Wczoraj doszła mnie wieść o śmierci Paula Chapmana (Artysta umarł w dniu swoich urodzin!) - gitarzysty m.in. UFO czy Lone Star. To tylko część jego zasług, albowiem tych zespołów było nieco więcej. Jednak te dwa stanowiły za szczególny pakiet wysokich umiejętności Walijczyka. I choć Chapmana w UFO postrzegamy jako następcę wielkiego Michaela Schenkera, a to za sprawą czterech studyjnych albumów, wydawanych jeden po drugim, począwszy od "No Place To Run", warto wiedzieć, że muzyk grywał już z Niezidentyfikowanymi sporo wcześniej. Występował z nimi jako wioślarz koncertowy, m.in. w 1974 - jako drugi gitarzysta składu, oraz zastępując chwilowo nieaktywnego Schenkera w 1977 roku.
Na koncercie UFO byłem tylko raz - w 1983 roku, i był to właśnie czas Paula Chapmana oraz niekończących się na niego narzekań. Że nie jest tak dobry, jak Schenker, itp uszczypliwości. Faktem, iż wraz z nastaniem dekady 80's, studyjne płyty UFO nieco osłabły, przez co najczęściej obwiniano samego Chapmana. Niesłusznie, nie on przecież był odpowiedzialny za kompozycyjną obniżkę formy. Nadal trzon sprawczy w tej materii przysługiwał Philowi Moggowi i Pete'owi Way'owi, zaś Chapman niekiedy dokładał się do wiktu, niejednokrotnie podsuwając pojedyncze smaczki. I nie były to rzeczy złe. Choć faktycznie, album "The Wild, The Willing And The Innocent" wydaje się przez niego nieco zdominowany. Ale to dobra płyta, więc w czym problem?. Jasne, UFO okresu 1974-79 są nie do podrobienia. Nie da się tego zdyskredytować i chyba nikt z tym nie dyskutuje. Do dzisiaj tamten kawałek UFO-historii stanowi za kanwę najlepszego heavy grania w dziejach świata. Dlatego Chapmanowi, choćby i z racji wcześniejszych wydarzeń, nie mogło być łatwo. Wszak był on po prostu sprawnym, o wielu umiejętnościach gitarzystą, lecz nie miał w sobie tej "śpiewającej" smykałki, którą operował jego poprzednik. I w tym tkwi naszego dzisiejszego bohatera przekleństwo. Dlatego, nie porównujmy, a po prostu doceńmy jego wkład w późniejsze UFO, które i tak o niebo lepsze niż wiele cienkich późniejszych albumów (i to już z powrotnym Schenkerem), na czele z "Covenant" czy "Sharks". Dekada 80's nie była więc czasem straconym.
Lubię płyty z Paulem Chapmanem, szczególnie "No Place To Run". I nikomu nie wciskam, że z owej "czwórki" ta akurat najlepsza, bo tu działa sentyment. Udało mi się do niej dotrzeć, gdy jeszcze była absolutną nowizną. Jako piętnastolatek upolowałem winyla i słuchałem go całym ciałem. Co zatem będę tłumaczyć, jak czułem tę muzykę. Do dzisiaj pamiętam, co ona ze mną wyrabiała. Najpierw skomponowane przez Chapmana intro "Alpha Centauri", po czym wynurzała się magiczna petarda "Lettin' Go", i do dzisiaj jest to jeden z najprzyjemniejszych akcentów mego młodzieńczego żywota. Dlatego niech sobie jadą po tej płycie malkontenci, co mnie to. Ale ok, UFO każdy zna, wiadomo, lecz co powiecie na Lone Star? To już nie była taka typowa i topowa formacja, pomimo iż również dzielnie walczyła o listy przebojów. I kto Wam Kochani o czymś podobnym napisze, jeśli nie autor Nawiedzonego Studia. Kto, może Antyradyjeczko lub to drugie pseudorockowe przekleństwo, tylko dla picu i zuchwałością samozwańcze RockRadyjeczkiem. Ściemniacze, udawacze i zwykłe cieniasy. Można się przy nich urżnąć, ale ze śmiechu. Ich moc, to jak naznaczona kapką alkoholu cherry. Zwyczajni pozerzy, którzy nie mają nic wspólnego z rockiem i niesioną wobec niego misyjnością. To takie radyjka, z gatunku, co im podeślą, zagrają. Nic, tylko koniunkturalne podejście do muzyki. Ale niech amatorzy ich słuchają, skoro w chałupach tylko białe mebelki i zero dobrych płyt, a i wrodzonej smykałki do eksplorowania.
Lone Star wydali dwie płyty + pozostawili tyciu materiału "śmieciowego", do tego po latach opublikowano jeszcze spleciony z paprochów trzeci album. Słabiutki, więc nie zawracajmy nim sobie głowy. Liczą się główne dwa pierwsze. A szczególnie pierwszy, wydany w 1976 roku. Tutaj uznanie zdobyła art-rockowa, rozbudowana przeróbka Beatles'owskiego "She Said, She Said", lecz były na nim rzeczy jeszcze lepsze. M.in. natchnione "Lonely Soldier" (uwielbiam!) czy synth-prog'rockowe "Spaceships". Aż niewiarygodne, że tak ambitna muzyka była niegdyś młodzieżową. Posłuchałem jej właśnie po dłuższej rozłące, i wciąż padam do jej stóp. Jakiż to przeuroczy hard rock z kosmicznym posmakiem. Stanowcza gitara Chapmana wchodziła tu w interakcje z przestrzennymi partiami klawiszowymi, a nierzadko z typowymi dla drugiej połowy lat 70-tych syntezatorami. Drugim gitarzystą był tu równie dobry Tony Smith. Tak więc, mamy klasowego rocka, szczyptę kosmosu, a przede wszystkim maestrię umiejętności i kompozycyjnego smaku. To twórczość z czasów, kiedy nie realizowano łatwizną na domowych komputerkach, lecz każdy dźwięk gruntownie analizowano i przetwarzano, zanim ten trafił na taśmę produkcyjną. I żadna z tego masówa, byśmy się dobrze zrozumieli. Dbałość o szczegóły feeryczna. Słychać to także na ustępującej debiutowi "dwójce" - wydanej rok później. Mam oba te albumy na jednym cedeku. W 1993 roku tak postanowiła angielska oficyna BGO Records. W podobnym szlifie opublikowała ona również kilka albumów UFO. Cóż, nazbyt oszczędnie, cykl 2 LP na 1 CD, ale były to czasy, kiedy wszyscy narzekali na ceny kompaktów, więc wytwórnie wychodziły naprzeciw masowym oczekiwaniom. Tego typu edycje ograbiały oko z przyjemności, gdyż do absolutnego lilipuctwa miniaturyzowano okładki oryginalnych płyt. Po czasie wszystko wróciło do gustowności, i ja też dokupiłem ponownie te same albumy UFO, tym razem już w zremasterowanych i estetyczniejszych reedycjach. Rzecz jasna, nie wyzbywając się starych. Szkoda, że jakoś w przypadku Lone Star ostała mi się tylko stara edycja.
Z księgi M.C.Stronga "The Great Rock Discography" dorzucam Szanownym Państwu wykaz popularności owej Chapman'owskiej czwórki albumów UFO, byście sobie prześledzili ich los na dawnych listach przebojów. W lewym kwadraciku pozycje na brytyjskim topie, po prawej dwusetka amerykańskiego Billboardu. Niestety nikłe znaczenie Lone Star nie dostąpiło w tej księdze własnego hasła, więc tych danych z automatu nie przekażę.
Odeszła też Bonnie Pointer. Jedna z czterech sióstr stosownie ochrzczonej formacji Pointer Sisters. Bonnie miała mocny głos, choć z pozostałymi Pointerkami działała tylko w najwcześniejszym dla formacji okresie. W tym, kiedy pleciono tak fajne kawałki, co "How Long (Betcha' Got A Chick On The Side)" czy "Yes We Can Can". Ten ostatni akurat nie był ich kompozycją, choć dziewczyny były tak przekonujące, że uczyniły go własną.
U nas Bonnie nigdy nie była jakoś szczególnie popularna, albowiem jej udział w Pointerkach wysokimi akcjami stał głównie w USA, zaś w Polsce Pointer Sisters zyskały nieco na sławie, gdy już występowały jako trio (bez Bonnie), no i wówczas kilka piosenek nieco zagruchotało na listach, klubach czy dyskotekach. Najbardziej "I'm So Excited" oraz "Jump (For My Love)". Tę pierwszą lubię szczególnie.
W czasie, w którym Pointer Sisters jako trio podbijały świat, Bonnie nagrywała solo, a jako takiego sukcesu dostarczyły jej jedynie dwa pierwsze albumy - wydane u schyłku dekady 70's.
A.M.