wtorek, 12 września 2023

Alaska

W 1985 roku rodzimy Tonpress, na umowie z Music For Nations, zlicencjonował kompilację "Hell Comes To Your House". Na świecie premiera rok wcześniej. Ciekawy zestaw wschodzących kilku późniejszych metalowych potęg, jak Manowar, Anthrax, Loudness czy Metallica. Na całości dominowali przedstawiciele heavy, power i thrash. Typowy gatunkowy przekładaniec. Jednak na samym finiszu zaprezentowali się całkowicie do reszty niepasujący Alaska. Kompozycja "The Sorcerer", taki zawstydzony rycerzyk. I ta jedna rzecz, w całym tym kotle diabła, jawiła się niczym ziarno trucizny. Od razu mnie urzekli. Ich całkowicie odarty z szaleńczego tempa, thrashowych łamańców i potrząsania grzywą rock, z terminem 'heavy metal' wiele wspólnego nie miał, no może jedynie poza kontraktem Alaski z Roadrunnerem, którzy wydali im debiutancki album "Heart Of The Storm". Bo, jak pamiętamy, już rok później grupę podkupiło Music For Nations, czyli sprawca wziętego tu na ruszt sampleru. Przy coraz modniejszym, wręcz z nokautującymi gitarowymi riffami graniu Metalliki czy Anthraxu, Alaska zabrzmieli jak beniaminek. Jak zanikający gatunkowo twór, którego elegancki, prehistoryczny metal, nie groził jednak zespołem stresu pourazowego.
Na 'symfoniczność' Alaski wyraźny wpływ mieli klawiszowcy, którym szefujący grupie Bernie Marsden miejsca nie żałował. Na debiutanckim "Heart Of The Storm" był nim, znany z Magnum i Phenomena, Richard Bailey, zaś na rok późniejszym "The Pack", obecnie od lat DeepPurple'owy Don Airey. Bernie Marsden nie dążył do pierwszego planu, jego gitarowe solówki skromne, zupełnie niedominujące. A przecież był to jego zespół i mógł wszystko. Tym bardziej, że dźwigał współodpowiedzialność, za choćby "Here I Go Again" wczesnych Whitesnake, co i wiele wspaniałych gitar na mojej ulubionej płycie ekipy Coverdale'a "Come An' Get It". Że o Paice Ashton Lord czy Babe Ruth, też każdy wie. Ale w Alasce mieliśmy jeszcze miękko śpiewającego Roberta Hawthorna. Raczej w skali globalnej niedostrzeganego wokalistę, którego wciąż bardzo lubię. Jakoś od zawsze miałem słabość do wszelakich, tym podobnych rock'nostalgików. A już osobną kwestią, iż głos Hawthorna zdecydowanie przysłużył się do obniżenia ciężkości brzmienia Alaski, co w ogólnym rozrachunku nie wyszło grupie na dobre.
Reasumując, Alaska to zaledwie dwa albumy. Oba na wysokim poziomie, acz bez poważniejszych sukcesów. Zapewne właśnie z tego powodu nie mogę ich doczekać w pożądanych kompaktowych reedycjach. Szczególnie ręce zacierałbym na "The Pack", ponieważ "Heart Of The Storm", w słabiutkiej edycji, ale jednak mam. Natomiast o "The Pack" marzę od dawna, a niestety nie załapałem się na pierwsze kompaktowe bicie, natomiast potem były już tylko trudno dostępne edycje koreańsko-japońskie.
Oba moje winyle mocno przechodzone. Stare giełdowe nabytki, więc nie myślcie o mnie źle w kontekście ujawnionych tu wymęczonych, 'trzeszczących' okładek, również licznych z rowków szmerów/zgrzytów, których w radio raczej nie nastawiam. Jakby nie spojrzeć, czar płyt. Ich wysłużenie wyjaśniało uczucia względem podziwianej sztuki. To był ich miernik i weryfikator rzeczywistości. Odkąd muzyka stała się klikalna i powszechnie dostępna, straciła na magii.
A zatem, okładki plus labele. Obiecałem, bodaj przed dwoma audycjami, tak też...


Debiut Alaski. Kocham bez możliwości amnestii. Na początek polecam brzmiące pod singiel "Don't Say It's Over", do tego koniecznie tytułowe "Heart Of The Storm" oraz "The Sorcerer", czyli numer, od którego wszystko się zaczęło.


'Dwójka' Alaski. Też piękna, choć w zasadzie bez zaskoczeń. Pomimo zmiany klawiszowca. Wspaniała ballada "Miss You Tonight", ale też zwróćcie uwagę na genialne wykończenie w "I Really Want To Know". Grzechu warte. No i jeszcze mocny kandydat na przebój, ale pozbawione tego miana "Run With The Pack".


Tonpressowska Alaska


a.m. 


"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"