - Dave'a Dalone'a) czy finałowym "Laughing At Tomorrow". To absolutnie chwytliwe cacka , pomimo iż dla fanów Slayera czy Sepultury, będą to rzeczy rozwodnione, a raczej aluminiowe. Dochodzi tu jeszcze ładna, by nie powiedzieć wręcz śliczna ballada - pianistyczna i z lekka symfoniczna "All The Nights".
To te najbardziej klarowne w moim odczuciu momenty, jednak wszystkich pozostałych polecam absolutnie nie zlekceważyć, bo kto wie ....
Kompletnie się nie spodziewałem tak udanej płyty po zespole, którego przed dwoma laty pozbyłem się ze swojego życia, wyrzucając za artystyczną burtę.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
poniedziałek, 26 maja 2014
już 6 czerwca 2014 najnowsza SAGA
Już niebawem, albowiem 6 czerwca br., ukaże się najnowszy album Sagi. Płyta będzie nosić tytuł "Sagacity".
Dystrybucją w naszym kraju zajmie się firma Mystic Production.
Oto oficjalna garść informacji:
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
Dystrybucją w naszym kraju zajmie się firma Mystic Production.
Oto oficjalna garść informacji:
June
6th
will see the release the brand new SAGA
album “Sagacity”.
On this album the
Canadian progressive rockers manage to keep their signature sound
alive with a touch of modernity.
Or
as Michael
Sadler puts
it:
„For
me this album marks a return to many of the signature elements that
put Saga on the map at the onset of the band’s career, while
maintaining a fi rm grip on the here and now. The balance between
past, present and future is the key and I think that’s what we’ve
managed to achieve. Quite simply, this is SAGA...2014!“
He
certainly got it right. “Sagacity”
does
neither lack the striking guitar riffs which go hand in hand with the
extensive keyboard arrangement nor Michael
Sadler’s
characteristic voice. SAGA
welcomes
you with a familiarity and an album full of progressive rock anthems.
In
addition the 1CD version, we will produce a special
edition
including a bonus CD with nine live recordings from an energetic
performance at the SWR1 Rockarena festival in 2013. Ranging from one
classic like “The
Cross” to
another one like “On
The Loose”, the
bonus CD surely proves why SAGA are still going strong.
There
is just one thing left to say: welcome to SAGA 2014!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
(4 godziny na żywo!!!)
===============================
"BLOG NAWIEDZONEGO"
oraz
"BLOG TYLKO O PŁYTACH CD i LP
Subskrybuj:
Posty (Atom)