poniedziałek, 31 października 2011

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 30 października 2011 - Radio "Afera" Poznań 98,6 FM

"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 30 października 2011
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl




DAVID MINASIAN - "Random Acts Of Beauty" - (2010) -
- Masquerade - (gościnnie na gitarze Andy Latimer z Camel)



SYMPHONIC Music Of PROCOL HARUM - "The Long Goodbye" - (1995) -
- Repent Walpurgis



TURQUOISE - "Po Drugiej Stronie" - (2003) -
- Pieśń Aayrne



QUIDAM - "Sny Aniołów" - (1998) -
- Jest Taki Samotny Dzień



SIOUXSIE AND THE BANSHEES - "Peepshow" - (1988) -
- Rhapsody



DEINE LAKAIEN - "Indicator" - (2010) -
- Blue Heart
- Along Our Road



GARY GO - "Gary Go" - (2009) -
- Open Arms



COLDPLAY - "Mylo Xyloto" - (2011) -
- Paradise
- Princess Of China - (feat. Rihanna)



HEATHER NOVA - "300 Days At Sea" - (2011) -
- Beautiful Ride



LOREENA McKENNITT - "The Wind That Shakes The Barley" - (2010) -
- As I Roved Out


BEACH HOUSE - "Teen Dream" - (2010) -
- 10 Mile Stereo
- Take Care


THE DOLPHIN BROTHERS - "Catch The Fall" - (1987) -
- Host To The Holy
- My Winter
- Pushing The River


GENE LOVES JEZEBEL - "Heavenly Bodies" - (1993) -
- Voice In The Dark
- Heavenly Body


U2 - "Achtung Baby" - (1991 / reedycja 2011) -
- Even Better Than The Real Thing
- One
- Acrobat
- Love Is Blindness


U2 - "October" - (1981) -
- Tomorrow
- October


STEVE WINWOOD - "Talking Back To The Night" - (1982) -
- Valerie


SATELLITE - "A Street  Between Sunrise And Sunset" - (2003) -
- The Evening Wind
- Fight


SATELLITE - "Evening Games" - (2004) -
- You Know And I Know


SATELLITE - "Into The Night" - (2007) -
- Don't Walk Away In Silence


SATELLITE - "Nostalgia" - (2009) -
- Is It Over


GARY MOORE - "Live At Montreux 2010" - (2011) -
- So Far Away / Empty Rooms




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 30 października 2011

ARENA, zagra 9 listopada 2011 w poznańskim klubie "Blue Note"

9 listopada 2011 (środa), w poznańskim klubie "Blue Note", zagra brytyjska grupa ARENA.
Bilety na to przedstawienie kosztują 70 złotych.

Zespół ARENA tworzą obecnie:
Mick Pointer - perkusja (ex-Marillion)
Clive Nolan - instrumenty klawiszowe (znany głównie z Pendragon)
John Jowitt - gitara basowa (z grupy IQ)
John Mitchell - gitara (m.in. John Wetton czy grupa Kino)
Paul Manzi - nowy wokalista, występujący w Arenie od ubiegłego roku ,a który to zastąpił wieloletniego wokalistę Roba Sowdena

Zespół będzie promować najnowszy album "The Seventh Degree Of Separation", który powinien być do nabycia podczas koncertu.




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

COLDPLAY - "Mylo Xyloto" - (2011) -

 COLDPLAY - "Mylo Xyloto" - (PARLOPHONE / EMI RECORDS) -




Nie powiem, że cały świat, ale na pewno wielu z nas, czekało na tę płytę. Ja, na pewno tak, i to szczególnie. Nigdy nie ukrywałem się z wielką sympatią do Coldplay, a także nigdy nie bałem się powiedzieć, że trzeci album "X&Y", to ten mój ulubiony.  Przy całej miłości do wcześniejszych dwóch.  I nie pomnę ile pomyj za to na mnie wylano.  A to, że "Viva La Vida..." nie powaliła mnie w całości, to zespołowi wybaczyć było nietrudno, biorąc pod uwagę, że nawet największym zdarzają się dzieła średniejsze, bo o słabszych przecież w wypadku Coldplay, mowy nie ma. Zresztą, nie można skrytykować zespołu, który na "słabszej płycie" nagrywa także klejnoty ("Lost!", "42", "Viva La Vida" czy "Death And All His Friends" - a to już blisko połowa płyty).
Kiedy pewnego upalnego dnia, dowiedziałem się, że w jednym ze sklepów Poznania jest już nowy singiel z dwoma premierowymi piosenkami "Every Teardrops Is A Waterfall / Major Minus", urwałem się z roboty, by posiąść go jak najszybciej. A później każdą z piosenek przewałkowałem po kilkadziesiąt razy, by w końcu zaostrzyć sobie apetyt na całą płytę. Do tej niestety było jeszcze wiele długich tygodni. Jednak w końcu nadszedł i ten dzień. Lubię te chwile, gdy z zafoliowaną płytą ukochanego wykonawcy, zasuwam do domu co tchu i myślę tylko o niej. Nie obchodzi mnie wówczas już nic dookoła. Aż w końcu ten moment podniecenia, kiedy to płyta ląduje w odtwarzaczu, a jego licznik pokazuje ilość nagrań (aż 14 !!!) i ogólny czas (tylko 44 minuty i 14 sekund). Tu niestety niewiele, jak na trzy lata oczekiwania. A jeszcze, gdy się odliczy nieco wcześniej poznanego singla (7 i pół minuty), to pozostaje ledwie pół godzinki muzyki do ewentualnego pokochania. No, i oby! Zaczyna się jednak tak sobie. Tytułowe półminutowe intro przechodzi w piosenkę "Hurts Like Heaven". Raczej mało chwytliwą, choć pięknie zaaranżowaną i zagraną, tak na pocieszenie. To takie refreno-powtarzanie bez końca, i gdyby nie z lekka folkujący podkład i ta jedyna w swoim rodzaju dogrywająca gitara, to początek płyty bardzo przeciętny. Tuż po tym następuje dobrze wszystkim znane "Paradise". To obecnie drugi singiel z tej płyty.  I naprawdę piękna kompozycja, podlana troszkę elektroniką i zmysłową kaskadą smyczków. Chris Martin tutaj śpiewa tak jak lubię. Nieco leniwie i rozmarzenie. No i jeszcze do tego dochodzą fajne a'la stadionowe chórki, dodające takiego pozytywnego kopa. Niestety nie można już tego powiedzieć o kolejnych dwóch utworach: "Charlie Brown" oraz "Us Against The World". Pierwszy niby rozentuzjazmowany,  drugi balladowy, jednak w obu nie dzieje się nic szczególnego. Ot, po prostu ładne granie, ale żadna melodia płuc nie zatyka. Łapiemy jednak w tym momencie przysłowiowy drugi oddech, bo oto zaczyna się kolejne intro (blisko 50-sekundowe), a po nim "Every Teardrops Is A Waterfall", znane z pierwszego singla. Co tu dużo gadać. Piękna piosenka. Podlana szkockimi motywami spod znaku Big Country, pasowałaby nawet do jednej z pierwszych trzech płyt tamtego nieodżałowanego szkockiego zespołu. Jest to taka piosenka z gatunku tych, im dłużej tym bardziej na tak! Tuż później "Major Minus", a więc strona B tegoż singla. Początkowo miał to być rarytas tylko dla nabywców singla "Every Teardrops...". Jednak piosenka okazała się ponoć na tyle dobra, że dorzucono ją do całego albumu. Moim zdaniem, nie jest to żadne cacko, no ale skoro zespół uważał inaczej ... Kolejnym utworem jest ponad 2-minutowy akustyczny "U.F.O.". Może nawet i ładny, ale nie pozostawił na mym ciele pręg. Po nim następuje wręcz bitowy i roztańczony "Princess Of China", z gościnnym udziałem Rihanna'y, gwiazdy r'n'b/pop/dance. Chciałoby się dołożyć teraz zespołowi po łapskach co sił, ale nie można, bo to ładna i zgrabna piosenka, choć zdecydowanie wykraczająca poza bramy nazwy Coldplay. Podobno ten utwór ma być trzecim singlem. I czy nam się to podoba czy nie, to będzie hit. Zaraz po nim przeleciał mi obojętnie przed nosem "Up In Flames". Taka balladka z jednolitym akordem perkusji i dogrywkami fortepiano-gitarowymi. Typowa zapchajdziura, choć melancholicy wystawią mnie za te słowa na lincz. A po chwili kolejne półminutowe intro, które zapowiada finał płyty, w postaci dwóch pięknych kompozycji. "Don't Let It Break Your Heart". Ileż to minut trzeba było poczekać, by ponownie Coldplay zechciał pięknie zagrać. Z tą swoją sentymentalną gitarą a'la U2 oraz Chrisem Martinem śpiewającym niczym spod rajskich bram. To taki utwór, który mógłby wciąż grać i grać. A ten niestety po niespełna czterech minutach się kończy i pozostają nam tylko jeszcze ostatnie, i także niecałe, cztery minuty, przy dźwiękach fortepianu i smyczków, na tle których wokalista spokojnym i podniosłym śpiewem prowadzi nas do końca, dając jeszcze po raz ostatni dojść do głosu tej niesamowitej gitarze Jonny'ego Bucklanda. I to tyle. Tylko tyle i aż tyle. Piąta płyta Coldplay dobiegła końca. Nie była ona tak piękna jak dzieła trzy pierwsze, ale nie obniżyła lotów niesławnej "czwórki". Przyniosła nam porcję ładnej muzyki, która momentami niebezpiecznie zaczyna zmierzać w stronę przesadnego kiczu. Myślę sobie, że troszkę mi ten Coldplay niewłaściwie wydoroślał. Ta płyta pokazuje bowiem, że muzykom zaczyna być bliżej do świata bogatych gali i próżniactwa, zamiast do życia na ideowym uboczu. Co zrozumieć nawet nie jest zbyt trudno, lecz żal za "dawnym" pozostaje.
P.S. Podobno album jest historią opartą na prawdziwej miłości Chrisa Martina, lidera zespołu. Zaznaczyć należy, że miłości szczęśliwej. A tytuł płyty można rozszyfrować jako imiona bohaterów, Mylo i Xyloto. Tylko zabijcie mnie, kto jest kto.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

STYX - "Regeneration I & II" - (2011) -

 STYX - "Regeneration I & II" - (EAGLE RECORDS) -



To nie jest żadne "the best of", jednak także trudno powiedzieć, iż jest to stricte nowy repertuar Amerykanów ze Styx.  Zespołu z najwyższej półki, jeśli chodzi o tzw. rocka artystycznego, i to bez dwóch zdań. Pamiętam jak gdzieś na przełomie lat 70/80, grupa ta cieszyła się nawet pewnym poważaniem wśród naszych rodaków, jednak późniejsza jej twórczość ogromnie została u nas zmarginalizowana. Dzisiaj amerykańskie art-rockowe bandy, typu Styx czy Kansas, znaczą już tyle co nic, pomimo wciąż znacznej popularności w wielu krajach Europy , że o Ameryce już nawet nie wspomnę.
"Regeneration Volume I & II" , to 2-płytowy zbiór mini-albumów, które ukazały się nieco wcześniej osobno. Część pierwsza ,zawierająca tylko 35 minut muzyki, dostępna była już w 2010 roku, a rozprowadzano ją  głównie podczas trasy koncertowej zespołu, a także za pośrednictwem oficjalnej strony Styx. Z kolei część druga, była także rozprowadzana podobnie jak część pierwsza, a jej premiera nastąpiła wiosną tego roku. Tutaj fani otrzymali nieco więcej, bo około 40 minut muzyki. Niedawno temu postanowiono wydać oba te minilongi w jednym albumie, zachowując ich odrębność, a więc nie łącząc wszystkich 16 nagrań na jednej płycie, na co ogólny czas muzyki, spokojnie by pozwolił.
W sumie, zestaw ten opiewa w 16 kompozycji, dobrze znanym fanom Styx już od dawien dawna, jednak wszystkie one zostały przez grupę nagrane ponownie w studio. W zasadzie są to same wielkie przeboje, choć jak wiadomo,  grupa posiada ich w swoim dorobku na tyle wiele, że mogłaby wydać nawet wielopłytowy boks, gdyby tylko chciało się jej nagrać pozostałe przeboje. Dlatego, nie ma tutaj nowych wersji "Babe", "Lady", "Clair De Lune / Ballerina", "Castle Walls" czy "The Best Of Times". Są za to choćby: "Come Sail Away", "Renegade", "Lorelei", "Snowblind" , "The Grand Illusion" i wiele innych klasyków, praktycznie głównie z okresu drugiej połowy lat 70-tych. Czyli ze złotego okresu. Wyjątkiem kompozycje "Too Much Time On My Hands" oraz "Snowblind" (wydane oryginalnie w 1980 roku na LP "Paradise Theatre", choć i tak skomponowane przecież jeszcze w 1979 roku). Praktycznie, gdyby nie nowe brzmienie, troszkę pozmieniane aranżacje, a także inaczej rozpisane partie wokalne (z uwagi na brak kilku byłych członków grupy, a w ich miejsce pojawienie się tych późniejszych), to w zasadzie te nowe wersje nie odbiegają jakoś znacząco od swoich oryginalnych odpowiedników. Mało tego, brzmią znakomicie i w przeciwieństwie do najnowszego dzieła Petera Gabriela, słucha się ich z wielką przyjemnością. A co za tym idzie, nie potrzebujemy kilku filiżanek kawy na przezwyciężenie uczucia senności. Aby jednak nie było tak skromnie, że to tylko nowe wersje Styx'owskich standardów, grupa przearanżowała także dwa przeboje grupy Damn Yankees, w której przed laty występował Tommy Shaw (z m.in. Tedem Nugentem czy Jackiem Bladesem). A są nimi: czadowy niegdyś przebój "Coming Of Age" oraz przepiękna ballada "High Enough" (to był także wielki hit na naszej trójkowej liście przebojów). Jest jeszcze jeden prezent od zespołu, a mianowicie całkowicie nowa piosenka "Difference In The World". Ta nieco ponad 3 i pół minutowa ballada, jest bardzo milutka, choć w żaden sposób nie dorównuje killerom w stylu "Crystal Ball" czy "Boat On The River". Które to także w nowych opracowaniach znalazły się na tym albumie.
Reasumując, to trzy kwadranse z wielkim Styx w nowej masce, która prawie w ogóle nie różni się od tej starej. Malkontenci znajdą tysiąc wymówek, by nie kupić tego albumu, jednak dla fanów, będzie to, i jest , skarb sam w sobie.
Grupa zagrała w składzie: TOMMY SHAW - śpiew, gitara, JAMES YOUNG - śpiew, gitara, LAWRENCE GOWAN - śpiew, instrumenty klawiszowe (niegdyś prowadził bardzo fajną grupę pod własnym nazwiskiem, współpracując okazjonalnie z Jonem Andersonem z Yes , a także Alexem Lifesonem z Rush. W końcu tak samo jak i ten drugi, jest kanadyjczykiem), RICKY PHILLIPS - gitara basowa (ex-The Babys czy ex-Bad English), TODD SUCHERMAN - perkusja (już od blisko 15 lat - jak ten czas leci!), a także dodatkowo, jako wspomagający fragmentarycznie, były członek Styx, CHUCK PANOZZO - gitara basowa. Od czasu, gdy przyznał się dekadę temu do bycia gejem i choroby AIDS, mocno ograniczył muzykowanie.

CD 1 - "Regeneration Volume I"
1. THE GRAND ILLUSION - (oryginalnie na płycie "THE GRAND ILLUSION" /1977/)
2. FOOLING YOURSELF (THE ANGRY YOUNG MAN) - (oryginalnie na płycie "THE GRAND ILLUSION" /1977/)
3. LORELEI - (oryginalnie na płycie "EQUINOX" /1975/)
4. SING FOR THE DAY - (oryginalnie na płycie "PIECES OF EIGHT" /1978/)
5. CRYSTAL BALL - (oryginalnie na płycie "THE GRAND ILLUSION" /1977/)
6. COME SAIL AWAY - (oryginalnie na płycie "THE GRAND ILLUSION" /1977/)
7. DIFFERENCE IN THE WORLD - (nowy utwór z 2010 roku)

CD 2 - "Regeneration Volume II"
1. BLUE COLLAR MAN - (oryginalnie na płycie "PIECES OF EIGHT" /1978/)
2. MISS AMERICA - (oryginalnie na płycie "THE GRAND ILLUSION /1977/)
3. RENEGADE - (oryginalnie na płycie "PIECES OF EIGHT" /1978/)
4. QUEEN OF SPADES - (oryginalnie na płycie "PIECES OF EIGHT" /1978/)
5. BOAT ON THE RIVER - (oryginalnie na płycie "CORNERSTONE" /1979/)
6. TOO MUCH TIME ON MY HANDS - (oryginalnie na płycie "PARADISE THEATRE" /1980/)
7. SNOWBLIND - (oryginalnie na płycie "PARADISE THEATRE" /1980/)
8. COMING OF AGE - (oryginalnie na płycie "DAMN YANKEES", grupy DAMN YANKEES /1990/)
9. HIGH ENOUGH - (oryginalnie na płycie "DAMN YANKEES", grupy DAMN YANKEES /1990/)


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 28 października 2011

PETER GABRIEL - "New Blood" - (2011) -

 PETER GABRIEL - "New Blood" - (REAL WORLD) -



Dla jednych będzie to płyta podniosła, dla drugich zbyt nadęta, a jeszcze inni potraktują ją tylko jako ciekawostkę. Nie ulega wątpliwości, iż tych ciekawostek Gabriel nagrał w ostatnich dwudziestu latach naprawdę sporo. I gdyby to wszystko pozbierać, to skleić by można ze dwie pełne płyty, a tak mamy mnóstwo różnych Real World'owych projektów, z jakimiś delikatnymi wtrętami mistrza, albo na przykład kilka miniatur do soundtracków, typu "Wall-E", i tym podobne rzeczy.  A zatem, jeśli odliczymy te wszystkie kolaboracje etniczne, soundtracki i covery, to premierowym materiałem artysta obdarował fanów ostatnio w 2002 roku, w postaci niezłej płyty "Up". Najnowsze jego dzieło "New Blood", kontynuuje zamysł zapoczątkowany na ub.rocznym albumie "Scratch My Back", na którym to pojawiły się kompozycje głównie artystów rockowych. Gabriel przy współudziale orkiestry nadał im podniosły ton, czyniąc z nich zupełnie nową jakość. Mogły się podobać nowe wersje piosenek NeilaYounga, Lou Reeda czy młodszych twórców, jak Bon Iver lub Arcade Fire. Choć zdecydowanie bliżej im było do filharmonii , niż do zadymionych klubów, to kontrowersyjnie jednych urzekały, by drugich zanudzić na śmierć. Ci ostatni nie powinni brać najnowszej płyty Piotrusia Gabrysia w ogóle do rąk, bo zasną po pierwszych jej akordach. Wcale to nie oznacza, że wszyscy pozostali wpadną w zachwyt. Już sam pomysł wydania płyty z dawnymi swoimi przebojami, opracowanymi na orkiestrę, pokazuje miejsce w krainie bezradności twórczej, w jakiej mistrzunio się znalazł. Nie ma tu żadnych poruszeń czy zaskakujących emocji. Są dobrze nam znane kompozycje, z niemal wszystkich jego solowych płyt, z melodiami mocno trzymającymi się pierwowzorów, lecz zaśpiewanych i zagranych najwolniej jak się da. Pomimo orkiestrowych aranżacji, wcale nie czuć jej przepychu, a wręcz przeciwnie, odczuwa się brak głębi i pełni brzmienia. Chciałoby się samemu wejść na scenę i podłączyć kilka instrumentów. A najlepiej to nadać tym utworom, z kolei w drugą stronę, jeszcze bardziej rockowego charakteru, niż w udanych i tak oryginałach. Może byłoby właśnie ciekawiej. No, chyba że Gabriel stawia na audiofilskie ucho?, to być może ten cel osiągnie. Nie ukrywam, że ładnie wypadły "Red Rain" czy "Mercy Street" w tej nowej szacie, lecz to za mało, biorąc pod uwagę, że nie dzieje się nic ciekawego w takim "San Jacinto", czy "Downside Up", zaśpiewanym w duecie ze swoją córką Melanie Gabriel. Z kolei "Don't Give Up" z udziałem norweskiej artystki Ane Brun, to istny koszmar. Gdzie mistrzunio miał ucho, gdy wywoływał tego wyjca do tablicy? Nie wiem również, czemu ma służyć orkiestrowo-transowa koda w "The Rhythm Of The Heat"? Nie ukrywam, że wyczekiwałem zakończenia tego wstępniaka niczym moja dawna psina surowej wątróbki.  Tak samo, zupełnie niepotrzebnym fragmentem jest trzynasty na albumie , powiedzmy "utwór", "A Quiet Moment", w którym przez blisko pięć minut ptaszki ćwierkają , a w tle morskie fale obijają się o brzeg.  Brawo. Jeśli w takim kierunku miałby podążać były lider Genesis, to już faktycznie lepiej usłyszeć go w towarzystwie faceta we fraku, z batutą w dłoni i jego smyczkowych poddanych.
Zastanawiam się, ile maestro chce nagrać jeszcze podobnych płyt?  A może najlepiej by było, gdyby podpisał kontrakt z wytwórnią Deutsche Grammophon?
Nie piszę już, jaka tu orkiestra zagrała, i pod czyją wodzą, a także kto był odpowiedzialny przy konsolecie realizatorskiej, ponieważ nie ma to żadnego znaczenia dla podwyższenia rangi tego porządnie splecionego , aczkolwiek nudnego wydawnictwa.

CD 1
1. THE RHYTHM OF THE HEAT
2. DOWNSIDE UP
3. SAN JACINTO
4. INTRUDER
5. WALLFLOWER
6. IN YOUR EYES
7. MERCY STREET
8. RED RAIN
9. DARKNESS
10. DON'T GIVE UP
11. DIGGING IN THE DIRT
12. THE NEST THAT SAILED THE SKY
13. A QUIET MOMENT
14. SOLSBURY HILL


CD 2 - bonus disc, edycja limitowana
pierwszych dwanaście utworów, tyle że w wersjach instrumentalnych oraz dodatkowo "Blood Of Eden"




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

czwartek, 27 października 2011

KIMBALL / JAMISON - "Kimball / Jamison" - (2011) -

 KIMBALL / JAMISON - "Kimball / Jamison" - (FRONTIERS RECORDS) -



Melodyjny rock, cóż to dzisiaj oznacza? Niemodne piosenki, śpiewane zazwyczaj w sposób wzniosły, entuzjastyczny, dające radość przeważnie już niewielkiej i podstarzałej grupie fanów rocka. Żyjącą ostoją dobrego smaku, czyli gatunku wymierającego, do którego nieskromnie dodając, i ja się zaliczam. Co zatem robi w tym miejscu taka płyta, skoro niemal nikogo nie zainteresuje? A choćby i to, że o wiele większą przyjemność posiądę z napisania kilku słów o takim wydarzeniu, niż o jakiejkolwiek nowej płycie alternatywnej, pseudogotyckiej, post-rockowwej czy innej smutnej podobnej lurze, gdzie o emocjonalności więcej się pisze w ulotkach i recenzjach, aniżeli słyszy w samym dziele.
Album duetu Kimball / Jamison, to jednak rzecz zdecydowanie przeznaczona dla odbiorcy zzaoceanicznego. Nie powinno to nas dziwić, wszak dawne ich zespoły głównie tam cieszyły masową publiczność. No, może z wyjątkiem kilku przebojów , typu "Africa" czy "Rosanna" - grupy Toto (w której śpiewał niegdyś Bobby Kimball), czy mega hitu "Eye Of The Tiger" - grupy Survivor (z której to grupy znany jest Jimi Jamison, choć akurat ten najsłynniejszy przebój zaśpiewał przecież w 1982 r. Dave Bickler, który występował na pierwszych czterech płytach Survivor). Te piosenki po dziś dzień zachowały swą wielkość. Szkoda, że tylko te, gdyż obie te grupy zrealizowały tuziny wspaniałych kompozycji i całościowo udanych płyt.
Długie to wprowadzenie, ale to artyści na tyle mi bliscy, iż chciałbym zainteresować tą ich nową wspólną płytą, najchętniej cały świat. Pomimo, iż zawartość niczym nikogo nie zaskoczy, czego byśmy już nie znali z dawnych płyt Toto czy Survivor. Mnie przede wszystkim, ucieszyła forma wokalna obu panów, a także chwytliwy repertuar ich projektu, który stworzono według starych dobrych receptur. Dzisiaj już dla tak niewielu dostępnych. Cieszy mnie ta płyta jeszcze z innego powodu, otóż ostatnie dokonania Bobby'ego Kimballa ,były delikatnie mówiąc, nie najwyższych lotów (projekt Yoso z B.Sherwoodem - o zgrozo!). Na tym tle ostatnia twórczość Jimiego Jamisona wygląda dużo lepiej. Świetny solowy album "Crossroads Moment", a także przed kilkoma laty bardzo udana płyta wskrzeszonego Survivor, jednak niestety wysoka wartość muzyki nie przełożyła się na sukces kasowy. Zatem, jest wielka szansa, że przy połączeniu obu nazwisk śpiewających liderów z takich potentatów jak Toto i Survivor, wreszcie się wszystko uda. A z zawartych tutaj 12 piosenek, większość aż się prosi o granie w radio. Osobiście stawiam na: "Worth Fighting For" (niczym Toto z okresu czwartej płyty), a także na absolutnie rewelacyjny "Can't Wait For Love" (typowy stary, wielki Survivor), i wcale nie gorszy od niego "Chasing Euphoria". Nie zapomnijmy o balladach, gdyż te zawsze bywały mocnym punktem obu grup. Zdecydowanie z mocniejszym naciskiem pobrzmiewają tutaj w nich nuty Survivor, niż Toto. Zaśpiewane zostały genialnie przez ten niecodzienny, ale jakże w sumie oczywisty duet. Szkoda, że dopiero teraz. Zwróciłbym uwagę szczególną na wylewną do bólu i utrzymaną w klimacie kompozycji Diane Warren, rozpierającą dech w piersiach, balladę"Find Another Way" (skomponowaną przez skandynawską spółkę autorów!). W kategorii Survivorowskich ballad, nie można przejść także obojętnie wobec finałowej "Your Photograph". To kolejny musowy hit, z gatunku tych, co nigdy niestety hitami nie będą. Atrakcją tej płyty nie są jednak ballady, tych jest jak na lekarstwo. Większość stanowią dynamiczne i podszyte rockiem piosenki, które choć nie wszystkie należą do wybitnych, to przyjemnie pieszczą uszy. Szczególnie, gdy dookoła atakuje nas niezmordowanie sieka funk/hip-hop-owo/soulowa. Że z obrzydzeniem mi to przez gardło przechodzi.



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 26 października 2011

Jean-Paul Sartre - kilka myśli




Poniżej kilka przemyśleń Jeana-Paula Sartre'ego. W sumie to specjalisty od powieści, lecz dla mnie nie będącego fanem powieści, był przede wszystkim wzorem genialnych myśli filozoficznych.

"Życie jest po to, by mogło ciągle grozić śmiercią"

"Żyd to Człowiek, którego inni uważają za Żyda"

"Człowiek nie powinien przekroczyć trzydziestki, bo potem staje się z niego wytarty żeton"

"Piekło - to wszyscy wokół mnie"

"Szczęście zdobywa się pod warunkiem, że się go nie pragnie zdobyć"

"Po co mnie wrzucono w istnienie"




Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 25 października 2011

Jesień rządzi, a ty się bracie nie poddawaj

Niby dziś bezchmurne niebo, a i słońce swym widokiem cieszy, pięknie być powinno, a jednak wiatr zimno przenikliwe sieje. Oj, daje to w kość takiemu staremu grzybkowi jak ja. Chwilę postałem na przystanku autobusowym, a nieco później jeszcze kilka minut odstałem w oczekiwaniu na tramwaj, i gdy dojechałem do roboty, od razu włączyłem olejowy grzejnik, stając nad nim rozkrokiem, chłonąc każdą falę ciepła, która błogo rozchodziła się po moim ciele. Nie chcę się w tym miejscu rozwodzić nad pogodą, bowiem nudne to, a poza tym o pogodzie, polityce i kościółku, gada się z reguły pod koniec życia, czyli jesienią życia. A mnie jeszcze nie spieszno na łono Abrahama. Jednak upływający czas trochę niepokoi. Ledwie z letnich portek wyskoczyłem, a tu już listopad za pasem. Za chwilę znicze, świeczki, nostalgiczny krajobraz wspomnień. Tydzień później Warszawa i upragniony koncert Heather Nova'y. A tuż po tym, w sklepach zagoszczą choinki, bombki, gwiazdorki, i zacznie się cały ten szał. Rozpocznie się walka o kupowanie prezentów, zapasów żywności i tysiąca innych rzeczy. Tylko po to, by pod koniec grudnia zasiąść z najbliższymi na te dwa i pół dnia wolnego od pracy, pogapić się w durny telewizor, obejrzeć setny raz Kevina samego w domu (skądinąd kapitalnego, nawet za każdym razem) ,zaliczyć jeden, dwa spacery na spalenie tluszczyku, a po chwili już Sylwester, bal, szał, pijaństwo, i znowu szara rzeczywistość od następnego dnia, już nowego roku. I wszystko od początku. Brnąc przez kolejne imieniny, urodziny, święta, wakacje, kilka grilli, kolejnych kilkadziesiąt nowych płyt, do kolejnego zwieńczenia roku. Niczym jakiegoś zamkniętego dzieła, w którym nie wydarzyło się przecież nic niesamowitego, o czym by można napisać, a innym chciałoby się czytać. Nie, nie, to żadna depresja. To tylko ten czas. Czas bolesnego przejścia z ciepło-kwiecistego do zimno-wyłysiałego krajobrazu. Ale co tam, staję paskudztwu prosto w twarz. Ostatnio poszukałem w szafie dawno nienoszonego polaru, czapki, rękawiczek. Są już w pogotowiu, w razie gdy skóra zsinieje, a barki z zimna przykleją się do głowy.  I wiecie co?, dobrze mieć trochę pięknej muzyki, dzięki której łatwiej spoglądać przez okno, trzymając się zarazem ciepłego kaloryfera, pomyśleć sobie, jak pięknie jest na dworze. Doceniając także barwy jesieni, te niezwykłe zółto-zielono-czerwone kompozycje. A i fajnie pogapić się na tańczące liście w rytmie granym przez szalejące wietrzyska. Gdy ładnie gra, a i ciepło w dupkę grzeje, to piękna jest zaokienna zimna jesień. Szczególnie gdy cierpią wszyscy, tylko nie my.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 24 października 2011

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 23 października 2011 - Radio "Afera" Poznań 98,6 FM

"NAWIEDZONE STUDIO"
program z 23 października 2011
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl




SCORPIONS - "Tokyo Tapes" - (1978) -
- We'll Burn The Sky



URIAH HEEP - "Sonic Origami" - (1998) -
- Across The Miles



OST - "Rocky IV" - (1985) -
SURVIVOR - Burning Heart


SURVIVOR - "Vital Signs" - (1984) -
- The Search Is Over


HOUSE OF LORDS - "Big Money" -  (2011) -
- The Next Time I Hold You


MATIE PETERS GROUP (MPG) - "Road To Salvation" - (2007) -
- The Clown


SHADES / PETERS - "Comin' Around" - (2011) -
- The Balcony
- The Flame


ALICE COOPER - "Welcome 2 My Nightmare" - (2011) -
- I'll Bite Your Face Off


KIMBALL / JAMISON - "Kimball / Jamison" - (2011) -
- Can't Wait For Love
- Sail Away


GARY MOORE - "Live At Montreux 2010" - (2011) -
- Where Are You Now?


BLUE OCTOBER - "Any Man In America" - (2011) -
- Everything (Am Limbo)
- The Feel Again (Stay)
- The Honesty



COLDPLAY - "A Rush Of Blood To The Head" - (2002) -
- A Rush Of Blood To The Head


HEATHER NOVA - "300 Days At Sea" - (2011) -
- Higher Ground
- Precious Thing


CANDICE NIGHT - "Black Roses" - singiel - (2011) -
- Black Roses
utwór do albumu "Reflections", wydanego we wrześniu br.
poniżej okładka albumu:



SIOUXSIE & THE BANSHEES - "Superstition" - (1991) -
- Kiss Them For Me
- Fear (Of The Unknown)
- Cry
- Drifter
- Little Sister
- Shadowtime
- Silly Thing


STEVEN WILSON - "Grace For Drowning" - (2011) -
- Index
- Track One


YANNI - "In My Time" - (1993) -
- One Man's Dream


EDDIE JOBSON - "Theme Of Secrets" - (1985) -
- Theme Of Secrets


VANGELIS - "Voices" - (1995) -
- Losing Sleep (Still, My Heart) - (wokal PAUL YOUNG)



PETER GABRIEL - "New Blood" - (2011) -
- Mercy Street


MIKE TRAMP & THE ROCK'N'ROLL CIRCUZ - "Stand Your Ground" - (2011) -
- The Soldier Never Started A War



Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

niedziela, 23 października 2011

Dzisiejsze Nawiedzone Studio bez pomocy komputerów

Dzisiejsze "Nawiedzone Studio" będzie nadawane bez współpracy komputerów. Przez to nie będzie emitowana cogodzinna zajawka programowa. Nie zniknie za to główny początkowy utwór Hacketta, gdyż ten co tydzień emitowany jest z płyty. Audycja na pewno z tego powodu nie zubożeje. To tylko mały uszczerbek. Może mieć taki stan rzeczy wpływ jedynie na audycje, które mocniej oparte są na jinglach, zajawkach czy muzyce emitowanej z komputerów. Ciekaw jestem jak sobie poradzą prezenterzy bez prawdziwych płyt. Oby czkawka długo im nie przeszła.
W dniu dzisiejszym "Nawiedzone Studio" nada kawał różnej, i w moim przekonaniu, wspaniałej muzyki. Jeśli jednak ktoś postrzega ten program przez pryzmat grania tylko gigantów rocka, to zanudzi się na śmierć.
A tak poza tym zachęcam, choć nieusilnie, jeśli konkurować mam z jakąś audycją, z którą po raz tysięczny przegram, bo nie zagram np. Pink Floyd, Stinga, Genesis, itd..., których notabene przecież bardzo lubię.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

piątek, 21 października 2011

Libia już bez Kaddafiego

Informacją dnia było dzisiaj (tzn. wczoraj, gdyż słowa te piszę przed drugą w nocy, a zatem jest już piątek) zabicie Kaddafiego i jego dwóch synów. W tych kilku kadrach jakie udało mi się zobaczyć, wszyscy ludzie wypowiadający się na ten temat, nie ukrywali radości. Bo zabito dyktatora, do tego dyktatora-ekscentryka, no i w ogóle złego człowieka, który rządził Libią przez ponad czterdzieści lat i był nietykalny. A to ciekawe. Były już kraje z dyktatorami i radzono sobie z ich przywódcami. Jakich surowców i złóż brakowało, że Libii nie można było wcześniej wyzwolić. Dlaczego Kaddafiego trzeba było zabić. Czy to takie trudne w dzisiejszym świecie, przy pomocy obecnej technologii, przy profesjonalizmie informatorów, różnego rodzaju łowców, itp...? Czy Muammar Kaddafi był postacią aż tak trudną do schwytania i osądzenia? Rozumiem, że można się cieszyć z obalenia dyktatora czy złego systemu, ale czy ze śmierci człowieka, dla którego sprawiedliwy osąd byłby jeszcze gorszą karą? No cóż, nie mnie to oceniać, ale nie pojmuję radości z porażki i niepozyskania Kaddafiego wziętego żywcem.
Oczywiście wiem, że Kaddafi sam obiecał zginąć na polu walki, a nie dać się schwytać. Ale sztuką jest przestępcy ukręcić nochala, a nie na odwrót.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

STEVEN WILSON - Poznań, 20.X.2011, klub "Eskulap". O tym jak było, no i w ogóle...

Myślałem, że nie pójdę na ten koncert. Portfel pusty, no a jeśli cokolwiek już się w nim znajdzie, to lista upragnionych płyt jest tak wielka, że...  Wiedziałem, że to będzie świetne przedstawienie, bowiem rozmawiałem z pewnym Piotrkiem, który dobrze się zna z innym krakowskim panem Piotrem, a ten z kolei jest winowajcą całej tej polskiej dwu-koncertowej trasy i uchylił mu nieco rąbka tajemnicy.  Piotrek podpuszczał mnie mówiąc, co i jak zagrają, i kto będzie na scenie, itd... Niestety nie można mieć wszystkiego. Powiedziałem sobie: "dość, byłeś na Porcupine Tree chyba pięć razy, nie musisz Wilsona widzieć przy każdej wizycie w Polsce". Koniec, kropka, oblizuję się smakiem, nie idę. W barku jest butelka, wieczorem Liga Europejska, myślę popatrzę na Wisłę i Legię, a później na otarcie łez nastawię sobie "Grace For Drowning" i to będzie mój pokojowy koncert Stevena Wilsona. Jednak cuda się zdarzają! I niech mi nikt nie mówi, że nie. Jeszcze nie dobiegła godzina 17-ta, a tu telefon od tego Piotrka, co to zna tego drugiego swego imiennika spod Wawelu. Odbieram, mówię "cześć Piotr, co tam..." , a on na to: "Andrzej, w Eskulapie przy wejściu podejdź do portierki i tam na twoje nazwisko będzie bilet-zaproszenie". O jasny gwint! Serce mi stanęło. Z radości, rzecz jasna. Nie spodziewałem się. Jeszcze chwilę wcześniej powiedziałem znajomemu, że nie idę na Wilsona i smutno mi jak cholera. Chwilę później zadzwonił do mnie Peter, przyjaciel od serca, i powiedział , że przyjedzie po mnie do roboty i odwiezie do domu. Powiedziałem mu w aucie o tym koncercie, a On na to: "wow, to ja idę z tobą. Zadzwonię tylko do żonki, powiem jej co i jak, i jedziemy na koncert". Biedaczysko Peter, musiał niestety kupić sobie ten drogi bilet za 135 zł. Głupio mi było, bo ja za absolutne friko. Ale nie było mu przykro. Przynajmniej tak mi powiedział. Bałem się czy mu się spodoba taka muzyka. Peter lubi sporo różnych rzeczy, ale Porcupine Tree, No-Man czy solowego Wilsona nie znał. Znał tylko Blackfield, bo mu niedawno przegrałem ostatni album. Ale to przecież zupełnie inna muzyka. Pomyślałem, zobaczymy, może załapie klimat. Kupiliśmy sobie po butelce Coli, usiedliśmy na takich kanapo-pufach przed salą, w której to już publiczność ze zniecierpliwieniem wyczekiwała Wilsona i jego kolegów. Pogadaliśmy chwilę, i kiedy usłyszeliśmy wzmożone oklaski, prędko doskoczyliśmy do sali, by spokojnie już do niej tylko wejść i dać się ponieść szaleństwu, po kolei wchodzącym właśnie na scenę sześciu dżentelmenom.
Scena była całkowicie zakryta taką półprzejrzystą zasłoną, a za nią sekstet dowodzony przez Stevena Wilsona. Po kilku sekundach zrozumiałem po co ta zasłona. Otóż, pojawiająca się na niej projekcja efektów i filmów, dawała niezwykły efekt, jakiego na żadnym koncercie jeszcze nie widziałem. Muzycy byli dla publiczności niczym za mgłą. A ja, tak przy okazji,  troszkę byłem zły, ponieważ koniecznie chciałem zobaczyć twarz Nicka Beggsa, a także wszystko to co on wyrabia na tym swoim basie oraz sticku. Ten genialny muzyk jest przykładem na niesamowitą drogę jaką przeszedł w swojej muzycznej karierze. Niegdyś grał z Limahlem w świetnym Kajagoogoo, a później nagrywał solo i był często muzykiem sesyjnym. Mam go na wielu płytach. Ten facet zawsze grał niesamowicie. Nawet przy melodyjnych i prostych piosenkach, ten jego bas grał jak oszalały. Teraz odnoszę wrażenie, ze Nick Beggs jest w swoim żywiole. Że wreszcie może się wyszaleć, pokombinować, namieszać i spełnić zarazem. Był dla mnie największą atrakcją tego wieczoru. 3/4 koncertu gapiłem się tylko na niego. Choć niczego nie odbieram pozoształej piątce muzyków, Wszyscy grali jak nakręceni. A i autentycznie nawiedzeni. Nie trudno się domyślić, iż programem tego przedstawienia były kompozycje z obu solowych płyt Stevena Wilsona. Bardzo dobrych płyt, tak przy okazji. Ze szczególnym naciskiem na tę najnowszą. Z muzyką przecież bardzo trudną, skomplikowaną i na pewno nie dla każdego. Muzyką, która łączy w sobie sporo z tradycji rocka progresywnego, w rodzaju King Crimson, Soft Machine czy Van Der Graaf Generator, ale i także z muzyki stricte jazzowej i eksperymentalno-awangardowej. Do tego polanej pewną nutą melancholii, smutku, obawy, niepewności, tęsknoty czy często także i grozy. Nawarstwienie emocji jest tak wielkie, że czasem trudno to wszystko ogarnąć. Ale dzięki temu, muzyka ta, jest fascynująca i nieprzewidywalna. Tworząca teatr sztuki prawdziwej, przez duże "SZ". Zapomniałbym jeszcze dodać, tak się rozpędziłem, że po kilku utworach owa płachta przykrywająca scenę i muzyków, opadła, a lud zgotował owacje.
Koncert trwał blisko dwie godziny, z jednym bisem. Za to w miarę długim.
Był to pierwszy koncert Stevena Wilsona na nowej trasie. A jutro grupa zagra w Krakowie.

Acha, pozwolę sobie na koniec dodać, że podczas dzisiejszego koncertu, samopoczucie miałem doskonałe (a nie jak podczas ub.tygodniowego Fisha), a więc należycie wczułem się w klimat muzyki, wizualizacji efekto-filmów, itp..., dlatego nie powinienem narazić się na jakikolwiek kąsający komentarz , jak miało to miejsce przed ponad tygodniem, od pewnej wrednej i zapewne nieurodziwej Sylwii. Kto wie, być może feministki, gdyż one wszystkie są jakieś takie niekobiece. Aż mi ulżyło!

Zespół zagrał w następującym składzie:
STEVEN WILSON - śpiew, gitara, okazjonalne instr.klawiszowe
NICK BEGGS - gitara basowa, stick - (znany najbardziej z Kajagoogoo)
THEO TRAVIS - saksofon, klarnet
MARCO MINNEMAN - perkusja
AZIZ IBRAHIM - gitara - (znany z Simply Red, zespołu Iana Browna ze Stone Roses, a także projektu H, Steve'a Hogartha z Marillion)
ADAM HOLZMAN - instrumenty klawiszowe, efekty

P.S. Wielkie dzięki dla Piotrka G. za możliwość uczestnictwa w tak wspaniałym przedstawieniu
P.S.2. Wielkie dzięki także Peterowi za wspaniałe towarzystwo i bycie najlepszym kumplem spośród kumpli.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

środa, 19 października 2011

ALICE COOPER - "Welcome 2 My Nightmare" - (2011) -

 ALICE COOPER - "Welcome 2 My Nightmare" - (UNIVERSAL) -



To była najbardziej oczekiwana przeze mnie płyta tego roku. Niepewność i obawy narastały z każdym dniem, gdyż tytuł zobowiązuje, a przecież ostatnie dokonania Alicji w Krainie Czarów niczym nie powalały. A poza tym, zmierzyć się ze stworzeniem kontynuacji do jednego ze swoich najlepszych dzieł po aż 36 latach, jakim było "Welcome To My Nightmare", to nie lada wyzwanie. Na szczęście maestro podszedł do sprawy bardzo poważnie. Zaprosił do współpracy ludzi, z którymi nagrywał w przeszłości najwspanialsze swoje dzieła. Cieszy zatem obecność producenta Boba Ezrina, który zanim został masowo kojarzony z grupami Kiss czy Pink Floyd, to przecież pierwsze laury zbierał za współtwórstwo sukcesów u boku Alice'a Coopera. A łącznie ci obaj panowie stworzyli około dziesięciu płyt. Musi również ucieszyć ponowny udział kilku znakomitych kompozytorów, jak choćby Desmond Child czy Dick Wagner. Spośród sporej obsady muzyków warto wyróżnić także dawnych etatowych w zespole Alicji, jak gitarzyści: Steve Hunter i Michael Bruce (przy okazji także jako klawiszowiec), czy basista Dennis Dunaway oraz perkusista Neal Smith. W takiej obsadzie wstydem byłoby odstawić fuszerę. Oczywiście atrakcyjność "Welcome 2 My Nightmatre" mają także podnieść występujący gościnnie i epizodycznie: Vince Gill, Kesha, Rob Zombie czy John 5", ale od razu dodam, iż nie odgrywają oni jakiś znaczących ról, choć dają się rzecz jasna zauważyć.
Cooperowi zależało, by kompozycje, brzmienie, musicalowy rozmach i archaiczna hard rockowa drapieżność podporządkowana była estetyce i myśleniu lat 70-tych. Trudno opisać ten album tak ogólnikowo, z kolei nie widzę sensu rozprawiać się nad każdym z utworów, tak więc najkrócej ujmę to słowami, iż mamy do czynienia z dziełem wybitnym! I absolutnie z jedną najlepszych płyt Coopera w całej jego przebogatej karierze. I niech mnie duch Stevena prześladuje w nocnych koszmarach jeśli nie jestem w tej chwili szczery. Chłopiec ten zaprasza nas po raz drugi do swojego świata bardzo realistycznej wyobraźni. Już pierwszy bardzo przebojowy utwór "I Am Made Of You" zawiera fortepianowe intro znane nam z kompozycji "Steven", a całą swą strukturą bliski jest innego Cooperowskiego klasyka, jakim jest "Hello Hooray" (z genialnej płyty "Billion Dollar Babies" z 1973 r.). Nie może się po prostu nie podobać kapitalna króciutka i nieco chora kołysanka "The Nightmare Returns" czy następujący po nim "A Runaway Train", zagrany toćka w toćkę niczym "Train Kept A-Rollin'" The Yardbirds. Absolutnie obłędnym fragmentem płyty jest także kompozycja "I'll Bite Your Face Off", zagrana niczym najlepsi Rolling Stonesi (ta gitara, no i ten zacięty wokal - bomba!!!). W taki sposób mogę się po niebiosy rozpływać nad każdym kolejnym utworem, ale każdy kto posłucha tej płyty, zrozumie, że jako całość jest fenomenalnie spójna, atrakcyjna, chwytliwa, no i że tak kapitalnych piosenek dawno już nie było, i coś czuję, że długo nie będzie. Nie są to jednak piosenki radosne. Najczęściej pokazują świat w krzywym zwierciadle. Wykoślawiony, chory i zły. Bo na przykład w takim "When Hell Comes Home", Steven , który żyje w świecie rodziców alkoholików, planuje zabić swego ojca. Z kolei w "I Gotta Get Outta Here" nasz bohater zadaje sobie pytanie: "czy naprawdę umarłeś, a może żyjesz w koszmarze?". Zaznaczę jeszcze, że w finałowym instrumentalnym "The Underture" pojawia się motyw z utworu "Steven", znanego właśnie z pierwszej części z roku 1975. Jedynie razić może sztuczność i cukierkowatość (niby gwiazdy?) niejakiej i nijakiej zarazem Keshy, która odgrywa rolę diablicy w kompozycji "What Baby Wants". Mało przekonująco, moim zdaniem. Ale to jedyny i zresztą mało zauważalny zgrzyt, który niech nie przysłoni nam obrazu jednej z najlepszych płyt tego roku. Wręcz bliskiej doskonałości.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

wtorek, 18 października 2011

Moje wyprawy na Kanary

Nie dalej jak wczoraj, jechałem z koleżanką tramwajem i dyskutując sobie o różnych rzeczach nieważnych, mniej ważnych i troszkę ważniejszych, padł raptem temat kanarów. Powiedziałem do niej, że średnio dwa razy w miesiącu sprawdzają mnie te paskudne sępy.  Na co ona: "a ja to już dawno nie miałam z nimi przyjemności". Jakkolwiek by to rozumieć. No i proszę, minęła doba, a tu wsiadają do mojej "dziewiątki" dwa takie osiłki w bluzach z kapturkiem, i jeszcze tramwaj drzwi nie zamknął, jeszcze nie ruszył, a już zaśmierdziało kanarami. Stoją, szepczą coś do siebie, czają się jak na ostatniego kotleta na talerzu, a ja od razu wiem co to za jedni i na co mają apetyt. Nigdy się (prawie) nie mylę. Mam na nich oko. To moja specjalność - wyczuwanie kanarów. No, ale kto ma mieć takiego nosa jak nie ja. W końcu przez blisko czterdzieści lat jeździłem na gapę, tylko z nielicznymi wyjątkami przejawów uczciwości. Stało się to nawet moją ambicją, by nigdy nie dać się złapać. I choć kilka razy uśpiłem swoją czujność , dając się złapać, to nigdy, powtarzam: nigdy !!! nie dałem się spisać, a co za tym idzie, nie było mowy o żadnym płaceniu mandatów. I chociaż wiem, że to nieuczciwe, to od pewnego momentu podniecało mnie to niczym hazard. A że mam duszę hazardzisty, niech poświadczy też chociażby mój niedawny wpis na temat toto lotka. Nie ukrywam, że na tych moich nieodbitych biletach , jedni stracili, bym zyskać mógł ja. Niestety, z racji upływających lat, musiałem zaniechać tego sportu. W związku z tym, po ukończeniu czterdziestki postanowiłem się nie wydurniać dalej i odbijać uczciwie każdy mój przejazd. Nie mam już sił przed nikim uciekać, tłumaczyć się, udawać idioty, kombinować, itd... Z żalem, nie ukrywam. Jednak nie dalej jak tydzień temu, zmuszony byłem pojechać "pestką", a tramwaj ten podjechał zatłoczony , że szpilki nie szło wcisnąć, choć pomimo tego, znalazło się jednak miejsce dla mojego obleśnego cielska. O ile ta sztuka udała mi się, o tyle odbicie biletu okazało się niemożliwe. A nie lubię takich sytuacji w rodzaju "czy mogę prosić o skasowanie tego biletu?". Podjąłem zatem ryzyko jak za dawnych czasów. Ach, ten dreszczyk emocji. Uda się, a może... Dopóki w tramwaju tłoczno, to i ja spokojny, ale po dwóch przystankach połowa ludu sobie wysiadła, a ja musiałem jeszcze dwa przystanki podjechać. A żal, jak to poznańskiej pyrze, kasować bilet na dwa krótkie przystanki. Na szczęście udało się. To jednak już nie dla mnie. Nie na mój wiek, nie na moje nerwy, choć przypływ adrenaliny, to jest to!
W czasach szkoły średniej, moi rodzice dawali mi do ręki pieniądze na sieciówkę, które jak nie trudno się domyślić, oszczędzałem na nowe płyty, a więc musiałem nauczyć się czujności w tramwajach i autobusach, narażając się niejednokrotnie na mało komfortowe sytuacje, jak na przykład moja słynna ucieczka pod rondem Śródka przed dwoma goniącymi mnie kanarami. Odpuścili na szczęście w chwili, gdy byłem już także u kresu wytrzymałości. Po prostu zasoby energii wyczerpały im się na kilka sekund przed moimi. Nie mogłem tchu złapać przez dłuższy czas. Wzbudziło to podziw kilku klasowych kumpli, którzy nie mogli uwierzyć w to co zobaczyli, ponieważ na lekcjach WF-u, zawsze uchodziłem za jednego z najgorszych w biegu na 60-tkę lub 100-tkę.
Kilka lat temu wpadłem na dwa przystanki przed domem. Kobieta i facet, o miłej aparycji i kulturalnym wachlarzu językowym, nie pozwolili mi przez to na jakąkolwiek arogancję wobec nich. Już taki jestem, dobro za dobro, zło za zło.Postanowiłem zachować się jak facet z klasą. Nie szarpać się, nie uciekać, nie używać chamskiego języka (bo w złości różnie bywa). Zaproponowałem wyjście z tramwaju, uprzedzając, że żadnej łapówki czynić nie zamierzam, itd... Na przystanku uciąłem sobie z kulturalnymi kanarami pogawędkę, oznajmiając, że nie zapłacę, bo nie, i koniec!. Wyciągnąłem po chwili z kieszeni dwie najnowsze kolekcjonerskie dwuzłotówki i powiedziałem: "macie to ode mnie na pamiątkę, bo to wszystko na co mnie stać". Byłem przekonany, że na otarcie łez po takim kliencie jak ja, rzucą się na te świecące blaszaczki, aż tu nagle Pan Kanar mówi tak: "o nie, żadnych łapówek, ale mogę je od pana odkupić". Facet wyciągnął z kieszeni 4 zł , powiedział dziękuję, z kolei ode mnie usłyszał "przepraszam" i jedyną moją karą było pokonanie dwóch przystanków pieszo do domu.
Innym razem, w latach 80-tych, wszedł do "ósemki" na Placu Cyryla Ratajskiego (bo tam niegdyś jeździła ósemka) wesoły kanar. Gość po zamknięciu drzwi na cały tramwaj rzucił: "bileciki do kontroli, proszę ładnie przygotować. A kto nie ma, niech w strachu czeka na najbliższy przystanek i szybko przede mną ucieka". Jak nie trudno się domyślić, na Fredry przed Medykiem byłem już na chodniku.
Fajną akcję przeżyłem także przed kilkoma laty z Tomkiem Ziółkowskim, czyli moim niegdyś nadwornym realizatorem "Nawiedzonego Studia". Tomek przyjechał po mnie do pracy, aby sobie pogadać w autobusie powrotnym do naszych domów, o tym i owym....  Droga podobna, no to jedziemy. Tomek troszkę znał moje grzeszki, choć pewnie miał nadzieję, że taki stary pryk jak ja, to już pewnie na tyle zmądrzał, że woli żyć na stare lata z dala od tego typu problemów. Jadąc autobusem "90-tką", pomiędzy Dworcem Garbary, a pływalnią Posnanii, gdzie po środku jest tylko jeden przystanek, i to na żądanie! (nikt kto nie musi tam nie wysiada, ciemno, strachliwie...), nagle Tomek ucina naszą pogawędkę zapytaniem : "Andrew, odbiłeś bilet?" O ku....!!! My na tylnym siedzeniu, a w środku autobusu dwa kanary. Do przystanku na żądanie jeszcze ze sto pięćdziesiąt metrów, a kierowca jedzie powoli, tak aby mendom udało się wszystkich sprawdzić. Tomek solidarnie wstaje, i mnie zakrywa przy drzwiach wyjściowych, a ja się modlę wiadomo o co. Udaje się, autobus się zatrzymuje, wysiadamy z Tomkiem (choć Tomek nie musiał, bo to uczciwy facet!), kamień z serca spada na ziemię, spoglądamy w lewo ku drzwiom przednim, a stamtąd wychodzi niemniej uradowana niewiasta, z takim głośnym ufffff!!!!
Pod koniec lat 80-tych przez pewien czas jeździłem autobusem linii 74 z Winograd na Rataje, a później jeszcze z buta na piechotę do pewnej fabryki, w której odrabiałem służbę wojskową, jako miotłowy. Odpowiedzialna to funkcja, tak więc przykładnie spóźniać się nie wypadało, tym bardziej, że byłem dowódcą drużyny z dwoma gwiazdkami oraz dyplomem zwycięzcy turnieju szachowego w zawodach dla tych, którym normalna służba wojskowa coś nie bardzo służyła. Wracając do tematu, otóż ten autobus to był istny koszmar. odjeżdżał codziennie siedem minut po piątej rano, a w nim unosił się zapach, który był zbieraniną właśnie wypalonych na przystanku papierosów, z wodami kolońskimi typu "Przemysławka" i jeszcze boskim aromatem szarego mydła. To był dopiero odlot, a nie tam te dopalacze dla słabiaków. Tymże autobusem uwielbiał jeździć pewien kanar, którego większość obsady znała doskonale. Nigdy facet nikogo nie złapał, ale ambitnie po kilka razy w miesiącu go widywałem w tym o piątej zero siedem. Pewnego razu gość podszedł do grupy kilku robotników i poprosił o bilety. Usłyszał zza pleców "spierdalaj, bo po ryju zaraz dostaniesz". Kanar się oburzył , podszedł do tej grupy , a do sprawcy tego czynu rzekł "ubliżył mi pan, a zatem poproszę o dowód, itd..." Ku memu zaskoczeniu ów robotnik przeprosił Pana Kanara, a jego towarzysze podróży nie powiedzieli już ani słowa. Byłem pod wrażeniem, jednak od tego czasu już nigdy owego kanara, w czarnej kurtce ze skóry, nie zobaczyłem.
Przypadków z kanarami miałem dziesiątki, ale nie wszystko opisuję, z uwagi na pewne moje luki w pamięci. A nie ma sensu dopisywać nieprawdziwych motywów do scenariusza.
Najlepszym jednak numerem jakiego dokonałem, i z którego jestem dumny po dziś dzień, była akcja z końca listopada 1986 roku. Dodam tylko, że nie podpierałem się wówczas słynnym cytatem z klasycznego filmu "Rejs", gdyż w tamtym czasie po prostu go jeszcze nie znałem. A było to tak, właśnie podejmowałem pierwszą swoja pracę w życiu, jaką było zostanie referentem d/s ekonomicznych w pewnej firmie przy ul. Głogowskiej. Będąc tam na rozmowie z kierownikiem działu, dostałem obiegówkę, którą musiałem także postemplować w głównej siedzibie firmy przy al.Marcinkowskiego. Wsiadłem z tą obiegówką (mając ją w kieszeni) do tramwaju i pojechałem w kierunku głównej siedziby firmy. I oczywiście, jak to u pechowca Masłowskiego, wyskakuje niczym Filip z konopi, kanar przy ul. Św. Marcin (wówczas jeszcze ul. Armii Czerwonej - afe!!!!). Pomyślałem, koniec, wpadka, nie ma ucieczki. Do przystanku jeszcze długa droga, w tym jedno przetrzymujące światło. Myślę, nie mam szans, i nagle zrobiłem coś odruchowo, na co nigdy bym normalnie przecież nie wpadł. Wyciągnąłem z kurtki tę kartkę obiegówką (w celu przyjęcia do pracy - dla wyjaśnienia co niektórym), podsunąłem ją bezczelnie przed twarz kanarowi i dodałem z pełnią powagi i pewności w głosie: "ja służbowo!". Kanar kompletnie zaskoczony odpowiedział "oczywiście, dziękuję!". Dopiero jakiś czas później zobaczyłem jak podobny numer wykręcił Jerzy Dobrowolski w filmie Rejs, a także Bronisław Pawlik w "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz".
Na koniec tylko dodam, że o ile dzisiaj zdaję sobie sprawę z wielu hmmm.., złych mych uczynków, o tyle kiedyś byłem z nich dumny i opowiadałem je dookoła, zyskując przy okazji poklask i podziw wielu. Szczególnie, iż uchodząc za normalnego gościa, wielu nie dawało wiary tym moim antykanarskim postępkom.
Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie.....


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl

poniedziałek, 17 października 2011

CHICKENFOOT - "III" - (2011) -

 CHICKENFOOT - "III" - (EDEL) -



Druga płyta Chickenfoot została zatytułowana "III". Można by się nad tym długo zastanawiać dlaczego, skoro to w sumie druga pozycja w skromnej dyskografii zespołu. Jednak wszystko wyjaśniają efektowne dodatki wewnątrz opakowania. A są to specjalne okulary plus kartki ze zdjęciami muzyków, których możemy podziwiać w trójwymiarze. Zatem sprawę tytułu albumu mamy już rozszyfrowaną, a więc przejdźmy do muzycznej zawartości albumu. Skład zespołu bez zmian, czyli wokalista Sammy Hagar oraz basista Michael Anthony, obaj z Van Halen, następnie redhotowski bębniarz Chad Smith, a także wirtuoz sześciu strun Joe Satriani.
Przy pierwszej płycie byłem przekonany, że mam do czynienia z kolejną efemerydą rocka. Jednak ta właśnie płyta potwierdza ambicje muzyków na dłuższe lata i sens dalszego jej istnienia. Nie zmienia to jednak faktu, że tak jak Chickenfoot, mógłby równie dobrze zabrzmieć współczesny Van Halen. No, ale skoro Eddie leni się na całego , albo zapija smutki swojego ciężkiego żywota , gdzieś tam z dala od rockowych scen, to jego miejsce dzielnie zajmuje gitarowy onanista Satriani. Grając przy okazji znakomicie. Przyznam, że wcale nie byłem zachwycony debiutem Chickenfoot. Nie była to w żaden sposób jakaś specjalnie atrakcyjna muzyka. Ot, po prostu porządny kawałek rocka , nieźle brzmiący, lecz kompozycyjnie mało chwytliwy. Bardziej elektryzowała magia nazwisk, niż sama zawartość dzieła. Nie robiłem sobie zatem praktycznie żadnej nadziei z nadchodzącej drugiej płyty.  Mało tego, rozważałem nawet czy w ogóle ją kupić. I oto dowód , aby nigdy zbyt szybko nie odpuszczać, czy też zbyt szybko się nie uprzedzać. "Dwójka" (czyli tytułowa trójka) Chickenfoot jest o klasę lepsza od debiutu z 2009 roku. Przede wszystkim, są tutaj kompozycje, których chce się słuchać po wielokroć. Są świetne melodie, tempa, przejścia, czy pełen żaru śpiew Hagara. Praktycznie całe te 45 minut albumu nie pozwala słuchaczowi spokojnie ustać w miejscu. Sam złapałem się na tym, iż po trzecim/czwartym przesłuchaniu "III"-ójki, znałem już tę płytę niemal na pamięć. Van Halen, choć praktycznie już nie funkcjonują, nie byliby w stanie wykrzesać z siebie tyle energii i pomysłów, o czym jestem przekonany na podstawie kilku żałosnych prób jego nieudanych powrotów, po których pozostawione nieliczne kompozycje budziły zazwyczaj niesmak lub zakłopotanie na twarzach dawnych fanów. Chickenfoot stanowi niezłą rekompensatę po tych wszystkich przeżyciach, chociaż i mnie serce boli na brak popisów gitarowych Eddiego.
Posłuchajcie głośno tej płyty. Każdy z utworów, pasowałby jak ulał na Van Halenowskie płyty z epoki Hagara. Takie "Different Devil", "Alright Alright" czy "Big Foot" to genialne numery, które już dzisiaj stają się klasykami. A ile w nich kopa i naturalnego szaleństwa, to już zupełnie inna kwestia.  To rock'n'rollowa Liga Mistrzów, która wiele wyjaśnia, dlaczego nie mam ochoty na polskiego rocka. Bo u nas taka płyta nie powstanie najprawdopodobniej nigdy, skoro do tej pory nikomu to nie przyszło jeszcze do głowy. Albo proszę, zwróćcie uwagę na tę naturalną swobodę w bluesującym "Dubai Blues", czy na sączącą się countrowo-bluesową balladę "Something Going Wrong", która wieńczy dzieło. Palce lizać! Niech mi tylko ktoś jeszcze wytłumaczy, dlaczego wciąż przebojem nie jest tak wspaniały "Come Closer" ?  To jest cacko, jakiego te człapowate Redhoty nigdy nie nagrały i nie nagrają. Choć paradoksalnie Chad Smith zagrał tutaj na bębnach z wyjątkowym wyczuciem i zarazem uczuciem. Za co czapki z głów. Jednak 90 procent tego utworu to genialny Satriani, a także chórki pod Van Halen, no i Sammy Hagar, który wręcz wypluwa płuca. Brawo! Kapitalna płyta. O lata świetlne wspanialsza od debiutanckiej. Bez dwóch zdań.


Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!! - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00 (4 godziny na żywo!!!, tylko z płyt)

nawiedzonestudio.boo.pl