Zastanawiacie się Państwo, po co ja to wszystko? Otóż, czytuję regularnie przeróżne relacje, spostrzeżenia czy recenzje, i nikt do tej pory tak fajnie i trafnie zarazem nie opisał płyty "Born To Run" Bruce'a Springsteena. Wielu mądralińskich będzie przepisywać po swoich starszych kolegach dawno już przeczytaną literaturę, jeszcze inni będą encyklopedycznie zanudzać faktami, które i tak każdy dobrze zna, a sztuką jest napisać tak od siebie. By tego dokonać, trzeba umieć poczuć klimat, uważnie się wsłuchać, i to nie jeden raz na odczepnego na kolanie, lecz pokochać lub znienawidzić pełnymi piersiami.
Andrzej z Zielonej Wyspy napisał dzisiaj na swoim facebookowym profilu o jednym z najsłynniejszych dzieł Bossa. Napisał trafnie, pięknie i interesująco. Pomyślałem - szkoda takiego tekstu tylko na FB. Niewielu go tam doceni, ponieważ Facebook jest miejscem dla chwalipiętów powracających z zagranicznych wakacji, albo wklejaczy nikomu niepotrzebnych pierdół.
Za zgodą Pana Andrzeja poniżej najwspanialsza recenzja "Born To Run" jaką on sam popełnił, a ja w życiu z lepszą przyjemności nie miałem:
z kolekcji naszego "wyspiarskiego" Pana Andrzeja |
"Gdyby mnie ktoś zapytał o moje wyobrażenie o Ameryce, odpowiedziałbym jednym zdaniem: Ameryka to „Born To Run” Bruce’a Springsteena. Ta genialna płyta miała swoją premierę dokładnie czterdzieści lat temu. Minęły cztery dekady, a nadal wzrusza i zachwyca. Jest tak wielka, jak wielkie są marzenia ludzi wędrujących na zachód, przejmująca niczym kości bielejące na prerii, prosta jak pierwsza miłość, pełna tęsknoty za przestrzenią i wolnością. Wystarczy ją nastawić i zamknąć oczy, by zobaczyć Forda Mustanga goniącego za zachodzącym słońcem, przydrożne bary, gdzie zmęczone kelnerki marzą o księciu z bajki, weteranów powracających z Wietnamu, zakochane dzieciaki w drodze na bal maturalny, robotników pijących piwo w tanich knajpach, ludzi o twarzach pooranych troskami, spędzających bezsenne noce nad stertami rachunków. Przy odrobinie wyobraźni da się nawet poczuć unoszący się w powietrzu zapach smażonych hamburgerów, kukurydzy ociekającej masłem, naleśników i syropu klonowego. Usłyszeć śmiech dzieci, szum zraszaczy do trawy, wycie syreny policyjnej, szepty modlitw odmawianych przed zaśnięciem...
Jeśli kiedykolwiek jakiemuś artyście udało się zamknąć ducha narodu w
40 minutach muzyki, dokonał tego niewątpliwie Bruce Springsteen na
albumie „Born To Run”.
...I to solo na saksofonie Clarence’a Clemonsa w „Jungleland”! Jeśli z czymś je porównać, to chyba jedynie z tym, co zrobiła Clare Torry w „The Great Gig in the Sky” Pink Floyd. Obłęd!!!"
...I to solo na saksofonie Clarence’a Clemonsa w „Jungleland”! Jeśli z czymś je porównać, to chyba jedynie z tym, co zrobiła Clare Torry w „The Great Gig in the Sky” Pink Floyd. Obłęd!!!"
To się nazywa prawdziwe dziennikarstwo. Nikt już dzisiaj tak nie pisuje o muzyce. Sztuka to wielka, bo jak Państwo zapewne zauważyliście, o samej muzyce de facto Pan Andrzej nie napisał zbyt wiele, a człowiek słyszy wszystkie dobiegające z niej nuty.. Brawo! To się nazywa godne uczczenie albumu, który właśnie ukończył 40 lat.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) -
www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą, co muzyce najpiękniejsze"