MELIDIAN
"Lost In The Wild" - (reedycja na CD - ROCK CANDY RECORDS) -
****1/2
Pewien znajomy, sporo podróżujący po świecie, przywiózł mi niedawno z Anglii jeden z najbardziej upragnionych compact disców - Melidian "Lost In The Wild". Co prawda modny dzisiaj winyl (mój to już nawet solidnie wysłużony) powinien przecież w pełni wystarczyć, a jednak jakoś tak zapragnąłem mieć tę płytę na srebrzystym, nietrzeszczącym i sporo trwalszym dysku.
Jakiś czas temu zaprezentowałem w Nawiedzonym Studio fragmenty tego albumu i podobno użalałem się nad jego brakiem w formie nośnika cyfrowego. Ów znajomy po wysłuchaniu mego wywodu zareagował, zanurzył więc głowę w fonograficznym gąszczu i rozpoczął żmudne poszukiwania. A że dla niego zdobywanie płyt jest taką samą frajdą co dla mnie, mogłem być pewien rychłych dobrych wieści. W końcu dostałem sms: "....mam, ... zdobyłem..." , a później już tylko wszystko w rękach kurierów. Przesyłka dotarła w stanie nieskazitelnym, o ile tak można powiedzieć zważywszy na drogę jaką przebyła, wyszczerbiona o jedyne cztery ząbki z pudełkowej trei.
Nowojorczycy z Melidian nagrali tylko jedną jedyną płytę, a stało się to w 1989 roku. A zatem na tak zwany ostatni gwizdek, gdyż już za rok..., góra dwa, świat został przytrzaśnięty grungem, wyjąc z bólu przez kilka dobrych lat, dopóki zasuszony ropny strup sam z dupska nie odpadł. Również w ostatnim momencie załapały się jeszcze inne świetne grupy, którym już "za chwilę" odebrano całkowitą chęć do grania. Kto dziś pamięta Baton Rouge z genialnym debiutem "Shake Your Soul" (1990) lub inne formacje typu amerykańska Alias, także wówczas debiutująca - z beztytułowym albumem?. Przykładów można by mnożyć. To były znakomite grupy, o których mało kto już dziś pamięta. Zadebiutowały zbyt późno, to ich pech.
"Lost In The Wild" na płycie kompaktowej wznowiła w 2010 roku wytwórnia Rock Candy. Ta sama firma, która w podobnym czasie przygotowała staranne reedycje CD chociażby debiutu grupy Cobra (ze śpiewającym Jimi Jamisonem), dwóch studyjnych dzieł Grega Lake'a, pierwszych trzech i zdecydowanie najlepszych płyt Strangeways, kilku albumów Quiet Riot, wczesnego Aldo Novy, bądź tak zwanych. nie-Walsh'owatych płyt Kansas, no i jeszcze wielu innych....
Rock Candy rzetelnie podeszła do sprawy, oprawiając wszystko w dobrej jakości reprinty okładek, bogate historyczne opisy, zdjęcia z epok, itd... Słowem - robota powierzona we właściwe ręce. O jakości dźwięku nawet nie ma co pisać, bo wszystko zremasterowano perfekcyjnie. Tak tak, wiem, zaraz wszyscy na mnie siądą, że niby winyl musi grać lepiej... , jednak musi, nie oznacza, iż tak jest.
Przejdźmy jednak do muzyki. Melidian byli kwintetem, którego sporym atutem jawił się wokalista Chris Cade. Nie wiem co się dzisiaj z nim dzieje, ale facet miał naprawdę znakomity głos. Stworzony wręcz do śpiewania tego typu rzeczy. To taki zadziorny krzykacz w rodzaju Kelly'ego Keelinga, Stephena Pearcy'ego, Kevina Dubrowa, bądź Tom Keifera - choć tego ostatniego mało kto przebije - głos, niczym papier ścierny.
Powinienem teraz rozprawić się nad samą zawartością płyty i przymusowo opisać z osobna każdy utwór, jak czyni to większość współczesnych gryzipiórów. Jako, że sam nie znoszę tego typu rozbiorów na części pierwsze, oszczędzę Państwu cierpień, a jedynie postaram nakłonić do głębokiej ufności w me zapewnienia, iż "Lost In The Wild", to album podlany niezliczoną ilością chwytliwych melodii. Raz żywiołowych, innym razem łagodniejszych. I choć w 5-osobowym składzie występował tylko jeden gitarzysta, absolutnie nie odczuwa się braku tego instrumentu. Jayson Lane świetnie sobie radził zarówno z partiami prowadzącymi, jak i urozmaiconymi solówkami. Z kolei, jego pozostali koledzy, dwoili się i troili na basie, klawiszach, bębnach, wydając z siebie również efektowne partie chóralne (co dotyczyło głównie wspomnianego już Jaysona Lane'a oraz basisty Dave'a Clarka Howella).
Bzdurne jest powszechne myślenie, że podmetalizowane przeboje potrafili tylko konstruować Europe, Bon Jovi czy Poison. Owszem, tamte najchętniej widziały w swych witrynach MTV lub komercyjne rozgłośnie radiowe, ale nie wszystko jest złotem, co się świeci. Uważam, że wszyscy kochający soczyste zwrotki, refreny, głębokie i pełne brzmienie, po prostu nie mogą nie znać tej płyty. Na dziewięć kompozycji nie znajdziemy tu ani jednej chybionej nuty czy frazy.
Płytę rozpoczyna genialny "Ready To Rock". Melodia tak nosi człowiekiem, że trzeba okazać się nie lada smutasem, by nie dać się jej porwać. Głosik Chrisa Cade'a dosłownie - palce lizać. Do tego dołóżmy stadionowe partie chóralne jego kompanów, słodziutkie akcenty klawiszowe i motoryczne mocne gitarowe akcenty. Rewelacja ! No i jeszcze pod koniec jakże pięknie Cade wykrzykuje ostatnie słowa. Następny "Livin' Under The Gun" nie wydaje się lżejszy nic a nic. Kolejna tętniąca życiem melodia. Az chce się wyć do księżyca, niczym Ozzy Osbourne na "Bark At The Moon". Ktoś powie, że w tym miejscu płyta musi siąść na mieliźnie - nic z tego! Następny "Fire Up The Heart" tylko samą zwrotką prowadzi się nieco łagodniej, za to w refrenie nie pozostawia złudzeń.
Dla ochłonięcia nadchodzi wreszcie upragniona, a i zarazem niezwykłej urody ballada "Sleepless Nights". Być może nie na miarę wieczystych "Home Sweet Home" czy "Every Rose Has Its Thorn", ale piękna bez dwóch zdań. Jest tu jeszcze jedna ballada - "Broken Toys", wieńcząca całe to dzieło. Z refrenem do wspólnego śpiewania i naprawdę prześliczną gitarową solówką.
Płyta nie zdejmuje nogi z gazu nawet na moment, tylko brnie z uniesioną głową po swoje. Kto nie słyszał jeszcze dotąd tytułowego "Lost In The Wild", bądź zabójczo przebojowych "Overheated" i "Top Of The Rock", niech się wstydem nie przyodziewa, kiedyś musi nastąpić ten pierwszy raz.
Andrzej Masłowski
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce
najpiękniejsze"