niedziela, 24 maja 2015

SEVEN - "7" - (2014) -




SEVEN
"7" - (ESCAPE MUSIC) -
*****

Nieczęsto przychodzi mi zaszczyt zrecenzowania płyty, po wysłuchaniu której rozpościeram skrzydła i odlatuję. Choć przyznaję, że ostatnio miałem ku temu nawet kilka okazji - genialni Revolution Saints czy nad wyraz udany, absolutnie wyborny najnowszy album Toto. Nie trudno wszak zauważyć, że mowa o świecie melodyjnego rocka, czy jak kto woli - lekkiego, wręcz eleganckiego hard rocka. Jakkolwiek mają się ku sobie przeciwstawności "lekki" przy "hard".
Seven tworzą muzycy o korzeniach RPA-brytyjskich, a ich początki kariery sięgają zmierzchu lat osiemdziesiątych. Trzeba dodać - kariery krótkiej i niespełnionej. Były to czasy bardzo nieprzychylne dla szerokich perspektyw uprawiania tego typu twórczości. Rodził się grunge i wszelkiego rodzaju tym podobne brzmienia, więc nawet taki koncern jak Polydor, nie był w stanie swą marką niczego na dłuższą metę uratować. Przecież Magnum także tam wkrótce utracili kontrakt. Nie było wyjścia, muzyka Seven poszła do szuflady na długie lata. Do teraz. Bo oto okazało się, że grupie udało się odrodzić, a nawet pozyskać wiele uznanych nazwisk do zrealizowania upragnionego przedsięwzięcia. Weźmy, chociażby Marka Mangolda - klawiszowca kapitalnych i kompletnie zapomnianych Touch, ale i mózgu grupy Drive, She Said, czy niegdyś współpracownika Michaela Boltona, kiedy to jeszcze ten uznany piosenkarz zajmował się rockiem. Wśród gości pojawił się także klasowy gitarzysta Mike Slamer (niegdyś z City Boy czy Steelhouse Lane), także i inny gitarzysta Lars Chris (znany z Lion's Share), ale i instrumentaliści klawiszowi, jak: Adam Wakeman (syn słynnego Ricka - tego z Yes) oraz Didge Digital - muzyk brytyjskiej formacji FM. Szybko okazało się, że dawne piosenki nie straciły nic na aktualności, i gdy poddano ich współczesnemu brzmieniu, odpowiednim aranżacjom, te rozwinęły się niczym soczysta wiosenna zieleń. I zabrzmiały jakbyśmy udali się wehikułem czasu do najwspanialszej melodyjnej dekady wszech czasów.
Powstały album nosi niewyszukany tytuł "Seven", za to przynosi 11 obłędnie pięknych kawałków, co stawia go na współczesnym AOR-owym piedestale. Jestem skłonny użyć ryzykownego stwierdzenia, że w dzisiejszych realiach, nawet wielu dawnych mistrzów gatunku nie byłoby w stanie osiągnąć poziomu tego albumu. Można się rozpływać nad jego urokiem, jednak wszystko to pozostanie w sferze pustych słów, dopóki się o tym nie przekonamy na własnej skórze.
To najwspanialsze 40 minut jakie może sobie wymarzyć każdy fan wychowany na piosenkach z głosem Lou Gramma, Johna Parra, Jimiego Jamisona, Roberta Harta czy Stana Busha. Z silnym wskazaniem na tego pierwszego, bowiem muzyka Seven wykazuje największe przywiązanie do tej nieco lżejszej odsłony Foreigner. A głos Micka Devine'a ma w sobie coś z ducha Lou Gramma. Nie będąc wszak jego bladą kopią - tak dla jasności.
Każda z zawartych tu piosenek posiada znamiona radiowego hitu i nawet wiedźma z miotłą ich nie przegoni. Otwierający album "Shoot To Kill", to wypisz wymaluj Foreigner z okresu "Say You Will". Nawet Mick Devine śpiewa tu niczym rodzony brat Lou Gramma. Następna piosenka "Inside Love" jest tak smakowita, że nie ma na świecie takiej czekolady. Chwilkę później (bo piosenki trwają ledwie po 3/4 minuty) do głosu dochodzi jedyna w tym zestawie ballada "Diana". Natchniony fortepian, ukryte w tle delikatne smyczki, plus poruszający śpiew Devine'a od razu przywołują na myśl "Right Here Waiting" - Richarda Marxa. Cudo! A później perła goni perłę.... Od "Still", "Headlines", poprzez "Strangers", "America"...., aż po finałowy "Say Goodbye".
Niesamowicie urocza płyta, by nie rzec, że w swej kategorii dosłownie - genialna !!!


  
Andrzej Masłowski 

 
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań)  - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00



"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"