piątek, 29 września 2023

Mr. Big w Polsce

Jedyna polska szansa na koncert Mr. Big, to 11 kwietnia przyszłego roku w warszawskiej Progresji. Dotąd grupy u nas nie było i raczej trudno szukać perspektyw na dokładkę, o ile dobrze odczytuję tytuł aktualnej trasy: "The Big Finish". Oczywiście koncertowali niegdyś w Polsce Billy Sheehan - wraz z UFO czy Eric Martin solo, ale jako Mr. Big nigdy nie miało miejsca.
Kuszące wydarzenie, więc kto wie...

Na dzisiaj najwyżej w losach grupy notowane oraz najlepiej sprzedane "Lean Into It". Drugi album w dyskografii, rocznik 1991. Cztery wydane single, wśród nich "To Be With You". Najsłynniejsza piosenka. Dla Mr. Big utwór wizytówka. Taki komercyjny pociąg dla losów grupy, co i tego albumu. Nie jak ta z okładki wbita nosem w ziemię stara lokomotywa. Inna sprawa, że przedstawione tu zdjęcie, to 'pamiątka' z finiszu pewnego zdarzenia, do którego doszło we Francji pod koniec 1895 roku. Otóż, pewien opóźniony pociąg próbował nadrobić kilkuminutową stratę czasową, lecz, gdy już wyraźnie zbliżał się do kończącego bieg paryskiego dworca, okazało się, że maszyniście nie styka hamulec. Rozpędzona do teoretycznie bezpiecznych 40 km/h lokomotywa, dojechała do końca hali dworca, przebiła końcowe tory i wyleciała poza ścianę budynku, osuwając się jakieś dziesięć metrów dziobem w ziemię. W wyniku katastrofy nikt z załogi nie ucierpiał, lecz... niestety, waląca się ściana hali zabiła około czterdziestoletnią kobietę. I na tym kłopotów nie koniec. Problemem okazało się usunięcie lokomotywy, do czego ostatecznie wykorzystano zastępy ludzi plus dwa tuziny koni. Maszynistę osądzono i skazano na karę dwóch miesięcy pozbawienia wolności w zawiasach oraz zapłacenie pięćdziesięciu franków. Wtedy były to niezłe pieniądze.
Do dzisiaj moim ulubionym fragmentem płyty, otwierające całość, dynamiczne, chwytliwe oraz wydane na jednym z czterech albumowych singli "Daddy, Brother, Lover, Little Boy (The Electric Drill Song)". Podobają mi się też, singlowe "Just Take My Heart" czy "Green-Tinted Sixties Mind", i oczywiście utwór potęga, czym utrzymane w nieco ogniskowym nastroju "To Be With You". W swoim czasie nie mogłem się tego nasłuchać. Słuchając, w pełni oddawałem się chwili, jednak po latach wolę u Mr. Big'ów mniej ładniutkie melodie. Ten utwór wtedy to był karabin, dzisiaj już tylko wiatrówka, acz przyznaję, wciąż od sprawnego rusznikarza.
Było nie było, hard rock Mr.Bigów powołano do konsolidacji przeciwnych indywidualności, w skład których wchodziła basowo-gitarowa wirtuozeria Sheehana oraz Gilberta. Ludzie perfekcyjnie i zgodnie z przyjętym statusem grupy zarządzający własnymi talentami.
Zobaczymy trzy/czwarte oryginalnego składu, panowie: Eric Martin, Billy Sheehan oraz Paul Gilbert. Oto zespołowa siła. Krwioobiegu dopełnia 'nowy' nabytek, perkusista Nick D'Virgilio. Nie byle kto, muzyk choćby nowszych Genesis. Zastąpił zmarłego przed paroma laty (w wyniku choroby Parkinsona) Pata Torpeya.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"


poniedziałek, 25 września 2023

"NAWIEDZONE STUDIO" - program z 24 września 2023 / Radio 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
wydanie z 24 września 2023
(
z niedzieli na poniedziałek. Start o 22-giej, zamknięcie o 2-giej)
 
98,6 FM Poznań oraz w sieci
realizacja i
prowadzenie: a.m.

 

FLEETWOOD MAC "Rumours Live" (2023)
- Rhiannon
- Oh Daddy

BAD SISTER "Out Of The Business" (1992 / reedycja 2023)
- S.O.S.
- Angel Eyes

H.E.A.T. "Extra Force" (2023) -- premiera!
- Freedom
- Living On The Run (live)

BAI BANG "Sha Na Na Na" (2023)
- I Know All The Hits
- I Wanna Rock 'N' Roll

TYGERS OF PAN TANG "Bloodlines" (2023)
- Edge Of The World

DAMN YANKEES "Damn Yankees" (1990)
- Come Again
- High Enough

STYX "Paradise Theater" (1981)
- A.D. 1928 - {śpiew Dennis De Young}
- Rockin' The Paradise - {śpiew Dennis De Young}
- Too Much Time On My Hands - {śpiew Tommy Shaw}
- The Best Of Times - {śpiew Dennis De Young}
- Snowblind - {śpiew James Young / Tommy Shaw}

RED SAND "The Sound Of The Seventh Bell" (2021)
- The Sound Of The Seventh Bell, Part 1
- Reichenbach

DBA "Celestial Songs" (2023) -- premiera! -- piąty studio album Downes Braide Association. Grupa zapisana, jako "DBAᵛ"
- Clear Light
- Darker Side Of Fame - {duet with Marc Almond}
- Heart Shaped Hole

ZON "Astral Projector" (1978)
- Man In The Mirror
- Astral Projector
- Hollywood

ICEHOUSE "Sidewalk" (1984)
- Someone Like You
- Stay Close Tonight
- Don't Believe Anymore

ORCHESTRAL MANOEUVRES IN THE DARK "Architecture & Morality" (1981) -- nowy album "Bauhaus Staircase" 27 października. Ponadto, OMD na 3 koncertach w Polsce (Gdańsk, Warszawa, Kraków) w lutym 2024.
- Joan Of Arc
- Joan Of Arc (Maid Of Orleans)

PAUL YOUNG "From Time To Time - The Singles Collection" (1991)
- Don't Dream It's Over - {feat. Paul Carrack} - {Crowded House cover} - utwór premierowy, wydany na singlu w 1991 r. oraz na tę składankę
- Both Sides Now - {feat. Clannad} - {Joni Mitchell cover} - utwór premierowy, wydany na singlu w 1991 r. oraz na tę składankę

PAUL YOUNG "The Secret Of Association" (1985)
- Soldier's Things - {Tom Waits cover}
- Everything Must Change
- Man In The Iron Mask

EUPHORIZONE "Invictus" (2023) -- w najbliższą niedzielę, 1 października, koncert w "Pod Minogą" trzech progrockowych formacji: Here On Earth, Euphorizone oraz Beyond The Event Horizon.
- Prolog (instrumental)





"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"






niedziela, 24 września 2023

Red Sand, sobota 23.09.2023, Poznań, klub 2Progi

Fascynujący występ Red Sand w 2-óchProgach. Jeden z dwóch w naszym kraju, bowiem dzisiaj jeszcze w Piekarach Śląskich. Można podjechać, jeśli się komuś zapomniało.
Z Pejterem celowo odpuściliśmy pierwszych Appleseed. Nie mam zdrowia na maratony. A zanosiło się na circa pięciogodzinny wieczór. Wlecieliśmy więc z lekką zadyszką na leszczyńskich Retrospective, na ich całkiem długi występ, który w konsekwencji, przedłużony o bis, uciął bis RedSandom. Dlaczego? Otóż sobota, a w 2-óchProgach, w okolicach 23-ciej wlatują młodziaki i zaczyna się disco kukuła disco. Takie zwyczaje. Niedobre, ale to jest biznes. Szkoda, ponieważ wychodziłem trochę niedopieszczony. Zauważyłem jednak, że zgromadzonym Retrospective podeszli, więc z tym nie dyskutuję. Ja przesiedziałem ich występ na jednym ze stopni schodów przy pozajmowanych, wygodnych kanapach, oszczędzając niedoleczoną nogę na gwiazdę wieczoru. I to był dobry wybór.
Kanadyjscy Red Sand grają dla miłośników Fish'owego Marillion, wczesnych Pallas, ery Davida Gilmoura Pink Floyd (tu szczególnie nastrojowi oddaje się gitarzysta Simon Caron), a nawet dawnych Genesis. Ostatnich szczególnie dotyczy wokalista, który trafnie czerpie z dawnego teatru Petera Gabriela. Lubi się przebierać, zakładać maski, poaktorzyć. Stéphane Dorval, legitymizujący się po prostu jako Steff, posiada niezwykle ciekawy głos. Silny, ale przewrotnie delikatny. I zamiast do Fisha czy Petera Gabriela, bliżej mu do subtelniejszego lica Euana Lowsona, dawnego wokalisty Pallas.
Znam Red Sand od początku, od chwili pojawienia się płyty "Mirror Of Insanity". Jako jeden z pierwszych sprowadzałem ich debiut na kompakcie w 2004 roku. Nikt ich jeszcze nie znał. No, prawie nikt, oprócz ludzi zakręconych na punkcie takiej muzyki. Wówczas niespecjalnie mnie zachwycali. Lubiłem umiarkowanie, bez uczucia miłości. Kompakt więc poszedł w ludzi, zaś następne "Gentry" tylko upewniło mnie we wcześniejszym przekonaniu, by po chwili o całej sprawie szybko zapomnieć. A teraz patrzę, upłynęło niemal dwadzieścia lat, Red Sand mają na koncie dziesięć płyt, a ja decyduję się na ich koncert. Niedawno kupiłem wciąż najnowsze, acz dwuletnie już "The Sound Of The Seventh Bell", m.in. po to, by przygotować się właśnie do tego koncertu. Niewiele się muzycznie zmieniło, ale zmieniłem się ja. Jakże lepiej, na tu i teraz, smakuje mi to konkretne granie. Kiedy nie mam przesadnych oczekiwań, kiedy oddaję się emocjom, melodiom, teatrowi.
Wspaniały, choć z nutką przeziębienia wieczór. Z muzyką, którą jednak lubię, tylko niekiedy się wobec niej zawieszam.

a.m







"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"


sobota, 23 września 2023

zielona granica

Tylko świnie siedzą w kinie. No to, przed Wami jedna z nich.
Szedłem do kina pełen obaw, czy nie wleci na salę jakiś szaleniec i nas nie pozarzyna, albo co. Na ewentualnego zakładnika się nie nadaję, nie ma mnie na kogo wymienić, można jedynie podrzucić pod granicę i niech przerzucają przez kolczatkę polsko-białoruską wte i nazad. Jak kolejnego niechcianego.
"Zielona granica" to film, do którego obecna władza zniechęca, ale na szczęście za jego obejrzenie jeszcze nie zamyka. Może z uwagi na ważną nadchodzącą datę, piętnastego października. Nawet tego tytułem benzyna potaniała. Dobrzy panowie.

"Zielona granica" nie jest antypolskim filmem, choć mego zapewnienia nie potwierdzi ze trzydzieści pięć procent (a może i więcej?), często zmanipulowanych rodaków. Szkoda, bo im chciałbym ten obraz szczególnie pod nos podstawić. Póki co, wciąż można najnowsze dzieło Agnieszki Holland oglądać, i zapewniam, w Cinema City obyło się bez propagandowej prelekcji. Ale być może wynika to z położenia geograficznego.
Wolne media, wolne kina, wolna kultura, to podstawy demokracji. A tych składowych może zabraknąć w kraju rządzonym przez ludzi mających naród za durni. I jeśli komuś się nie podoba, co w tej chwili piszę, jeśli kogoś wkurzam, tym lepiej. Niech czyta, może wyjdzie na ludzi.
Brutalność najlepiej widać w kolorach bieli i czerni. I tak też swoje nowe dzieło rysuje Agnieszka Holland. Chyba nie było jej łatwo dopiąć budżetu, więc skrzyknęło się kilka towarzystw, włącznie ze stroną czeską, bo nasze ministerstwo kultury jedynie pierdnęło. Żeby tylko. Przede wszystkim podsyciło ogień w obronie nieudolnej polityki ich przełożonych. W ich prowadzeniu mojego Państwa nic się nie zgadza. Jedna wielka hybryda. Ale niebawem całość pierdyknie, mówię Wam. I zapanują dobre dni. Marzę o pooddychaniu powietrzem wolności. Duszno strasznie i cuchnie. 
Jeśli kogoś nie obchodzi trwający od mniej więcej dwóch lat kryzys na polsko-białoruskiej granicy, niech nadal beztrosko podlewa w ogródku kwiatki i wali na coniedzielny kościółek. Jeśli ten poprawia jego morale, a w naszym kowalskim sączy nadzieja, że na jego zobojętnienie ten na górze akurat teraz nie patrzy. A i cała ta sprawa nie dotyczy. Sprawa ludzi pognębionych, uwłaczonych, niechcianych, brudnych, śmierdzących, popychanych i każdego dnia przerzucanych przez kolczatkę graniczną. My wam, wy nam. Zasada czystych rąk. Pozbywanie się problemu, co tam człowiek. Brudas jakiś, Syryjczyk, Azer czy inne allahowe licho. Zderzenie wielu światów u naszych stóp. Miejsca oddzielonego zamkniętą strefą, z tabliczką: zakaz wejścia. Reżim Łukaszenki kontra Unia. Ale to nie ta wymarzona Unia, a w rękach ludzi, którzy tak naprawdę chcą ją tylko na swoich warunkach, bez poszanowania ludzkiej godności. Usuwanie problemu za płot.
Agnieszka Holland dzieli losy migrantów na służby graniczne i politykę rządzących, a bezinteresowność lekarzy czy aktywistów. I choć film to fikcja, ten niemal ogląda się jak dokument. Gdyby nie kilka znajomych twarzy, nawet bym tak pomyślał. I tu dodać należy, iż wielu uczestników zdarzeń potwierdza obopólne działania stron polsko-białoruskich. A potem znajdowanie ciał, czy to przy drutach, na bagnach, w lasach, rzekach...
Uderzyło mnie. Niekiedy się powstrzymywałem, kiedy zdradzało mnie coraz mocniejsze bicie serca. Nieprawdopodobny lincz skurwysyństwa. Tak niedaleko. Nie da się udawać, że nie ma, że nie istnieje.
Wypada żałować, że w naszym podzielonym społeczeństwie, tak wielu ludzi nie zechce tego filmu zobaczyć. Tym samym, przejrzeć na oczy. Wziąć na siebie ból i krew z rąk ludzi odpowiedzialnych za te dramaty/tragedie. Szarpnąć na barki sumienia, komu światopoglądowo sprzyjają, komu się powierzają. W XXI wieku, przy dostępie do tak wielu mediów, wciąż nie brakuje ludzi, którzy z założenia śledzą tylko jedne. Niepojęte, na własne życzenie takie z nich wioskowe głupki.
Polityka nie jest przyjaciółką sztuki i ten film tego dowodem. Cała narosła wokół "Zielonej Granicy" atmosfera podzieli nas jeszcze bardziej. Szkoda również, że widownia niezmieszana. Na sali jedynie przekonani. Dlatego m.in. owacje końcowe, żadnego buczenia. Dawno nie byłem w kinie, gdzie na napisy końcowe, jak w teatrze, wchodzą brawa. A przecież, nie tylko, równie smakowity aplauz otrzymuje Maciek Stuhr. Jedyny moment dla śmiechu. W sumie takiego przez łzy. Brawo. Tę scenę dedykuję zmurszałemu karakanowi, którego cera z każdym dniem coraz bardziej przypomina ścianę wspinaczkową, a w dziale 'empatia', coraz wyraźniejsze uprzedzenia. Intelektualna architektura tego człowieka jest ruiną, o której nie da się wznosić poezji. Przez kalkę wodza przebija żółć. Jego brzydki świat odarty z iluzji.
Film Agnieszki Holland, poprzez fikcję, opowiada prawdę, i to jest prawda, to jest fakt. Jest mocny, bardzo mocny, niekiedy mocny niewiarygodnie. Opowiadać nie będę, zobaczcie sami. Dajcie przejrzeć oczom.
Ktoś kiedyś zapytał, dlaczego na swym blogu nie ujawniam wizerunku? Po pierwsze, jestem człowiekiem radia, po drugie, od linii obecnej partii mam zgoła odmienne zapatrywania, co czyni, że w tym kraju noszę twarz zdrajcy. Po co więc dać się głupio odstrzelić.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


czwartek, 21 września 2023

architecture & morality

Nadchodzące wraz z końcem października "Bauhaus Staircase" oraz zakontraktowana na luty 2024 polska midi trasa OMD (Gdańsk, Warszawa, Kraków), obligują mnie do 'architektury i moralności'. Na dzisiaj więc trzeci długograj grupy Andy'ego McCluskeya i Paula Humphreysa, przełomowy album nowego romantyzmu. Rzecz z podobnej półki emocji, co zaprezentowane ostatnio na moim FM "La Verité" Classix Nouveaux, ale i sztandar epoki, pod którą podpisały się także "Vienna" Ultravox czy debiut Duran Duran.
Rocznik 1981. Grupa miała już wtedy parę przebojów, ale wciąż brakowało jej spójnego, jakiegoś fascynującego, godnego coraz popularniejszego nurtu albumu. Po miłych skoczkach, typu "Electricity" czy "Enola Gay", wreszcie nadszedł czas na poezję elektroniki. A i okładkę idealną pod barwę i zamysł tamtej nieodżałowanej epoki.
Określenie "Architecture And Morality", nawiązywało do książki o podobnym tytule, rzeczy autorstwa Davida Watkinsa, człeka zafascynowanego historią neoklasycystycznej architektury. Wywarł on piętno nie tylko na tytule albumu, ale i okładce.
Na trzon wysuwa się, zdublowany tytułem "Joan Of Arc", niezależny muzycznie utwór, przy czym drugą jego część opatrzono podtytułem "Maid Of Orleans". Przecudowny, ponad 8-minutowy fragment, którego możemy słuchać niezależnie. Utworów ze sobą nie połączono, tym samym stały się integralne.
Z "Joanną d'Arc" mam nawet takie o kilka lat późniejsze, kompanijne wspomnienie. Kiedy na 67 dni uwięziono mnie w jednostce Marynarki Wojennej, gdzie byłem zwykłym poganianym kotem, wyznaczanym do kretyńskich pomysłów dowódców oraz starszego wojska. Jak każdy, zresztą. Niedowartościowanym idiotom sprawiało frajdę upadlanie żołnierzyków okresu unitarnego. Na szczęście czas pogardy szybko dobiegł końca, bośmy z moim Tatą, co oznajmiam uroczyście i z dumą, wydymali całe socjalistyczne wojsko polskie, włącznie z komisją odwoławczą Marynarki Wojennej. Dobra symulka, plus jeszcze lepsze znajomości mojego Taty, pozwoliły pokazać armii środkowy palec. Ale okay, zostawmy opowieści o miejscu utraty godności, sponiewierania oraz ograbiania z wolności. Trudno tam o moralność, a i architektura jakże obozowa.
Pewnego poranka wstałem przed wszystkimi i usłyszałem muzykę. Dochodziła gdzieś z zaułka kompani, z początku była mocno przytłumiona, tym samym niewyraźna. Założyłem skarpety i zakradłem się nieco bliżej gniazda, aż w pewnej chwili do głosu, już zdecydowanie czytelniej, doszły pierwsze takty 'Joanny'. Dyżurny oddziału, widać lubił tę melodię, więc podkręcił gałkę i była to najprzyjemniejsza chwila, jakiej dostąpiłem w armii. O pardon, najprzyjemniejsza nadeszła pewnego popołudnia, gdzieś na wysokości rampy magazynu żywności, do którego mnie 'schorowanego' do pracy w wydajni chleba oraz pilnowania beczek z kiszonymi ogórami oddelegowano. Bo oto właśnie wróciliśmy ze Skwierzyny, ze sporym zapasem mięsa, i już mieliśmy wyładowywać skrzynie, a ja tu patrzę, przy wspomnianej rampie sporo starego wojska plus mój chorąży. Co ciekawe, pracowałem pod jego ręką od kilku tygodni, a ten nie miał pojęcia jak się nazywam. "Ty jesteś Masłowski?" - zarzucił po moim opuszczeniu szoferki. "Tak jest, obywatelu chorąży". On: "zasuwaj na pocztę i wyślij list, żeby ci przywieźli ciuchy, wychodzisz do cywila". -- "Obywatelu chorąży, jaki list, dajcie mi telefon" - poprawiłem niekumatego dowódcę. A potem nadszedł szczęśliwy pierwszy września, tegoż osiemdziesiątego szóstego.
Powróćmy do architektury OMD. A zatem "Joanna d'Arc" oraz "Orleańska Dziewica" - dwie królówki na właśnie rozłożonej planszy, a tuż za nimi, paradoksalnie na przedzie płyty "She's Leaving" oraz "Souvenir". Kolejne dwie perełki, bez których całość nie istnieje. Kolejne albumowe coś, do posłuchania od deski do deski. Jedno wypływa z poprzedniego, otwierając się przed kolejnym... Tak powstają niedościgli.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"


środa, 20 września 2023

Bad Sister

Powraca album "Out Of The Business", niemieckich Bad Sister. Nie istniał na rynku od 31 lat. Niedawna jego reedycja dodatnią cechą tego roku. Domyślam się, iż sporym motywatorem do jego przywołania, była niedawna dziesiąta rocznica śmierci wokalistki, Petry Degelow. I to jest ten głos! Nie czepiając się aktualnej Andrei Löhndorf, która też okay, niemniej ubiegłoroczne z nią dzieło "Where Will You Go", to już tylko łabędzi śpiew.
O "Out Of The Business" wiedziałem od dawna, jednak w przynależnym mu 1992 roku nie miałem jeszcze okazji, a wkrótce potem rzecz nie do zdobycia. A jeszcze późniejszym potem, po prostu zapomniałem, jak o tuzinach innych płyt. Tych poszukiwań co niemiara. Przynajmniej ja nie potrafię skoncentrować się na jednym, zawsze mój apetyt rozbiega w różnych kierunkach, co rusz natrafiam na przeróżne podniety, więc tych zdobyczy nie ma już gdzie gromadzić. Oto odpowiedź, dlaczego Andy przez lata nie zamówił sobie starej edycji tego albumu w necie. Moje łaknienie muzyki przewyższa standardy przyzwoitości, ale wcale nie pragnę diety. Na szczęście temat "Out Of The Business" ostatecznie domknęła wytwórnia Pride And Joy Music, oto więc jest cały album plus bonus track, czym nowa wersja "How Much Love" - z aktualną singerką Andreą Löhndorf. Dlaczego akurat to? Przecież jest tutaj parę lepszych piosenek. Nieważne, i tak liczą się jedynie pierwowzory.
Idealny kompakt na koniec lata. Przed nami miesiące z reglamentacją Słońca i często przenikliwym chłodem. Nie lubię. Mroźne powietrze wysysa ze mnie życie, więc niech gra muzyka, a życie trwa i jest wielką przygodą.

Bad Sister pochodzą z Hamburga i plotą te wianki nieprzerwanie od 1980 roku, ale głowę daję, że do tej pory nie wymienialiśmy tej nazwy pośród gigantów germańskiego metalu. Szkoda, albowiem grupa spełnia wszystkie kryteria przyrzeczone hard'n'heavy. Obecnie podrasowując brzmienie bluesem, niekiedy AOR'em. Za czasów Petry był to jednak klasyczny hard rock z lufcikiem lżejszego metalu. Przede wszystkim fantastyczna gitara Svena Lange'go, jakże cudownie na album zrealizowana. Czytelna i oddelegowana na pierwszy spośród wszystkich instrumentów plan, rajcująca konkretnymi riffami i pieszczotliwymi, niekaleczącymi uszne podniebienie solówkami. Stara szkoła. Nikt tak dzisiaj nie gra. Nikt! A przesłuchuję multum współczesnych melodic/hard'n'heavy płyt. A zatem, "Out Of The Business" to taki wyciąg z archiwów świata jakiego już nie ma. Jakaż szkoda, że obecna kondycja w tym tonie muzykowania, myślenia oraz realizacji dźwięku, przypomina dyndające na rdzewiejących zawiasach okna. Ale, od czego takie płyty. Słuchajmy, nućmy, szalejmy, wywijajmy na gitarze powietrznej, albo walmy w bębny z kłębów powietrza, w zależności, kto na jakim instrumencie zawsze pragnął się spełniać, lecz ominął go anioł talentu. Jak mnie.
Podczas słuchania "Heart's Diversion", "Cry In The Night", "Bad Attitude", "Can't Do It Right" oraz "Stop This Game", ręce mi drżały z emocji, a serce waliło bum bum. Odmłodniałem w jednej chwili. Fantastyczne kawałki i od razu wyobraziłem je sobie na dużym ekranie. W sensie, na scenie z wybiegiem i tysiącami uradowanych twarzy. To oczywiście tylko imaginacja, albowiem skupisko ku takiej twórczości, mogło jedynie koncentrować się wokół, góra kilkusetosobowych klubów. Chociaż chociaż, trafiło się raz ziarno BadSisterk'om, otóż w okresie ich albumowego debiutu ("Heartbreaker" /1989/), grupa supportowała DeepPurple'owego Iana Gillana, a stało się podczas jego trasy z płytą "Naked Thunder". Prehistoria, wiem, podobnie jak kilka koncertów poprzedzających występy Mitcha Rydera. Kto zresztą go pamięta. Zapewne Alice Cooper, bo z jego kątów.
Kupcie tę płytę. Zachęcam. Na pewno nie wytłoczono jej za dużo. Tym razem, jak zniknie, to już nawet nie na kolejne trzydzieści jeden lat.

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 

wtorek, 19 września 2023

rumours live

"Rumours Live" sporą niespodzianką wydawniczą Warner Records. Wytwórni, która w ostatnich latach cierpi na coraz więcej bzdur, lecz, jeśli zechce, wciąż potrafi zaskoczyć.
Wyśmienity dwupłytowy live FleetwoodMac'ków, będących wówczas u szczytu. Album z zapisem występu z The Forum w Inglewood, z potężnej hali na przedmieściach Los Angeles, dla circa 20-tysięcznej widowni. Obfity repertuar, choć ograniczający grupę do dwóch płyt: "Fleetwood Mac" ('75) oraz aktualnej, wydanej kilka miesięcy wcześniej "Rumours" ('77), ale i również do odosobnionego w morzu 'nowych' piosenek numeru "Oh Well" - jedynej repertuarowej schedy po erze Petera Greena. Wielu bluesmanów'ortodoksów nie cierpi babskiego Fleetwood Mac, więc takie "Oh Well", chapną na otarcie łez. Z kolei, samotnie nie wyobrażam sobie tej nazwy bez wokalnego sojuszu, zmarłej niedawno Christine McVie, Stevie Nicks, do spółki z Lindseyem Buckinghamem.
Wzbite wtedy na nowości maszt "Rumours", ostatecznie sprzedano w ponad 40-milionowym nakładzie i do dzisiaj płyta triumfuje wśród kilkunastu najlepszych wszech czasów. Tak tak, czterdzieści baniek nośników. Płyt oraz kaset. Nie kliknięć, sapnięć w ekran, bądź pierdnięć myszką o blat, a realna nośnikowość. Uraziłem kogoś? Nic nie szkodzi. Bycie wielbicielem muzyki musi się przekładać na jej kolekcjonowanie. Na okładki, wewnątrz zapisane w nich informacje, teksty, podziękowania, motta, co też na nalepki, szczególnie pośród winyli, ale tylko tyciu mniej podnietliwe labele kompaktów, też nie do obśmiania. Zresztą, jako radiowiec nie wyobrażam sobie miłości do muzyki z nosem wbitym w dezinformacyjne Spotify. Czułbym się jak jeden z durni. Inna sprawa, że radiowiec bez płyt, to jak chirurg bez narzędzi. Taki ruchacz teoretyk.
Albumowe motto, tego dosłownie przed chwilą opublikowanego live'u, nosi się słowami piosenki "Songbird" - notabene finalizujące całe to wydarzenie: "a ptaki wciąż śpiewają, jak gdyby znały partytury. I kocham Cię, kocham Cię, kocham, jak nigdy dotąd". A przecież, w tej samej namiętnej balladzie, Christine zaśpiewa też : "dla Ciebie świecić będzie Słońce, dla Ciebie oddam cały Świat".
Doskonały repertuar, czego nawet jakoś specjalnie anonsować nie muszę, każdy przecież wie. A jednak, nie wolno przegapić koncertowych z tej szpuli bogactwa wykonań, chociażby "I'm So Afraid". Mojego najukochańszego numeru Fleetwoods, no bo takiej pieśni już nigdy potem nie mieli. Podrasowany namiętnością, balladowy blues, wyciska łzy i roi ciary. Działa na mnie, pomimo upływu tylu lat i obcowania dziesiątek razy. Utwór nie do zajechania. Niekiedy zamartwiam się, by coś, co aż tak bardzo lubię, nigdy mi się nie przejadło. Bo wiecie, jak to jest, niekiedy czas nie jest sprzymierzeńcem. Ale dla tej piosenki to bez znaczenia. Najlepsze, że będący w mojej opinii, raczej średniej klasy wokalistą Lindsey Buckingham, tutaj pozamiatał, i zaśpiewał tak, a niekiedy i uczuciowo zawył, że nie wyobrażam sobie na jego miejscu nikogo innego. Ponad pięciominutowe piękno, i gdzieś w słowach: "tak bardzo boję się tego, co czuję. Boję się dni bez deszczu i słońca, czarnych jak noc". Jakiego grupa miała nosa, by po chwili ożywić tempo koncertu, sporym w konsekwencji przebojem "Go Your Own Way". Choć wcale nie żadnym wesołym, albowiem rzecz spłodzoną w konsekwencji upadłego związku Lindseya i Stevie Nicks.
Ramy czasowe nie udźwignęły w minioną niedzielę więcej, niż trzy namaszczone dokonanym faktem eteru utwory, ale... co się odwlecze... Miejcie ucho na kolejne nasze spotkanie. Trzasnę w eter dwuset "Rhiannon" i "Oh Daddy", i będzie to kolejna wielka odsłona tego wspaniałego koncertu. W czasie późniejszym dorzucę jeszcze to i owo, a potem... i kocham cię, i kocham cię, i kocham... Wiadomo.

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"