Dzisiaj doszła do mnie kolejna, niewesoła wieść, tym razem o śmierci tancerza i wokalisty Boney M., Bobby'ego Farrella, czyli jak to w latach 70-tych o nim mawiano, maskotki zespołowej. Jako młody człowiek, kształtując dopiero gust muzyczny, rozkochiwałem się w piosenkach kwartetu Boney M. Tak, tak, tam były trzy kobiety na jednego faceta, czyli na biednego Bobby'ego Farrella. Przeboje z pierwszych czterech płyt, to było to! Na dyskotekach, prywatkach (dzisiejszych domówkach - co za nazwa!) muzyka Boney M. nie miała sobie równych. Popularność zespołu sięgała zenitu. Do tego stopnia, że nasze komunistyczne władze, za pośrednictwem agencji koncertowej Pagart zaprosiły Boney M. na koncerty do naszego kraju. W Poznaniu grupa wystąpiła na Stadionie im. 22 Lipca, czyli tam ,gdzie dzisiaj odbywa się handel szmelcem, taniochą oraz atrakcjami od wschodnich sąsiadów. Byłem na tym koncercie !!! Z moją siostrą. Zresztą to Ona postawiła mi bilet, bo ja smarkacz miałem 13 lat ,a w kieszeni nic poza chusteczką do nosa. Publiczność mogła tylko oglądać koncert z trybun, a scena była ustawiona zupełnie w głębi płyty boiska, tzn. najdalej jak się da od widowni. Co za idiotyzm! Dookoła stał długi rząd milicjantów. Aż w końcu ktoś ruszył z tłumu, później drugi, dziesiąty i tak dalej...Milicja podkładała nogi, kopała, lała pałami, ale ludzie mieli to w nosie i czym prędzej pod zakazaną scenę. Niestety, byłem młody i strachliwy, wolałem zostać na trybunie, ale i tak bawiłem się świetnie! Tak samo jak nieco wcześniej w Arenie na Africu Simone, a to dzięki temu, że mojego kolegi mama zaniemogła, dzięki czemu przypadł mi w udziale bilet po niej - za darmo !!! Uwielbiałem taniec Farrella, te jego wygibasy i wykrętasy, no i ten jego głos w choćby "Daddy Cool". Dopiero później się dowiedziałem, że ten głos to nie była jego sprawka, tylko sztabu ludzi od sesyjnej roboty Franka Fariana, słynnego producenta ze stajni Arista / Hansa International, dla której nagrywali Boney M, a nawet przez chwilę mój ulubieniec Meat Loaf (w 1986 roku), notabene z kilkoma muzykami ze sztabu Fariana. Dużo by pisać, a tak naprawdę chciałem tylko wyrazić zasmucenie z powodu nagłej i tajemniczej (niewyjaśnionej wciąż) śmierci Bobby'ego Farrella.
na moim koncie: 1) NAWIEDZONE STUDIO (Radio Afera - 98,6 FM Poznań, także online) 2) USPOKOJENIE WIECZORNE (Radio Poznań - 100,9 FM Poznań, także online) 3) miesięcznik AUDIO VIDEO (ogólnopolskie) 4) ROCK PO WYROCKU (Radio Fan) 5) STRAŻNICY NOCY (Radio Fan) 6) Tygodnik MOTOR (ogólnopolskie) 7) GAZETA POZNAŃSKA / EXPRESS POZNAŃSKI (lokalne) 8) okazjonalnie RADIO MERKURY (lokalne) 9) METROPOLIA (ogólnopolskie)
czwartek, 30 grudnia 2010
środa, 29 grudnia 2010
Coś się ruszyło...
Coś się ruszyło, a i ja przemyślałem parę spraw. Dlatego nie będę obrażać się jak dzieciak w piaskownicy, któremu złośliwa koleżanka schowała wiaderko, foremki i łopatkę. Co tam, będę pisać, nawet jeśli nikt nie będzie tego czytać, a wredne ludziska będą mieć z tego satysfakcję. Takich to nie brakuje, nawet w otoczeniu pięknej muzyki, tylko po co mi ich zła energia? Łapska precz!
Przy okazji dziękuję Nawiedzonym, bowiem moje fochy nieco pomogły i od niedzieli do dzisiejszej środy dostałem 17 głosów. A to już coś. Uzbierało się już zatem małych kilkadziesiąt głosów, więc może nie będzie tak źle. Raduje mnie, że przychodzą także glosy na Plebiscyt Dekady, a to oznacza, iż jest on dla Was niemal tak samo ważny jak Plebiscyt na Płytę Roku. Na pewno wyżebrzę nieco nagród, by nie było tak na sucho, lecz nie mogę obiecać, że będzie ich dużo. Wiadomo kryzys. Choć , patrząc na rozwój naszej gospodarki,można by zapytać,niczym z okładki płyty Supertramp, "Crisis? What Crisis?". Nie jest źle, nie narzekajmy. Każdy ma co do garnka wrzucić, każdy ma cieple gniazdko, a w nim DVD, CD, LP, auto na parkingu, wódkę w lodówce, trzy rodzaje wędlin i wiele innych dobrodziejstw, więc nie jest źle. Chyba, że tak dla zasady sobie ponarzekamy, to ok. To w końcu nasza polska tradycja. Brytyjczycy mają football, muzykę i Królową, no może nie w tej kolejności, Chińczycy biedę oraz galopujący postęp, Koreańczycy z Północy Wielkiego Wodza, a my mamy narzekalstwo, normalnego Prezydenta i Premiera, a także Wodza z wielkimi problemami i małym fiutkiem.
Przy okazji dziękuję Nawiedzonym, bowiem moje fochy nieco pomogły i od niedzieli do dzisiejszej środy dostałem 17 głosów. A to już coś. Uzbierało się już zatem małych kilkadziesiąt głosów, więc może nie będzie tak źle. Raduje mnie, że przychodzą także glosy na Plebiscyt Dekady, a to oznacza, iż jest on dla Was niemal tak samo ważny jak Plebiscyt na Płytę Roku. Na pewno wyżebrzę nieco nagród, by nie było tak na sucho, lecz nie mogę obiecać, że będzie ich dużo. Wiadomo kryzys. Choć , patrząc na rozwój naszej gospodarki,można by zapytać,niczym z okładki płyty Supertramp, "Crisis? What Crisis?". Nie jest źle, nie narzekajmy. Każdy ma co do garnka wrzucić, każdy ma cieple gniazdko, a w nim DVD, CD, LP, auto na parkingu, wódkę w lodówce, trzy rodzaje wędlin i wiele innych dobrodziejstw, więc nie jest źle. Chyba, że tak dla zasady sobie ponarzekamy, to ok. To w końcu nasza polska tradycja. Brytyjczycy mają football, muzykę i Królową, no może nie w tej kolejności, Chińczycy biedę oraz galopujący postęp, Koreańczycy z Północy Wielkiego Wodza, a my mamy narzekalstwo, normalnego Prezydenta i Premiera, a także Wodza z wielkimi problemami i małym fiutkiem.
TRIUMPH - "Diamond Collection" - (BOX 10 CD) - (2010) -
TRIUMPH - "Diamond Collection - 10 CD Vinyl Replica Box Set" - (TML / FRONTIERS) -
Po wielu latach przerwy powracają na rynek płyty kanadyjskiej legendy hard rocka ,TRIUMPH. Oczywiście w formie zremasterowanej, co w zasadzie dzisiaj nikogo, ani nie dziwi, ani nie zaskakuje, gdyż to norma. Co prawda poprzednie reedycje ich płyt także były poprawione dźwiękowo i nieźle wydane edytorsko, ale dostępne były głównie w Kanadzie oraz USA. Teraz włoska wytwórnia Frontiers Records, w porozumieniu z oryginalnym wydawcą płyt TRIUMPH na Kanadę, czyli TML , zaatakowała Europę (i nie tylko!) wszystkimi tytułami z dyskografii zespołu. Wydając je zarówno pojedynczo, w tradycyjnych pudełkach, ale i także w formie efektownego boksu ,zawierającego kompakty imitujące winyle, czyli sama płytka zawiera nadruk przypominający rowki czarnej płyty, do tego dochodzą oryginalne koperty wewnętrzne jak i okładki płyt, z oryginalnymi awersami i rewersami. Słowem: cudo ! Nawet jeśli się posiada stare wydania kompaktowe, nie tyle nawet, że warto kupić ten boks, jego po prostu TRZEBA mieć ! Są tutaj wszystkie albumy nagrane w najlepszym składzie, czyli: Rik Emmett, Gil Moore oraz Mike Levine. Czyli w zasadzie wszystkie z dorobku zespołu. Nie ma jedynie schyłkowych dzieł, w rodzaju "Cry Freedom" (1989) czy "Edge Of Excess" (1993), nagranych zresztą już bez udziału Rika Emmetta, charyzmatycznego wokalisty i gitarzysty. Wszystkie płyty TRIUMPH są w najgorszym wypadku dobre, jak: "Never Surrender" (1983), bardzo dobre, jak: "Just A Game" (1979) lub "Thunder Seven" (1983), bądź kapitalne, jak: "Rock'n'Roll Machine" (1977) czy "Surveillance" (1987) - na tej zresztą gościnnie zagrał (co słychać!) na gitarze Steve Morse, aktualny gitarzysta Deep Purple. W tym składzie to niezwykłe trio , nie nagrało słabej płyty. Zdaję sobie sprawę, że TRIUMPH bliżej było do STYX, BOSTON czy KANSAS, niż do BUDGIE, LED ZEPPELIN czy DEEP PURPLE, niemniej panowie grali solidnie, czadowo i melodyjnie. Myślę, że gdyby nie odległość dzieląca kontynenty Europy i Ameryki, do tego amerykańskie chórki podczas refrenów i czasem zbyt ładne melodie, to trio z Toronto można by uznać za jeden z najlepszych hard rockowych bandów Nowego Lądu. Ten box to skarb!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Po wielu latach przerwy powracają na rynek płyty kanadyjskiej legendy hard rocka ,TRIUMPH. Oczywiście w formie zremasterowanej, co w zasadzie dzisiaj nikogo, ani nie dziwi, ani nie zaskakuje, gdyż to norma. Co prawda poprzednie reedycje ich płyt także były poprawione dźwiękowo i nieźle wydane edytorsko, ale dostępne były głównie w Kanadzie oraz USA. Teraz włoska wytwórnia Frontiers Records, w porozumieniu z oryginalnym wydawcą płyt TRIUMPH na Kanadę, czyli TML , zaatakowała Europę (i nie tylko!) wszystkimi tytułami z dyskografii zespołu. Wydając je zarówno pojedynczo, w tradycyjnych pudełkach, ale i także w formie efektownego boksu ,zawierającego kompakty imitujące winyle, czyli sama płytka zawiera nadruk przypominający rowki czarnej płyty, do tego dochodzą oryginalne koperty wewnętrzne jak i okładki płyt, z oryginalnymi awersami i rewersami. Słowem: cudo ! Nawet jeśli się posiada stare wydania kompaktowe, nie tyle nawet, że warto kupić ten boks, jego po prostu TRZEBA mieć ! Są tutaj wszystkie albumy nagrane w najlepszym składzie, czyli: Rik Emmett, Gil Moore oraz Mike Levine. Czyli w zasadzie wszystkie z dorobku zespołu. Nie ma jedynie schyłkowych dzieł, w rodzaju "Cry Freedom" (1989) czy "Edge Of Excess" (1993), nagranych zresztą już bez udziału Rika Emmetta, charyzmatycznego wokalisty i gitarzysty. Wszystkie płyty TRIUMPH są w najgorszym wypadku dobre, jak: "Never Surrender" (1983), bardzo dobre, jak: "Just A Game" (1979) lub "Thunder Seven" (1983), bądź kapitalne, jak: "Rock'n'Roll Machine" (1977) czy "Surveillance" (1987) - na tej zresztą gościnnie zagrał (co słychać!) na gitarze Steve Morse, aktualny gitarzysta Deep Purple. W tym składzie to niezwykłe trio , nie nagrało słabej płyty. Zdaję sobie sprawę, że TRIUMPH bliżej było do STYX, BOSTON czy KANSAS, niż do BUDGIE, LED ZEPPELIN czy DEEP PURPLE, niemniej panowie grali solidnie, czadowo i melodyjnie. Myślę, że gdyby nie odległość dzieląca kontynenty Europy i Ameryki, do tego amerykańskie chórki podczas refrenów i czasem zbyt ładne melodie, to trio z Toronto można by uznać za jeden z najlepszych hard rockowych bandów Nowego Lądu. Ten box to skarb!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
wtorek, 28 grudnia 2010
MOTORHEAD - "The World Is Yours" - (2010) -
MOTORHEAD - "The World Is Yours" - (UDR / EMI) -
Chłopaki grzeją, aż miło ! Drużyna Lemmy'ego zmieniała czasem tylko składy, ale muzyki przez 35 lat funkcjonowania , nigdy! Pod koniec lat 70-tych i na początku lat 80-tych nikt nie grał mocniej, ciężej i szybciej od Motorhead. Dopiero inwazja thrash i speed metalu to zmieniła w okolicach 1983 roku. Pamiętam moje pierwsze spotkanie trzydzieści lat temu ,ze świeżo co upieczoną płytą "Ace Of Spades". Myślałem, że to absolutne ekstremum łojenia. Zresztą prostotą, melodiami i elegancją, do dzisiaj nikomu nie udało się przebić Lemmy'ego i spółki. Pamiętam, jak pewien brytyjski dziennikarz zapytał Lemmy'ego, na początku lat 80-tych: jaką Motorhead gra właściwie odmianę metalu? A Lemmy na to: to nie żaden metal, tylko rock'n'roll !!! I za to faceta lubię do dziś! W zasadzie okres fascynacji Motorhead minął mi wraz z upływem lat 80-tych, ale kciuki za grupę wciąż trzymałem, czasem kupując co którąś to z nowo-ukazujących się płyt. Nie wszystkie mnie zachwycały w równym stopniu, ale na każdej zawsze było kilka przyjemnych łomotów i nawałnic. Nie inaczej jest i na świeżo co wydanej "The World Is Yours". Podstawą brzmienia jest skacowany glos Lemmy'ego i jego motorycznie walący bas, niczym z wczesnych dzieł Hawkwind, czyli z okresu, gdy Lemmy w pełni oddawał się psychodelii. Do wszystkiego dochodzi jedna gitara Philipa Campbella i muskularne bębny Mikkeya Dee. Poza tym dziesięć (wspólnie skomponowanych) czadowych, aczkolwiek rozpoznawalnych melodii, odpowiedni szlif, metalurgiczna moc i noga stuka po podłodze nieprzerwanie przez 40 minut. To już nie te czasy i nie te emocje, co płyty "Overkill",. "Bomber" czy "Ace Of Spades", że dorzucę jeszcze uwielbianą przeze mnie "Iron Fist", ale zapragnąłem porzucać moją krótką grzywą we wszystkich kierunkach stron świata, jak za młodych lat. Thanks Mr.Lemmy & Co.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Chłopaki grzeją, aż miło ! Drużyna Lemmy'ego zmieniała czasem tylko składy, ale muzyki przez 35 lat funkcjonowania , nigdy! Pod koniec lat 70-tych i na początku lat 80-tych nikt nie grał mocniej, ciężej i szybciej od Motorhead. Dopiero inwazja thrash i speed metalu to zmieniła w okolicach 1983 roku. Pamiętam moje pierwsze spotkanie trzydzieści lat temu ,ze świeżo co upieczoną płytą "Ace Of Spades". Myślałem, że to absolutne ekstremum łojenia. Zresztą prostotą, melodiami i elegancją, do dzisiaj nikomu nie udało się przebić Lemmy'ego i spółki. Pamiętam, jak pewien brytyjski dziennikarz zapytał Lemmy'ego, na początku lat 80-tych: jaką Motorhead gra właściwie odmianę metalu? A Lemmy na to: to nie żaden metal, tylko rock'n'roll !!! I za to faceta lubię do dziś! W zasadzie okres fascynacji Motorhead minął mi wraz z upływem lat 80-tych, ale kciuki za grupę wciąż trzymałem, czasem kupując co którąś to z nowo-ukazujących się płyt. Nie wszystkie mnie zachwycały w równym stopniu, ale na każdej zawsze było kilka przyjemnych łomotów i nawałnic. Nie inaczej jest i na świeżo co wydanej "The World Is Yours". Podstawą brzmienia jest skacowany glos Lemmy'ego i jego motorycznie walący bas, niczym z wczesnych dzieł Hawkwind, czyli z okresu, gdy Lemmy w pełni oddawał się psychodelii. Do wszystkiego dochodzi jedna gitara Philipa Campbella i muskularne bębny Mikkeya Dee. Poza tym dziesięć (wspólnie skomponowanych) czadowych, aczkolwiek rozpoznawalnych melodii, odpowiedni szlif, metalurgiczna moc i noga stuka po podłodze nieprzerwanie przez 40 minut. To już nie te czasy i nie te emocje, co płyty "Overkill",. "Bomber" czy "Ace Of Spades", że dorzucę jeszcze uwielbianą przeze mnie "Iron Fist", ale zapragnąłem porzucać moją krótką grzywą we wszystkich kierunkach stron świata, jak za młodych lat. Thanks Mr.Lemmy & Co.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
BRYAN ADAMS - "Bare Bones" - (2010) -
BRYAN ADAMS - "Bare Bones" - (BADMAN / POLYDOR) -
To płyta dla najwierniejszych fanów Bryana Adamsa. Zawiera co prawda mnóstwo wielkich przebojów, ale i tych mniejszych także. Jest ich w sumie dwadzieścia, a zarejestrowane zostały podczas trasy "Bare Bones Tour", trasy akustycznej. Artysta miał już w przeszłości płytę koncertową akustyczną, jednak tamta była owocem jednego występu w studio MTV, ta z kolei jest wyborem z trzech koncertów, które odbyły się w maju i czerwcu 2010 roku w USA oraz Norwegii. Osobiście nie należę do sympatyków akustycznej brzdąkaniny i śpiewania niczym przy harcerskim ognisku, ale zależy kto, co i jak śpiewa. O ile zasnąć można było niegdyś przy Mariah Carey, o tyle przy 10.000 Maniacs rozpalali (a raczej rozpalała Natalie Merchant) ciało do czerwoności. Na dowód wielkości akustycznych występów niech posłużą przykłady dawnych koncertów z MTV, E.Claptona, Duran Duran, Great White, R.Stewarta czy B.Springsteena (nieco podelektryfikowanego akurat). Wracając do Adamsa, słychać, że publika ma frajdę z tego typu twórczości swojego ulubieńca, a do tego przyznać muszę, że wielki artysta to właśnie ktoś taki jak Adams, tzn. wychodzi na scenę z gitarą i swoim głosem i zabija wszystko i wszystkich. Śpiewa czysto (choć wiadomo, swoim przybrudzonym głosem) ,prawie jak z płyty, a gitara mu tylko pomaga nastroić odpowiednie klimaty i melodie. Fantastycznie! Sprawdźcie sami. A i poczucie humoru Kanadyjczyk ma niezłe, co słychać w "Please Forgive Me", gdzie w połowie utworu sparodiował Bruce'a Springsteena, zupełnie tak, jakby dwóch mistrzów stanęło obok siebie na jednej scenie. Abstrahując od tego, polecam kapitalne wykonania "It Ain't A Party (If You Can't Come 'Round)" , "It's Only Love", "I Still Miss You...A Little Bit" czy "Straight From The Heart". Nadspodziewanie dobra plyta, która udowadnia, że nawet w wyeksploatowanej mało rockowej formule, można zagrać z polotem, dysponując gitarą akustyczną, czasem harmonijką, no i głosem, rzecz jasna niepowtarzalnym.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
To płyta dla najwierniejszych fanów Bryana Adamsa. Zawiera co prawda mnóstwo wielkich przebojów, ale i tych mniejszych także. Jest ich w sumie dwadzieścia, a zarejestrowane zostały podczas trasy "Bare Bones Tour", trasy akustycznej. Artysta miał już w przeszłości płytę koncertową akustyczną, jednak tamta była owocem jednego występu w studio MTV, ta z kolei jest wyborem z trzech koncertów, które odbyły się w maju i czerwcu 2010 roku w USA oraz Norwegii. Osobiście nie należę do sympatyków akustycznej brzdąkaniny i śpiewania niczym przy harcerskim ognisku, ale zależy kto, co i jak śpiewa. O ile zasnąć można było niegdyś przy Mariah Carey, o tyle przy 10.000 Maniacs rozpalali (a raczej rozpalała Natalie Merchant) ciało do czerwoności. Na dowód wielkości akustycznych występów niech posłużą przykłady dawnych koncertów z MTV, E.Claptona, Duran Duran, Great White, R.Stewarta czy B.Springsteena (nieco podelektryfikowanego akurat). Wracając do Adamsa, słychać, że publika ma frajdę z tego typu twórczości swojego ulubieńca, a do tego przyznać muszę, że wielki artysta to właśnie ktoś taki jak Adams, tzn. wychodzi na scenę z gitarą i swoim głosem i zabija wszystko i wszystkich. Śpiewa czysto (choć wiadomo, swoim przybrudzonym głosem) ,prawie jak z płyty, a gitara mu tylko pomaga nastroić odpowiednie klimaty i melodie. Fantastycznie! Sprawdźcie sami. A i poczucie humoru Kanadyjczyk ma niezłe, co słychać w "Please Forgive Me", gdzie w połowie utworu sparodiował Bruce'a Springsteena, zupełnie tak, jakby dwóch mistrzów stanęło obok siebie na jednej scenie. Abstrahując od tego, polecam kapitalne wykonania "It Ain't A Party (If You Can't Come 'Round)" , "It's Only Love", "I Still Miss You...A Little Bit" czy "Straight From The Heart". Nadspodziewanie dobra plyta, która udowadnia, że nawet w wyeksploatowanej mało rockowej formule, można zagrać z polotem, dysponując gitarą akustyczną, czasem harmonijką, no i głosem, rzecz jasna niepowtarzalnym.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
BON JOVI - "Greatest Hits - The Ultimate Collection" - (2010) -
BON JOVI - "Greatest Hits - The Ultimate Collection" - (ISLAND RECORDS) -
Niby zwykła składanka, ale nie do końca, bowiem zawiera także utwory nowe i do tej pory niepublikowane. Inna sprawa, że ukazało się jej kilka wersji, ale to niestety norma w dzisiejszych czasach. Najgorzej, że trudno znaleźć w jednym sklepie wszystkie i wybrać dla siebie tę najlepszą. Dlatego dodam, iż pisząc te słowa trzymam w dłoniach wersję 2-płytową, lecz standartową, bowiem na limitowaną nie natrafiłem w naszym kraju, a tam był jeden czy nawet dwa utwory więcej. Niestety, tzw. polska wersja tego wydawnictwa nie zawiera książeczki, bo tę zawiera tylko wersja zagraniczna, którą w naszym kraju reprezentuje tylko edycja 1-płytowa! Ale do rzeczy. 30 piosenek, z całego dorobku Bon Jovi. Zaledwie po jednym utworze z pierwszych dwóch płyt, czyli "Runaway" oraz "In And Out Of Love", bo to akurat faktycznie dwa najbardziej znane przeboje z okresu 84-85. Tylko trzy nagrania z najlepszej płyty "Slippery When Wet" (1986) tj. "Livin' On A Prayer" , "You Give Love A Bad Name" oraz "Wanted Dead Or Alive". Z kolei z następnej także wyśmienitej "New Jersey" (1988) otrzymujemy cztery hity, a wśród nich mój ulubiony "Blood On Blood" (choć paradoksalnie był mniejszym przebojem). No i tak już do końca, z każdej następnej płyty otrzymujemy po dwa-trzy przeboje, które nie miały już takiej siły rażenia, jak te kapitalne z lat 80-tych, ale potrafiły ująć niejednokrotnie swoją mocą i witalnością. Na ową kompilację trafił również "Blaze Of Glory" z solowego dorobku Bon Joviego, czyli z płyty do filmu "Młode Strzelby II". Zupełnym nieporozumieniem są dwie kompozycje z przedostatniej, miałkiej i najgorszej płyty grupy, jaką jest "Lost Highway". Zresztą jako fana Bon Jovi zupełnie ten zbiór by nie podekscytował, gdyby nie niespodzianki. To dla nich kupiłem ten album, jak zresztą zapewne większość pozostałych entuzjastów Bon Jovi. Na pierwszym dysku me serce uradowały dwie ostatnie kompozycje, do tej pory oficjalnie niepublikowane, tj. przyjemna, choć nic poza tym "What Do You Got?" oraz fantastyczna, przebojowa, z wykrzyczanym i supermelodyjnym refrenem "No Apologies", niczym rodem z lat 80-tych. Drugi dysk także przynosi dwie niespodzianki pod sam koniec, w postaci nowych kompozycji, z których pierwsza "This Is Love This Is Life" jawi się niczym zagubiony hit z okresu "Slippery When Wet" czy "New Jersey". Druga piosenka "The More Things Change" nie ma już co prawda takiej mocy, ale słucha się jej w miarę przyjemnie, choć najsłabiej wypada z czterech niespodzianek tego albumu. Reasumując, jest to udana kompilacja z przebojami, co nie oznacza, że z do końca najlepszymi utworami ! , którą kupią zarówno poczatkujący jak i wierni miłośnicy zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Niby zwykła składanka, ale nie do końca, bowiem zawiera także utwory nowe i do tej pory niepublikowane. Inna sprawa, że ukazało się jej kilka wersji, ale to niestety norma w dzisiejszych czasach. Najgorzej, że trudno znaleźć w jednym sklepie wszystkie i wybrać dla siebie tę najlepszą. Dlatego dodam, iż pisząc te słowa trzymam w dłoniach wersję 2-płytową, lecz standartową, bowiem na limitowaną nie natrafiłem w naszym kraju, a tam był jeden czy nawet dwa utwory więcej. Niestety, tzw. polska wersja tego wydawnictwa nie zawiera książeczki, bo tę zawiera tylko wersja zagraniczna, którą w naszym kraju reprezentuje tylko edycja 1-płytowa! Ale do rzeczy. 30 piosenek, z całego dorobku Bon Jovi. Zaledwie po jednym utworze z pierwszych dwóch płyt, czyli "Runaway" oraz "In And Out Of Love", bo to akurat faktycznie dwa najbardziej znane przeboje z okresu 84-85. Tylko trzy nagrania z najlepszej płyty "Slippery When Wet" (1986) tj. "Livin' On A Prayer" , "You Give Love A Bad Name" oraz "Wanted Dead Or Alive". Z kolei z następnej także wyśmienitej "New Jersey" (1988) otrzymujemy cztery hity, a wśród nich mój ulubiony "Blood On Blood" (choć paradoksalnie był mniejszym przebojem). No i tak już do końca, z każdej następnej płyty otrzymujemy po dwa-trzy przeboje, które nie miały już takiej siły rażenia, jak te kapitalne z lat 80-tych, ale potrafiły ująć niejednokrotnie swoją mocą i witalnością. Na ową kompilację trafił również "Blaze Of Glory" z solowego dorobku Bon Joviego, czyli z płyty do filmu "Młode Strzelby II". Zupełnym nieporozumieniem są dwie kompozycje z przedostatniej, miałkiej i najgorszej płyty grupy, jaką jest "Lost Highway". Zresztą jako fana Bon Jovi zupełnie ten zbiór by nie podekscytował, gdyby nie niespodzianki. To dla nich kupiłem ten album, jak zresztą zapewne większość pozostałych entuzjastów Bon Jovi. Na pierwszym dysku me serce uradowały dwie ostatnie kompozycje, do tej pory oficjalnie niepublikowane, tj. przyjemna, choć nic poza tym "What Do You Got?" oraz fantastyczna, przebojowa, z wykrzyczanym i supermelodyjnym refrenem "No Apologies", niczym rodem z lat 80-tych. Drugi dysk także przynosi dwie niespodzianki pod sam koniec, w postaci nowych kompozycji, z których pierwsza "This Is Love This Is Life" jawi się niczym zagubiony hit z okresu "Slippery When Wet" czy "New Jersey". Druga piosenka "The More Things Change" nie ma już co prawda takiej mocy, ale słucha się jej w miarę przyjemnie, choć najsłabiej wypada z czterech niespodzianek tego albumu. Reasumując, jest to udana kompilacja z przebojami, co nie oznacza, że z do końca najlepszymi utworami ! , którą kupią zarówno poczatkujący jak i wierni miłośnicy zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
ANDERSON / WAKEMAN - "The Living Tree" - (2010) -
ANDERSON / WAKEMAN - "The Living Tree" - (Gonzo Multimedia) -
Ucieszyła mnie ta płyta. Nie ze względu nawet na jej zawartość, lecz głównie z powodu powrotu Jona Andersona do śpiewania. W ostatnim czasie niepokojące wieści o stanie jego gardła czy strun głosowych nie napawały optymizmem, a jeszcze do tego nowy wokalista w YES (Benoit David). Co prawda niezły, ale to nie Anderson. Nikt nigdy nie miał takiego głosu i nikt nie potrafił nim tak wspaniale operować. Dlatego płyta "The Living Tree" przerywa milczenie Mistrza, który to powraca do gry, o czym przekonuje nas jego najnowsza produkcja, z dawnym kolegom zespołowym, Rickiem Wakemanem - klawiszowcem najwspanialszych przecież dokonań YES.
Płyta "The Living Tree" to rzecz absolutnie minimalistyczna, lecz urocza zarazem. To dziewięć kompozycji zagranych tylko przy użyciu instrumentów klawiszowych (głównie pianina) połączonych z aksamitnym i rozmarzonym głosem Mistrza. To bardzo nastrojowa płyta, wolna, skromna, romantyczna, taka dla ludzi, którzy w życiu w coś zwątpili i potrzebują nutki nadziei. Poza jednym wyjątkiem, wszystko skomponowali Wakeman (muzyka) oraz Anderson (teksty), a okładkę zaprojektował stary dobry znajomy Mark Wilkinson. Szkoda, że daleką od wielkości jego dzieł dla Marillion.
Nie będą tą płytą zachwyceni ortodoksyjni fani dawnego Yes, gdzie pięciu muzyków prześcigało się w wirtuozerii, ale i także sympatycy przebojowej odsłony zespołu z lat późniejszych. Natomiast wszyscy doceniający kunszt Wakemana z płyt w rodzaju "Country Airs" i ceniący sobie to najbardziej uduchowione śpiewanie Andersona, powinni tej płyty posłuchać koniecznie, nie zważając na recenzje skomercjalizowanych piór i ich pism. To naprawdę piękna płyta, lecz nie dla głuchych na jej czar.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ucieszyła mnie ta płyta. Nie ze względu nawet na jej zawartość, lecz głównie z powodu powrotu Jona Andersona do śpiewania. W ostatnim czasie niepokojące wieści o stanie jego gardła czy strun głosowych nie napawały optymizmem, a jeszcze do tego nowy wokalista w YES (Benoit David). Co prawda niezły, ale to nie Anderson. Nikt nigdy nie miał takiego głosu i nikt nie potrafił nim tak wspaniale operować. Dlatego płyta "The Living Tree" przerywa milczenie Mistrza, który to powraca do gry, o czym przekonuje nas jego najnowsza produkcja, z dawnym kolegom zespołowym, Rickiem Wakemanem - klawiszowcem najwspanialszych przecież dokonań YES.
Płyta "The Living Tree" to rzecz absolutnie minimalistyczna, lecz urocza zarazem. To dziewięć kompozycji zagranych tylko przy użyciu instrumentów klawiszowych (głównie pianina) połączonych z aksamitnym i rozmarzonym głosem Mistrza. To bardzo nastrojowa płyta, wolna, skromna, romantyczna, taka dla ludzi, którzy w życiu w coś zwątpili i potrzebują nutki nadziei. Poza jednym wyjątkiem, wszystko skomponowali Wakeman (muzyka) oraz Anderson (teksty), a okładkę zaprojektował stary dobry znajomy Mark Wilkinson. Szkoda, że daleką od wielkości jego dzieł dla Marillion.
Nie będą tą płytą zachwyceni ortodoksyjni fani dawnego Yes, gdzie pięciu muzyków prześcigało się w wirtuozerii, ale i także sympatycy przebojowej odsłony zespołu z lat późniejszych. Natomiast wszyscy doceniający kunszt Wakemana z płyt w rodzaju "Country Airs" i ceniący sobie to najbardziej uduchowione śpiewanie Andersona, powinni tej płyty posłuchać koniecznie, nie zważając na recenzje skomercjalizowanych piór i ich pism. To naprawdę piękna płyta, lecz nie dla głuchych na jej czar.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 27 grudnia 2010
ZAWIESZENIE BLOGU i mojej aktywności na Nawiedzonej Stronie
Dzisiaj miałem małe sms-owe spięcie z moim dawnym kolegą, z którym kontakty urwały się jakiś czas temu i upłynęło dobrych kilka lat. Ten człowiek słucha głównie metalu, wedle zasady: im głośniej tym lepiej, z rzadka odnajdując w muzyce to co ja lubię odkrywać, a o czym trudno napisać. Na wiele spraw mam poglądy wyrobione i postawić do kąta się nie pozwolę, ale na niektóre rzeczy pozwalam zwracać sobie uwagę, nawet jeśli czyni to osoba, która w żadnym stopniu autorytetem dla mnie nie była i nie jest. Ten ex-kolega przywitał mnie w staropolskim zwyczaju poświątecznym, czyli piachem i solą po oczach. Największą satysfakcją dla niego było to, że moja strona internetowa, a przede wszystkim Blog są martwe. I tutaj dotknął sedna sprawy, że racji z ust mu wytrącić nie potrafiłem. Jak to jest , że od sms-ów telefon mi się grzeje, a i na maile pytań nie brakuje, za to na Blogu cisza jak makiem zasiał, to dotyczy także, a może przede wszystkim Plebiscytów (obu, rzecz jasna). Nie daje to satysfakcji, a i na kretyna wychodzę wśród wielu ludzi, którzy przy takim bezruchu, po prostu myślą, że taka pustka jest wszędzie, tylko makaron zawieszam na ich uszach. Od więc się zdania nie rozpoczyna, lecz mam ochotę napisać: więc w takim układzie spuśćmy zasłonę miłosierdzia i dajmy sobie spokój z tą całą otoczką, ponieważ ośmieszam się, a ośmieszać się nie lubię. W takim układzie co następuje? Następuje moje postanowienie zawieszenia blogu, plebiscytu, i wszystkiego co jest przejawem mojej aktywności, a dla wielu jest pretekstem do śmiechu.
niedziela, 26 grudnia 2010
Zobojętnienie i znieczulica
Święta dobiegają końca, od jutra przyjdzie wsiąść do tramwaju, skasować bilet, usiąść na niedogrzanym siedzeniu i pojechać do roboty. Po drodze zobaczyć kilku znajomych obiboków wystających w bramie, życzących sobie okrzykami skacowane wszystkiego najlepszego na po Świętach i na zbliżający się Nowy Rok. Ale gdyby nie Ci ozdobnicy ulic, to reszta szara wtopiona w tłum rzeczywistość, przemyka zmarzniętymi ulicami tak szybko, że trudno rozróżnić, kto, gdzie,... Szaro-czarno-popielato-...moda zbija tłum w barwną jednolitość min i nastrojów,.. I do takiego świata przyjdzie jutro powrócić. Takie samo nastawienie ma większość z nas, co widać, słychać i czuć. Jest dwudziesty szósty dzień grudnia , a zainteresowanie plebiscytem znikome. Żeby nie powiedzieć żadne! Cóż, warto strzelić sobie ponownie przerwę dwu-trzy-letnią, i nie prosić, nie skomleć o głosy. Nie robić z siebie nakręconego. Bo, gdy ostatnio zapytałem tego czy tamtego, oddasz głos, głosy? Temu się nie chce, ten nie wie czy w ogóle znajdzie choć jedną płytę, ten nie ma czasu, tamten ma to gdzieś, itd... Wymówek jest tyle, że wiecie co? To i ja to pi.....! Nie chce mi się namawiać nikogo do ruszenia dupska, podniesienia długopisu, czy włączenie telefonu bądź komputera. Jeśli w tym cholernym XXI wieku, wszystko ludziom jest trudno, ciężko, i w ogóle najlepiej otworzyć im gęby, wrzucić żarcie, wsadzić rękę i pomóc przetrawić, a później już tylko....! To ja się wypisuje z krainy śmierdziolenistwa, niczego niechciejstwa i wdupiewszystkoposiadactwa. Tak, taki mam nastrój, gdy patrzę na tych całorocznych marudów i malkontentów, a gdy ich człowiek poprosi raz w roku o ich typy na Płytę Roku, to ble ble ble, ciągle im źle. Wiecie co?. Teraz to mnie przeszła ochota na tę całą zabawę.
czwartek, 23 grudnia 2010
ZDROWYCH i RADOSNYCH ŚWIĄT !!!
Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia pragnę życzyć Wam, Najdrożsi Słuchacze, Dużo Zdrowia i Radości !!! A także wielu muzycznych upominków pod choinką :-)
Andrzej Masłowski
Andrzej Masłowski
środa, 22 grudnia 2010
Dzisiaj mija 9 lat od śmierci Grzegorza Ciechowskiego
Dzisiaj upływa 9 rocznica śmierci Grzegorza Ciechowskiego, jednego z najwybitniejszych twórców muzyki w naszym kraju, lidera Republiki oraz Obywatela G.C. Artysta przeżył zaledwie 44 lata. Polecam Go pamięci Sz.Nawiedzonym. Posłuchajcie w najbliższych dniach Jego muzyki. Od siebie polecam szczególnie dwie pierwsze płyty Republiki: "Nowe Sytuacje" oraz "Nieustanne Tango", a także dwie znakomite płyty firmowane nazwą Obywatel G.C.: "Obywatel G.C." oraz "Tak! Tak!". Polecam także już pośmiertnie wydany koncert Republiki "Trójka Live". Przynajmniej tyle na początek. Miłego słuchania!
Utracone nadzieje
Znam trochę dziennikarstwo od kulis, w przeszłości pisywałem do jednego z poznańskich dzienników, ale i do tygodników czy w końcu miesięczników, i wiem co nieco, jak to wygląda od kuchni. Otóż, czego się nie zrobi dla podbicia nakładu, dla utrzymania podciętego stołka, w walce o uratowanie własnego dupska, bądź zdobycia popularności. Jakiejkolwiek popularności. Pewna dama, która niegdyś redagowała moje recenzyjki, zrobiła niejednokrotnie ze mnie idiotę, zmieniając tekst bez autoryzacji, byle nie wychylać się przed szereg i mieć pewną i ciepłą posadkę. Dlatego w pewnym momencie powiedziałem: dość! I poszedłem w cholerę. Jest w jednej z lokalnych gazet młody człowiek, odpowiedzialny za dział ,nazwijmy to "muzyczny", który wypisuje sromotne bzdury (miałem okazję kilka z nich przeczytać) i nikt go nie wyrzuci na zbity pysk, a wręcz przeciwnie, awansuje, co zakrawa o kpinę. No, ale skoro naczelny redaktorzyna, jest porośnięty supłami niewiedzy i ignoranctwa tematu, to trudno się dziwić, że dureń z durniem wspólnym językiem mielą. Z reguły tego typu głupota sensacji się chwyta. Nie sprawdzi pismak informacji, a już sensacyjnym potokiem lawę durnoty innym na łeb wylewa. Uodporniłem się już na to - z jednej strony, lecz zaś z drugiej krew mnie zalewa. Nie ma nic gorszego jak rozbudzone apetyty, a później utracone nadzieje. A najczęściej wszystko to z powodu jakiegoś jednego kretyna , nazywanego tylko omyłkowo dziennikarzem, który siedzi w robocie przy biureczku z komputerkiem, i serfuje, i łowi, i szuka, a jeśli niczego nie znajdzie, to szef na dywaniku (jeszcze większy idiota) zmusi go do znalezienia "ciekawego" tematu. Dlatego szkoda mi tych, którzy już uwierzyli w Ozzy'ego w Poznaniu. Pamiętacie, bodaj rok temu miał być w Poznaniu Festiwal Metalowy, a'la Donington, bo także pewien dupek niepotwierdzone plotki w dużym artykule trzasnął, a później ogon wsunął pod dupsko i spierniczył pod stół, kiedy to rozwścieczony lud szukał autora tej farsy.
poniedziałek, 20 grudnia 2010
WOOLLY WOLSTENHOLME - muzyk Barclay James Harvest, nie żyje
WOOLLY WOLSTENHOLME (muzyk Barclay James Harvest) nie żyje.
To bardzo smutna wiadomość. Kilka godzin temu napisał mi o tym w sms-ie Andrzej z Zielonej Krainy. Woolly Wolstenholme nie żyje. Woolly popełnił samobójstwo. Stało się to 13 grudnia 2010 roku. Jakaż to wielka szkoda i niechciana wieść zarazem. Nie był muzykiem z pierwszych stron gazet, lecz grał w zespole, który szczególnie w latach 70-tych zdobył międzynarodowy rozgłos. I który to zespół od zawsze należał do kręgu moich ulubionych. Dlatego tym bardziej jest mi smutno, ponieważ odszedł ktoś , kto był mi bliski. Jego wkład w twórczość Barclay James Harvest jest nieoceniona, pomimo iż najczęściej pod kompozycjami podpisywali się John Lees czy Les Holroyd. Kilka lat temu walkę z ciężką chorobą przegrał inny muzyk BJH, perkusista Mel Pritchard. Teraz świat postanowił opuścić Woolly Wolstenholme - instrumentalista klawiszowy i dobry duch zespołu przez większość lat jego funkcjonowania. W ostatnich latach muzycy działali na własną rękę, ale Woolly nie był specjalnie aktywny. Może właśnie osobiste problemy miały na to wpływ. Teraz to już nieważne. W 1976 roku John Lees napisał przepiękną kompozycję "Suicide", która zamykała jedną z najwybitniejszych płyt BJH "Octoberon". Jakże szkoda, że okazała się tak proroczą dla jego kolegi zespołowego. Miał 63 lata. Posłuchajcie jego muzyki.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
To bardzo smutna wiadomość. Kilka godzin temu napisał mi o tym w sms-ie Andrzej z Zielonej Krainy. Woolly Wolstenholme nie żyje. Woolly popełnił samobójstwo. Stało się to 13 grudnia 2010 roku. Jakaż to wielka szkoda i niechciana wieść zarazem. Nie był muzykiem z pierwszych stron gazet, lecz grał w zespole, który szczególnie w latach 70-tych zdobył międzynarodowy rozgłos. I który to zespół od zawsze należał do kręgu moich ulubionych. Dlatego tym bardziej jest mi smutno, ponieważ odszedł ktoś , kto był mi bliski. Jego wkład w twórczość Barclay James Harvest jest nieoceniona, pomimo iż najczęściej pod kompozycjami podpisywali się John Lees czy Les Holroyd. Kilka lat temu walkę z ciężką chorobą przegrał inny muzyk BJH, perkusista Mel Pritchard. Teraz świat postanowił opuścić Woolly Wolstenholme - instrumentalista klawiszowy i dobry duch zespołu przez większość lat jego funkcjonowania. W ostatnich latach muzycy działali na własną rękę, ale Woolly nie był specjalnie aktywny. Może właśnie osobiste problemy miały na to wpływ. Teraz to już nieważne. W 1976 roku John Lees napisał przepiękną kompozycję "Suicide", która zamykała jedną z najwybitniejszych płyt BJH "Octoberon". Jakże szkoda, że okazała się tak proroczą dla jego kolegi zespołowego. Miał 63 lata. Posłuchajcie jego muzyki.
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
PRIME SUSPECT - "Prime Suspect" - (2010) -
PRIME SUSPECT - "Prime Suspect" - (FRONTIERS) -
Oto kolejny zespół pochodzący ze stajni wytwórni Frontiers Records, po którym wiele można sobie obiecywać. Jest to kwintet Prime Suspect, współtworzony przez niemieckiego wokalistę Olafa Senkbeila (znanego z trzech wyśmienitych płyt grupy Dreamtide) oraz czterech Wlochów, z których najbardziej rozpoznawalną postacią jest Danielle Liverani, klawiszowiec i producent w jednej osobie, znany przede wszystkim ze znakomitej melodic-rockowej grupy Khymera, ale i także mający na swoim koncie ambitne przedsięwzięcie w postaci rock opery "Genius" napisanej w trzech częściach i wydanej zresztą na trzech osobnych płytach. Każdy kto zna potencjał kompozytorski D.Liveraniego powinien w ciemno kupić tę płytę. No, a jeśli do tego dodamy kapitalny śpiew O.Senkbeila. To już klejnot w koronie. Szkoda, że panowie nagrali ledwie dziesięć utworów. Jeszcze płyta się nie zdąży rozkręcić, a już się kończy. Wydawać by się mogło, że to kolejna rockowo-piosenkowa płyta, jakich dziesiątki przynosi nam każdy rok. A jednak uważny słuchacz od razu wychwyci zgrabność kompozycyjno-aranżacyjną Liveraniego, której nikt i nic nie podrobi. To piętnowanie napięcia, te podniosłe refreny, te piękne solówki gitarowo-klawiszowe, to wszystko nie pozwala oderwać uszu od głośników nawet na moment. Chyba, że ktoś ma mózg zarażony rapem czy innym wirusem, to lepiej niech tej płyty nie tyka, bo jeszcze go zabije - pięknem!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Oto kolejny zespół pochodzący ze stajni wytwórni Frontiers Records, po którym wiele można sobie obiecywać. Jest to kwintet Prime Suspect, współtworzony przez niemieckiego wokalistę Olafa Senkbeila (znanego z trzech wyśmienitych płyt grupy Dreamtide) oraz czterech Wlochów, z których najbardziej rozpoznawalną postacią jest Danielle Liverani, klawiszowiec i producent w jednej osobie, znany przede wszystkim ze znakomitej melodic-rockowej grupy Khymera, ale i także mający na swoim koncie ambitne przedsięwzięcie w postaci rock opery "Genius" napisanej w trzech częściach i wydanej zresztą na trzech osobnych płytach. Każdy kto zna potencjał kompozytorski D.Liveraniego powinien w ciemno kupić tę płytę. No, a jeśli do tego dodamy kapitalny śpiew O.Senkbeila. To już klejnot w koronie. Szkoda, że panowie nagrali ledwie dziesięć utworów. Jeszcze płyta się nie zdąży rozkręcić, a już się kończy. Wydawać by się mogło, że to kolejna rockowo-piosenkowa płyta, jakich dziesiątki przynosi nam każdy rok. A jednak uważny słuchacz od razu wychwyci zgrabność kompozycyjno-aranżacyjną Liveraniego, której nikt i nic nie podrobi. To piętnowanie napięcia, te podniosłe refreny, te piękne solówki gitarowo-klawiszowe, to wszystko nie pozwala oderwać uszu od głośników nawet na moment. Chyba, że ktoś ma mózg zarażony rapem czy innym wirusem, to lepiej niech tej płyty nie tyka, bo jeszcze go zabije - pięknem!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
VEGA - "Kiss Of Life" - (2010) -
VEGA - "Kiss Of Life" - (FRONTIERS) -
Lubię takie płyty, pełne witalności i pozytywnych emocji. Gdzie soczyste i dynamiczne melodie atakują słuchacza z dziką rozkoszą. Co pewien czas jedynie pozwalając odetchnąć przy jednej czy drugiej balladzie. Taki scenariusz widnieje właśnie na tejże płycie. A stworzyła go młoda i wiele obiecująca grupa VEGA, którą tworzą czterej panowie, obsługujący typowe intrumentarium dla bandu melodic-rockowego, czyli, gitarę, bas, perkusję oraz instrumenty klawiszowe. Na pierwszy plan wybija się naprawdę znakomity wokalista Nick Workman, o którym pewien brytyjski dziennikarz napisał, że sposobem śpiewu oraz ekspresją jego podania przypomina po części Bono (U2), Matthew Mellamiego (MUSE) oraz Iana Astbury'ego (THE CULT). I choć do żadnego z powyższych dżentelmenów Workmana bym nie przyrównał (i odwrotnie), to rozumiem o co ów dziennikarz miał na myśli. Nick Workman powiedział, że skoro ostatnio wiele młodych zespołów gra w klasycznym melodyjnym stylu, to dlaczego nie może tego czynić on sam. Tym bardziej, że poza sympatyzowaniem z zespołami w stylu Bon Jovi czy Def Leppard, muzycy z VEGA także bardzo lubią młode grupy, w rodzaju 30 Seconds To Mars, Muse, itp... I to słychać ! Ta płyta jest zaadresowana do słuchaczy o szerokim spojrzeniu na muzykę, ceniącym sobie jednak przede wszystkim bogate melodie, stadionowe refreny i pogodne nastawienie do życia. Na koniec pozwolę sobie ponownie zacytować N.Workmana, który o współpracy z wytwórnią Frontiers powiedział niedawno: "to dla nas zaszczyt nagrywać dla tej samej wytwórnii, co obecnie Whitesnake, Journey czy Mr. Big". Od siebie dodam, Witamy w Klubie!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Lubię takie płyty, pełne witalności i pozytywnych emocji. Gdzie soczyste i dynamiczne melodie atakują słuchacza z dziką rozkoszą. Co pewien czas jedynie pozwalając odetchnąć przy jednej czy drugiej balladzie. Taki scenariusz widnieje właśnie na tejże płycie. A stworzyła go młoda i wiele obiecująca grupa VEGA, którą tworzą czterej panowie, obsługujący typowe intrumentarium dla bandu melodic-rockowego, czyli, gitarę, bas, perkusję oraz instrumenty klawiszowe. Na pierwszy plan wybija się naprawdę znakomity wokalista Nick Workman, o którym pewien brytyjski dziennikarz napisał, że sposobem śpiewu oraz ekspresją jego podania przypomina po części Bono (U2), Matthew Mellamiego (MUSE) oraz Iana Astbury'ego (THE CULT). I choć do żadnego z powyższych dżentelmenów Workmana bym nie przyrównał (i odwrotnie), to rozumiem o co ów dziennikarz miał na myśli. Nick Workman powiedział, że skoro ostatnio wiele młodych zespołów gra w klasycznym melodyjnym stylu, to dlaczego nie może tego czynić on sam. Tym bardziej, że poza sympatyzowaniem z zespołami w stylu Bon Jovi czy Def Leppard, muzycy z VEGA także bardzo lubią młode grupy, w rodzaju 30 Seconds To Mars, Muse, itp... I to słychać ! Ta płyta jest zaadresowana do słuchaczy o szerokim spojrzeniu na muzykę, ceniącym sobie jednak przede wszystkim bogate melodie, stadionowe refreny i pogodne nastawienie do życia. Na koniec pozwolę sobie ponownie zacytować N.Workmana, który o współpracy z wytwórnią Frontiers powiedział niedawno: "to dla nas zaszczyt nagrywać dla tej samej wytwórnii, co obecnie Whitesnake, Journey czy Mr. Big". Od siebie dodam, Witamy w Klubie!
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Zabrakło piosenek świątecznych
Czekam na Święta niczym dziecko, myśląc, że może wydarzy się coś miłego, niespodziewanego, wyjątkowego, bowiem w dzieciństwie Święta Bożego Narodzenia zawsze miały w moich oczach jakąś niezwykłą moc. Dzieckiem nie jestem już od dawna, ale atmosfera niesamowitości i magii często mi się udziela. I to jest jedyny czas, w którym ładny, suchy śnieg jest mile widziany. Ale z tego co słyszę, akurat ma przyjść ocieplenie. No pewnie, a jakże, tradycji musi stać się zadość. Ostatnimi laty Święta w Polsce zawsze obdarowane są chlapą, deszczem, i w ogóle, najdelikatniej rzecz ujmując: ponurym syfem ,utkanym z kałuż, brudnych aut i smutnych twarzy ukrytych w popielato-czarnych czapkach . Po prostu, śnieg jest wówczas, kiedy przeważnie nikt go nie chce, a kiedy powinien być, to go nie ma. Kto wie, może będzie jednak inaczej? Wszak meteorolodzy dalecy są w swych przewidywaniach od doskonałości, o czym przekonali nas już nie raz.
A Słuchacze mają mi za złe, że wczoraj w Nawiedzonym Studio, utworów świątecznych było jak na lekarstwo. Nie mogło być więcej. Było tyle, na ile miałem ochotę. Więcej,to byłoby już na wyrost, na siłę. Tylko po to, by je zaliczyć. To mniej więcej tak, jakby wkuć do łba wiersz na pamięć, by go następnego dnia zaliczyć na tróję, a później niech się z nim dzieje co chce. To dlatego wczoraj było zwyczajne Nawiedzone, z którego jestem bardzo zadowolony, lecz Słuchacze raczej nie. Bo to się czuje. Tydzień wcześniej stworzyłem fatalną audycję, za którą otrzymałem lawinę ciepłych słów. Wczoraj, wszystko było jak być powinno, a ze strony Nawiedzonych cisza. Cóż, niech i tak będzie.
Kolejne nasze spotkanie będzie miało miejsce w drugim dniu Świąt, tj. 26 grudnia, i choć wczoraj na antenie złożyłem kilka swobodnych deklaracji co do ewentualnych piosenek, to jednak nie trzymajcie mnie za język zbyt mocno, bowiem dużo to czasu, a tak naprawdę, to ja dopiero w niedzielę rano podejmę decyzję o ostatecznym szlifie audycji.
Tymczasem, trzymajcie się w zdrowiu i miłości!
Andrzej M.
A Słuchacze mają mi za złe, że wczoraj w Nawiedzonym Studio, utworów świątecznych było jak na lekarstwo. Nie mogło być więcej. Było tyle, na ile miałem ochotę. Więcej,to byłoby już na wyrost, na siłę. Tylko po to, by je zaliczyć. To mniej więcej tak, jakby wkuć do łba wiersz na pamięć, by go następnego dnia zaliczyć na tróję, a później niech się z nim dzieje co chce. To dlatego wczoraj było zwyczajne Nawiedzone, z którego jestem bardzo zadowolony, lecz Słuchacze raczej nie. Bo to się czuje. Tydzień wcześniej stworzyłem fatalną audycję, za którą otrzymałem lawinę ciepłych słów. Wczoraj, wszystko było jak być powinno, a ze strony Nawiedzonych cisza. Cóż, niech i tak będzie.
Kolejne nasze spotkanie będzie miało miejsce w drugim dniu Świąt, tj. 26 grudnia, i choć wczoraj na antenie złożyłem kilka swobodnych deklaracji co do ewentualnych piosenek, to jednak nie trzymajcie mnie za język zbyt mocno, bowiem dużo to czasu, a tak naprawdę, to ja dopiero w niedzielę rano podejmę decyzję o ostatecznym szlifie audycji.
Tymczasem, trzymajcie się w zdrowiu i miłości!
Andrzej M.
sobota, 18 grudnia 2010
Nieskradziony cukierek
Odpowiadając na kilka zapytań odnośnie jutrzejszego "Nawiedzonego Studia", pragnę uspokoić, iż będzie to jak najbardziej normalny program. Być może zagram jeden, dwa, może i trzy świąteczne piosenki, ale to tyle, nie więcej. Być może za tydzień, w drugim dniu Świąt skuszę się na nieco większą ilość piosenek o charakterze świątecznym. Lubię atmosferę Świąt, lubię posłuchać muzyki w takim nastroju, choć daleko mi do świętości. Bliżej mi do spotkania z Lucyferem , niż do Bram Raju. Liczę na Waszą obecność przy odbiornikach, pomimo nerwowego okresu przedświątecznego. Proponuję przystanąć na chwilę, nie biec, nie pędzić, nie poddać się tej komercyjnej atmosferze, która wokół panuje i niewiele przynosi skojarzeń z prawdziwymi świętami. Wczoraj będąc po najzwyklejsze wieczorne zakupy w jednym z boom-marketów, poczułem się tak, jakbyśmy się szykowali do wojny. Ludzie z koszykami pędzą jak TIR-y na autostradzie. Tratują wszystkich i wszystko! A na wielu półkach brakuje atrakcyjnego towaru, pomimo iż do Świąt jeszcze prawie tydzień. Strach pomyśleć, co się stanie, gdy mi na dwa dni przed Wigilią Pepsi zabraknie. Trzeba będzie pewnie odstać kilka godzin w kolejce, zupełnie jak w 1981 roku. Chcieliśmy wczoraj z żoną kupić nasze ulubione nadziewane pierniki, oczywiście co? Brak! Wszystkie średniaki dookoła były, a tych najlepszych zero. Moje ulubione jogurty wyczyszczone, a te inne przeciętniaki rzecz jasna stały. Duże majonezy Pegaza? Oczywiście nie. Ale te straszaki z Winiar, przereklamowane do przesady, w nieograniczonych ilościach. Pomyślałem sobie, cholera jasna, muszą ponieść karę. Zjem im cukierka ze stoiska, gdzie się sprzedaje na wagę różne takie czekoladowe. Kiedy już chciałem odwinąć smakołyka z papierka i wsunąć do dziuba, akurat w tej chwili przechodziła obsługa i nie udało mi się podkraść cuksa. Co za pech, a takiego smaka miałem właśnie w tym momencie! Tym bardziej, że mogłem go zjeść bez konsekwencji, wg zasady: kradzione nie tuczy. Także, niech was zło nie skusi. Skończyło się na tym, że naładowałem cukierków do dwóch torebek i grzecznie udałem się do kasy. Wydaliśmy z żoną majątek, a i tak kupiliśmy nie to co miało być. Grunt, żeby na wigilijnym stole niczego nie zabrakło.
środa, 15 grudnia 2010
LEBOWSKI - "Cinematic" - (2010) -
LEBOWSKI - "Cinematic" - (LEBOWSKI) -
Muzyka, która jest wynikiem silnej fascynacji filmem. Nie jest stworzona do konkretnego obrazu, a raczej czerpie garściami z wielu klasyków kina, czego dowodem są oryginalne cytaty aktorów, wplecione pomiędzy motywy z dziesięciu zawartych tutaj kompozycji. Zresztą zbiór tych utworów został ochrzczony jednym wspólnym tytułem "Cinematic", jakże przy okazji wymownym. Na pierwszej stronie książeczki muzycy zapisali , że ten album dedykują takim postaciom polskiego kina jak: Tadeusz Łomnicki, Wojciech Jerzy Hass, Zbigniew Cybulski, Zdzisław Maklakiewicz i Leon Niemczyk. Muzycy także fajnie opisali charakter albumu, tzn.w jakich okolicznościach i jak długo powstawał, a także krótko o idei każdego z utworów. Brawo za okładkę. Niechciany stateczek z papieru , niezauważenie płynie wraz z potokiem utkanym z padającego deszczu, aż w końcu jego los zwieńczony zostaje w rynsztoku. Sama muzyka, choć zagrana w jednym klimacie, nasuwa wiele skojarzeń i poddaje słuchacza przeróżnym emocjom. Raczej refleksyjnym, nostalgicznym i deszczowym. Nie ma w tej muzyce słońca, co nie oznacza, że jest to rzecz depresyjna. To bardzo przyjemna płyta, niebanalna, niesztampowa. Wciągająca swą atmosferą od samego początku i trzymająca po swój kres, niczym smutna historia, na której pozytywny finał zazwyczaj czekamy, lecz nie zawsze on taki jest. I jak na niegłupi, nieamerykański film przystało, najlepiej, gdy końcówkę dopowiemy sobie sami. Zespół Lebowski tworzy czterech panów, obsługujących gitarę, bas, perkusję, instr.klawiszowe, syntezatory i sample. I to wszystko. Tyle wystarczy, by nie przedobrzyć z kolorami. Acha, jeszcze dodam, że mamy tutaj w dwóch fragmentach kobiecą wokalizę, która leniwie się sączy, niczym spływająca woda z szyby po dawno ustanej ulewie. To płyta niszowa. Nie trafi na czołówki list przebojów, nie będzie jej w każdym sklepie, ale ci, którzy zadadzą sobie trud jej zdobycia, przylgną ją do serca po pierwszym przesłuchaniu, niczym skarb.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Muzyka, która jest wynikiem silnej fascynacji filmem. Nie jest stworzona do konkretnego obrazu, a raczej czerpie garściami z wielu klasyków kina, czego dowodem są oryginalne cytaty aktorów, wplecione pomiędzy motywy z dziesięciu zawartych tutaj kompozycji. Zresztą zbiór tych utworów został ochrzczony jednym wspólnym tytułem "Cinematic", jakże przy okazji wymownym. Na pierwszej stronie książeczki muzycy zapisali , że ten album dedykują takim postaciom polskiego kina jak: Tadeusz Łomnicki, Wojciech Jerzy Hass, Zbigniew Cybulski, Zdzisław Maklakiewicz i Leon Niemczyk. Muzycy także fajnie opisali charakter albumu, tzn.w jakich okolicznościach i jak długo powstawał, a także krótko o idei każdego z utworów. Brawo za okładkę. Niechciany stateczek z papieru , niezauważenie płynie wraz z potokiem utkanym z padającego deszczu, aż w końcu jego los zwieńczony zostaje w rynsztoku. Sama muzyka, choć zagrana w jednym klimacie, nasuwa wiele skojarzeń i poddaje słuchacza przeróżnym emocjom. Raczej refleksyjnym, nostalgicznym i deszczowym. Nie ma w tej muzyce słońca, co nie oznacza, że jest to rzecz depresyjna. To bardzo przyjemna płyta, niebanalna, niesztampowa. Wciągająca swą atmosferą od samego początku i trzymająca po swój kres, niczym smutna historia, na której pozytywny finał zazwyczaj czekamy, lecz nie zawsze on taki jest. I jak na niegłupi, nieamerykański film przystało, najlepiej, gdy końcówkę dopowiemy sobie sami. Zespół Lebowski tworzy czterech panów, obsługujących gitarę, bas, perkusję, instr.klawiszowe, syntezatory i sample. I to wszystko. Tyle wystarczy, by nie przedobrzyć z kolorami. Acha, jeszcze dodam, że mamy tutaj w dwóch fragmentach kobiecą wokalizę, która leniwie się sączy, niczym spływająca woda z szyby po dawno ustanej ulewie. To płyta niszowa. Nie trafi na czołówki list przebojów, nie będzie jej w każdym sklepie, ale ci, którzy zadadzą sobie trud jej zdobycia, przylgną ją do serca po pierwszym przesłuchaniu, niczym skarb.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 13 grudnia 2010
Po drugiej stronie życia
Zerknąłem właśnie przez okno, nastawiłem płytę Rity Coolidge, ze smutaśnymi piosenkami o miłości, takimi typowymi dla Ameryki lat 70-tych, poczułem jak moje pomieszczenie robi się coraz cieplejsze. Szkoda tylko, że uwagę mą przykuło martwe, biedne ptaszysko, które spadło z dachu, wprost pod moje okno i leży na tym zmrożonym chodniku, pokrytym co rusz to narastającą bielą. Choć biednej ptaszynie jest już wszystko jedno, ono nie czuje już zimna, nie czuje nic. Ot, w przyrodzie znowu coś się wyrównało, jeden ptaszek poleciał do rajskich bram, a drugi gdzieś tam w ciepłych krajach, w świeżo zbudowanym gnieździe, nadstawia dziuba matce, by ta pysznego robaczka tam wrzuciła. I tak to już jest. Jeden się smuci, a drugi raduje. Smutno mi jakoś, że sąsiad z klatki obok, już nigdy nie powie: dzień dobry! Choć Go praktycznie nie znałem, to jednak kłaniał mi się, a nie musiał. Siłą ducha wdarł się do mojego życia, siłą ducha był jego częścią. Widziałem, że zawsze ten dwudziestoparoletni młodzieniec był poważny, smutny, taki odizolowany.Nie miał przyjaciół, dziewczyny, miał tylko gdzie mieszkać, miał mu kto wyprać, nakarmić, ...Ale to nie wystarczyło. To za mało, by być szczęśliwym. I On to wiedział. Dlatego w miniony czwartek wybrał to najgorsze, postanowił zrezygnować z życia, które nie było dla niego, które nie dawało mu nadziei, radości, czy czegokolwiek innego. Szkoda. Gdybym mógł z nim porozmawiać, gdyby komuś innemu także zechciało poświęcić się temu człowiekowi nieco czasu z własnego życia, może by zawiesił swoje postanowienie, i być może za jakiś czas jego życie by nabrało rumieńców. Może, może, może....Maciek (mój realizator) powiedział mi wczoraj, że może dlatego mówił ci "dzień dobry", bo może słuchał twoich audycji? Może. Myślę, że nie. Ale ja także mówię niektórym ludziom z mojego osiedla "dzień dobry", a w ogóle ich nie znam, nic o nich nie wiem, lecz mają poczciwe gęby i im mówię, daję im swoją sympatię. A w mojej klatce mieszka kilka wrednych ryji i im nie mówię. I tyle! Głupio mi tak przechodzić w ciszy obok siebie, to stwarza taką nieczystą atmosferę, ale cóż, na zwykłe "dzień dobry" też trzeba sobie zasłużyć, bo to rodzaj sympatii. Dlatego, jeśli człowiek, który zyskał moją sympatię, postanawia położyć się na torach i skończyć ze wszystkim, z nadzieją, miłością bliskich, itd.. to jest mi cholernie przykro.
czwartek, 9 grudnia 2010
PŁYTA DEKADY 2001 - 2010 - Plebiscyt
Kolejną zabawą , zaproponowaną przez słuchacza Sławka, a przekazaną za pośrednictwem Szymona (aministratora strony Nawiedzonej) jest wybór PŁYTY DEKADY.
Chodzi o ostatnią dekadę rzecz jasna, a więc tą, która rozpoczęła się 1. stycznia 2001 roku, a zakończy wraz z dniem 31.grudnia 2010 roku.
Wybierzcie "jedną" płytę. Nie wiem, najpiękniejszą lub najważniejszą. A może najbliższą sercu lub z innych powodów wyjątkową. Ale jedną !!! I tak samo jak w przypadku Plebiscytu na Płytę Roku 2010 swoje typy wysyłajcie na:
1) nawiedzonestudio@afera.com.pl
2) segregatory@o2.pl
3) sms 602 570 932
4) podczas trwania audycji (niedziela godz. 22.00 - 2.00) pod nr tel. 61 875 02 13
5) a także można nadać głos administratorom strony: nawiedzonestudio.boo.pl
Ten Plebiscyt swój finał będzie miał nieco później, myślę że tak w okolicach końca stycznia 2011. Ale i o tym poinformuję Was w jednym z wydań Nawiedzonego Studia.
Przejrzyjcie swoje płyty i wybierzcie tę jedną, wyjątkową !!!
Zapraszam do udziału w Plebiscycie !!!
Miłej zabawy !!!
Pozdrawiam
Wasz Nawiedzony
Andrzej Masłowski
Chodzi o ostatnią dekadę rzecz jasna, a więc tą, która rozpoczęła się 1. stycznia 2001 roku, a zakończy wraz z dniem 31.grudnia 2010 roku.
Wybierzcie "jedną" płytę. Nie wiem, najpiękniejszą lub najważniejszą. A może najbliższą sercu lub z innych powodów wyjątkową. Ale jedną !!! I tak samo jak w przypadku Plebiscytu na Płytę Roku 2010 swoje typy wysyłajcie na:
1) nawiedzonestudio@afera.com.pl
2) segregatory@o2.pl
3) sms 602 570 932
4) podczas trwania audycji (niedziela godz. 22.00 - 2.00) pod nr tel. 61 875 02 13
5) a także można nadać głos administratorom strony: nawiedzonestudio.boo.pl
Ten Plebiscyt swój finał będzie miał nieco później, myślę że tak w okolicach końca stycznia 2011. Ale i o tym poinformuję Was w jednym z wydań Nawiedzonego Studia.
Przejrzyjcie swoje płyty i wybierzcie tę jedną, wyjątkową !!!
Zapraszam do udziału w Plebiscycie !!!
Miłej zabawy !!!
Pozdrawiam
Wasz Nawiedzony
Andrzej Masłowski
PLEBISCYT na Płytę Roku 2010 - zasady plebiscytu - przeczytaj koniecznie !!!
Pomału kończy się rok, pora go podsumować, w wyborze przez Słuchaczy najlepszych płyt 2010 roku. To nasza coroczna zabawa, do udziału której , zapraszam Was wszystkim gorąco!
Głosujemy jak zwykle, czyli można typować dowolną ilość, do 10-ciu tytułów maksymalnie. Punktacja jest następująca (dlatego ważna jest kolejność waszych typów): 1 miejsce - 10 pkt., 2 miejsce - 9 pkt., 3 miejsce - 8 pkt., itd...., aż do miejsca 10-tego, za które jest 1 punkt. Jeśli ktoś ma ochotę zagłosować na mniej niż 10 płyt, np. na 1, 4 lub 8, to nie ma problemu. Proszę natomiast nie robić ex-equo w nieskończoność. Rozumiem, sam mam z tym problem, by pomieścić się w dziesiątce, lecz jeśli w 10 pozycjach byśmy wypisywali po 15 czy 20 płyt, to zamiast TOP 10 mielibyśmy TOP 17, czy tym podobnie. Tak więc, jeśli ktoś odda głos na więcej niż 10 płyt, to i tak te powyżej dziesiątki zostaną odrzucone (czytaj: skreślone).
Finał Plebiscytu nastąpi w okolicach połowy stycznia 2011 roku. Zresztą będę o tym sukcesywnie informować Słuchaczy na antenie. Tak samo jak to, że na antenie podam później, do kiedy można maksymalnie przesyłać głosy. Oczywiście załatwię jakieś drobne muzyczne upominki i kilka osób je otrzyma, jednak nie o nagrody się to rozbija, a o frajdę, zabawę, która przecież nikogo nic nie kosztuje, lecz pięknie umila nasze życie. A skoro przez cały rok słuchamy muzyki, śledzimy jej losy i koleje, to podsumowanie tego jest po prostu miłym finałem i zapięciem klamry.
Koniecznie proszę się podpisać z imienia i nazwiska na swoim zgłoszeniu !!! Nie trzeba, ale można podać swój numer telefonu, to czasem sporo ułatwia w szybkiej komunikacji.
Swoje głosy możecie nadsyłać (już od teraz !!!!) , wszystko jedno, na który adres z poniżej podanych:
1) nawiedzonestudio@afera.com.pl
2) segregatory@o2.pl
3) sms 602 570 932
4) podczas trwania audycji (niedziela godz. 22.00 - 2.00) pod nr tel. 61 875 02 13
5) a także można nadać głos administratorom strony: nawiedzonestudio.boo.pl
Czekam na Wasze głosy !!! Już z góry za nie dziękuję !!! Miłej zabawy
Pozdrawiam serdecznie
Wasz Nawiedzony
Andrzej Masłowski
Głosujemy jak zwykle, czyli można typować dowolną ilość, do 10-ciu tytułów maksymalnie. Punktacja jest następująca (dlatego ważna jest kolejność waszych typów): 1 miejsce - 10 pkt., 2 miejsce - 9 pkt., 3 miejsce - 8 pkt., itd...., aż do miejsca 10-tego, za które jest 1 punkt. Jeśli ktoś ma ochotę zagłosować na mniej niż 10 płyt, np. na 1, 4 lub 8, to nie ma problemu. Proszę natomiast nie robić ex-equo w nieskończoność. Rozumiem, sam mam z tym problem, by pomieścić się w dziesiątce, lecz jeśli w 10 pozycjach byśmy wypisywali po 15 czy 20 płyt, to zamiast TOP 10 mielibyśmy TOP 17, czy tym podobnie. Tak więc, jeśli ktoś odda głos na więcej niż 10 płyt, to i tak te powyżej dziesiątki zostaną odrzucone (czytaj: skreślone).
Finał Plebiscytu nastąpi w okolicach połowy stycznia 2011 roku. Zresztą będę o tym sukcesywnie informować Słuchaczy na antenie. Tak samo jak to, że na antenie podam później, do kiedy można maksymalnie przesyłać głosy. Oczywiście załatwię jakieś drobne muzyczne upominki i kilka osób je otrzyma, jednak nie o nagrody się to rozbija, a o frajdę, zabawę, która przecież nikogo nic nie kosztuje, lecz pięknie umila nasze życie. A skoro przez cały rok słuchamy muzyki, śledzimy jej losy i koleje, to podsumowanie tego jest po prostu miłym finałem i zapięciem klamry.
Koniecznie proszę się podpisać z imienia i nazwiska na swoim zgłoszeniu !!! Nie trzeba, ale można podać swój numer telefonu, to czasem sporo ułatwia w szybkiej komunikacji.
Swoje głosy możecie nadsyłać (już od teraz !!!!) , wszystko jedno, na który adres z poniżej podanych:
1) nawiedzonestudio@afera.com.pl
2) segregatory@o2.pl
3) sms 602 570 932
4) podczas trwania audycji (niedziela godz. 22.00 - 2.00) pod nr tel. 61 875 02 13
5) a także można nadać głos administratorom strony: nawiedzonestudio.boo.pl
Czekam na Wasze głosy !!! Już z góry za nie dziękuję !!! Miłej zabawy
Pozdrawiam serdecznie
Wasz Nawiedzony
Andrzej Masłowski
środa, 8 grudnia 2010
John Lennon - to już 30 lat
Pamiętam tamten dzień. Pamiętam dokładnie, choć byłem przecież bardzo młodym człowiekiem. Zrobił na mnie potężne wrażenie. Kolega chwilę wcześniej przywiózł z zagranicy świeżo co wydaną płytę "Double Fantasy". Wtedy pisano, że jest wielkim powrotem Lennona. I ta okładka, gdzie Lennon całuje Yoko Ono, robiła jakieś ciepłe, trudne do zdefiniowania wrażenie. Połowa mojej klasy słuchała tej płyty i wszyscy byli zakochani. Krążył jeden egzemplarz, jedna kopia, a słuchali wszyscy, jak wryci. Płyta u nas niedostępna, no chyba, że cud albo bogaty wujek z dalekiej zagranicy. Nie miałem takiego szczęścia, dlatego na własność zdobyłem dużo później, gdy już była dużo używana, nie od razu na czas.
W dniu 8 grudnia 1980 roku, kiedy powiedzieli w telewizji, że szaleniec zastrzelił Lennona, poczułem się jakby pękło niebo. Niczym rozhisteryzowany młodzian pękałem strachem, że to koniec muzyki. Umarł nie tylko Beatles, umarła duża część mojego świata. Tak właśnie myślałem. Pamiętam, jak często wpatrywałem się w Jego twarz, wertowałem fotki, okładki płyt... Długo nie mogłem uwierzyć, pogodzić się. I pomyśleć, że od dnia, który wydaje się jak na wyciągnięcie ręki wstecz, upłynęło trzydzieści lat. Długich i piszących dalszą historię świata. Johna często wspominam, słucham i cytuję. Zawsze lubiłem jego piosenki, najczęściej te napisane wspólnie z Paulem. To one ukształtowały mój gust, moje spojrzenie na muzykę.
Szkoda, że nie dane nam było poznać poglądów Johna na Solidarność, Lecha Wałęsę, na zburzenie Muru Berlińskiego, na wolność w wielu krajach, nie tylko tych w Europie uciemiężonej.
Do luftu szkoła. Liczyłem, że odwołają normalne zajęcia, że podumamy, pogadamy, posłuchamy, może nawet popłaczemy, lecz niestety nikt z belfrów, ni dyro, nie zwrócili na ten bolesny fakt uwagi. Nie obchodził ich. Przecież to tylko muzyka, a zatem nic ważnego. Ot, kolejne szkołą rozczarowanie.
"Czas przemija nierówno,
raz rwie przed siebie,
to znów niemiłosiernie się dłuży ,
ale mimo to przemija."
(Stephenie Meyer)
W dniu 8 grudnia 1980 roku, kiedy powiedzieli w telewizji, że szaleniec zastrzelił Lennona, poczułem się jakby pękło niebo. Niczym rozhisteryzowany młodzian pękałem strachem, że to koniec muzyki. Umarł nie tylko Beatles, umarła duża część mojego świata. Tak właśnie myślałem. Pamiętam, jak często wpatrywałem się w Jego twarz, wertowałem fotki, okładki płyt... Długo nie mogłem uwierzyć, pogodzić się. I pomyśleć, że od dnia, który wydaje się jak na wyciągnięcie ręki wstecz, upłynęło trzydzieści lat. Długich i piszących dalszą historię świata. Johna często wspominam, słucham i cytuję. Zawsze lubiłem jego piosenki, najczęściej te napisane wspólnie z Paulem. To one ukształtowały mój gust, moje spojrzenie na muzykę.
Szkoda, że nie dane nam było poznać poglądów Johna na Solidarność, Lecha Wałęsę, na zburzenie Muru Berlińskiego, na wolność w wielu krajach, nie tylko tych w Europie uciemiężonej.
Do luftu szkoła. Liczyłem, że odwołają normalne zajęcia, że podumamy, pogadamy, posłuchamy, może nawet popłaczemy, lecz niestety nikt z belfrów, ni dyro, nie zwrócili na ten bolesny fakt uwagi. Nie obchodził ich. Przecież to tylko muzyka, a zatem nic ważnego. Ot, kolejne szkołą rozczarowanie.
"Czas przemija nierówno,
raz rwie przed siebie,
to znów niemiłosiernie się dłuży ,
ale mimo to przemija."
(Stephenie Meyer)
wtorek, 7 grudnia 2010
Pokora a bycie Polakiem
Który to już raz, piąty, szósty...? Jesli się tyle razy z rzędu przegrywa , to gorycz porażki, a za tym idący wstyd, należałoby honorem zastąpić. Jeśli się go posiada.
Panie mały, za Wielkim Bratem Nawiedzony nigdy nie tęsknił, ale skoro Jegomość się pofatygował, i z otwartymi dłońmi przyjechał, by pogadać o rzeczach ważnych, to należy go powitać, a i ugościć, jak na dobre maniery przystało. A i w obopólnym interesie dobrze z sąsiadem sztamę trzymać.
Niech zaś nie kwaczą ,jakim Polakiem mam być. Jam Polakiem z krwi i kości jest ,i wyrzec się nie zamierzam. Jednego wszak nie lubię, gdy ścierwo mnie poucza.
"Najpiękniejszym skarbem jest rozum oprawiony w pokorę"
(Apolinary Despinoix)
Panie mały, za Wielkim Bratem Nawiedzony nigdy nie tęsknił, ale skoro Jegomość się pofatygował, i z otwartymi dłońmi przyjechał, by pogadać o rzeczach ważnych, to należy go powitać, a i ugościć, jak na dobre maniery przystało. A i w obopólnym interesie dobrze z sąsiadem sztamę trzymać.
Niech zaś nie kwaczą ,jakim Polakiem mam być. Jam Polakiem z krwi i kości jest ,i wyrzec się nie zamierzam. Jednego wszak nie lubię, gdy ścierwo mnie poucza.
"Najpiękniejszym skarbem jest rozum oprawiony w pokorę"
(Apolinary Despinoix)
poniedziałek, 6 grudnia 2010
BRUCE SPRINGSTEEN - "The Promise" - (2010) -
BRUCE SPRINGSTEEN - "The Promise" - The Lost Sessions: Darkness On The Edge Of Town - (SONY MUSIC) -
Ten 2-płytowy zestaw piosenek z najnowszego wydawnictwa Bossa, to nie tylko cenny suplement do jego bogatej dyskografii , ale przede wszystkim kolekcja naprawdę pięknych piosenek, w większości do tej pory nieznanych i niepublikowanych. 21 kompozycji, dla których czas zatrzymał się w 1978 roku, podczas realizacji czwartego albumu Springsteena "Darkness On The Edge Of Town".Do tamtego albumu wybrano dziesięć dzisiaj już klasyków, z "Badlands", "Prove It All Night" czy "Promised Land" na czele. O reszcie szybko zapomniano, jak się okazało na bardzo długo. Wydany właśnie "The Promise" posiada wartość szczególną, bowiem jest brakującym ogniwem z dorobku Bossa, a co najważniejsze, przynosi jego fanom porcję kapitalnych piosenek, które po obróbce cyfrowej brzmią, jakby nagrane zostały teraz! Część nagrań pochodzi właśnie z tego 1978 roku, a część nagrywano w latach późniejszych, choć skomponowane zostały w owym 78 roku. Całość rozpoczyna znana już z "Darkness On The Edge Of Town" 7-minutowa kompozycja "Racing In The Street" z dopiskiem w nawiasie ('78), aby podkreślić, że to nie jakaś współczesna interpretacja, gdyż ta wersja jest kompletnie inna od pierwowzoru, ale także warta każdych pieniędzy! Cieszą także studyjne wykonania "Because The Night" (z rep. Patti Smith) czy "Fire", znane dotąd z licznych koncertowych wykonań. Ale cieszą i ballady, takie jak: "The Brokenhearted" (ze świetną a'la meksykańską sekcją dętą) czy "Candy's Boy" (z fajnie sekundującymi organami). Mnie najbardziej radują te Springsteenowskie zdynamizowane kompozycje, w rodzaju "Wrong Side Of The Street", których jest tutaj kilka, czy nieco skoczniejsze ,jak np. "Ain't Good Enough For You". Ale także bardzo cieszy fakt, że nie ma tutaj rzeczy zbędnych, nużących, a co za tym idzie, niechcianych. Wspaniale się tego słucha, bo to Springsteen w najlepszym wydaniu, z najlepszą własną orkiestrą, gdzie czaruje nas także pianino Roya Bittana, urzeka saksofon Clarence'a Clemonsa czy ujmuje gitara Van Zandta.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ten 2-płytowy zestaw piosenek z najnowszego wydawnictwa Bossa, to nie tylko cenny suplement do jego bogatej dyskografii , ale przede wszystkim kolekcja naprawdę pięknych piosenek, w większości do tej pory nieznanych i niepublikowanych. 21 kompozycji, dla których czas zatrzymał się w 1978 roku, podczas realizacji czwartego albumu Springsteena "Darkness On The Edge Of Town".Do tamtego albumu wybrano dziesięć dzisiaj już klasyków, z "Badlands", "Prove It All Night" czy "Promised Land" na czele. O reszcie szybko zapomniano, jak się okazało na bardzo długo. Wydany właśnie "The Promise" posiada wartość szczególną, bowiem jest brakującym ogniwem z dorobku Bossa, a co najważniejsze, przynosi jego fanom porcję kapitalnych piosenek, które po obróbce cyfrowej brzmią, jakby nagrane zostały teraz! Część nagrań pochodzi właśnie z tego 1978 roku, a część nagrywano w latach późniejszych, choć skomponowane zostały w owym 78 roku. Całość rozpoczyna znana już z "Darkness On The Edge Of Town" 7-minutowa kompozycja "Racing In The Street" z dopiskiem w nawiasie ('78), aby podkreślić, że to nie jakaś współczesna interpretacja, gdyż ta wersja jest kompletnie inna od pierwowzoru, ale także warta każdych pieniędzy! Cieszą także studyjne wykonania "Because The Night" (z rep. Patti Smith) czy "Fire", znane dotąd z licznych koncertowych wykonań. Ale cieszą i ballady, takie jak: "The Brokenhearted" (ze świetną a'la meksykańską sekcją dętą) czy "Candy's Boy" (z fajnie sekundującymi organami). Mnie najbardziej radują te Springsteenowskie zdynamizowane kompozycje, w rodzaju "Wrong Side Of The Street", których jest tutaj kilka, czy nieco skoczniejsze ,jak np. "Ain't Good Enough For You". Ale także bardzo cieszy fakt, że nie ma tutaj rzeczy zbędnych, nużących, a co za tym idzie, niechcianych. Wspaniale się tego słucha, bo to Springsteen w najlepszym wydaniu, z najlepszą własną orkiestrą, gdzie czaruje nas także pianino Roya Bittana, urzeka saksofon Clarence'a Clemonsa czy ujmuje gitara Van Zandta.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
DOOBIE BROTHERS - "World Gone Crazy" - (2010) -
DOOBIE BROTHERS - "World Gone Crazy" - (HOR RECORDS) -
Doobie Brothers to taka grupa, która dla Amerykanów znaczy bardzo wiele. Kochają ją zarówno melancholicy od pięknych ballad Dana Fogelberga czy Kenny'ego Logginsa do spółki z Jimem Messiną, ale i także entuzjaści rocka, bluesa, boogie, a nawet soulu. Tak więc, nie przypadkiem płyty Doobie Brothers ,przez te 40 lat istnienia zespołu, kupowali ci sami ludzie, którzy sympatyzowali np. z Lynyrd Skynyrd, 38 Special czy choćby ZZ TOP. Szkoda, że tak fajna grupa ,jak Doobies, znana jest u nas tylko z kilku przebojów, jak: "What A Fool Believes" czy "Long Train Runnin' ", a i tego ,bez złośliwości, nie byłbym pewien. Dodam tylko od siebie, że Doobies w latach 70-tych wydali kilka kapitalnych albumów, z całą masą porywających kompozycji, dlatego uważam, iż każdy fan (nie tylko rocka!) powinien obowiązkowo poznać albumy typu: "Minute By Minute" (1978), "Takin' It To The Streets" (1976), czy nieco starszy, lecz bardzo fajny "The Captain And Me" (1973). Do tego zestawu dorzucę jeszcze genialną !!! płytę, kompletnie niedocenianą, jaką byla "Cycles" (1989). Był to album ,który w owym 1989 roku powstał po comebacku zespołu i przyniósł dziesięć absolutnie świetnych utworów, w tym balladę "Take Me To The Highway" (kto wie, może i najpiękniejszą w ich karierze), genialny rockowy finał "Too High A Price", a także super przebojowy numer "One Chain (Don't Make No Prison)", który ku zdziwieniu moim i wielu fanów, nigdy przebojem się nie stał. Mógłbym tak godzinami, ale choć kilka słów przydałoby się o najnowszej, naprawdę bardzo udanej płycie Doobies. Zagranej z polotem, pazurem, w absolutnie starym świetnym stylu. Posłuchajcie, jak śpiewają Pat Simmons i Tom Johnston. Palce lizać. Faceci im starsi, tym lepsi. Niczym wino. Płyta jest przebogata w nastroje, jest i balladowo, i rockowo, egzotycznie czy country-bluesowo. Słowem, co dusza zapragnie. Krzywa bogactwa i nastrojów, niemal w każdym fragmencie tego dzieła, wznosi grupę na najwyższy, jednolity poziom. Czwórce Doobies pomogło w studio kilkudziesięciu muzyków, w tym także gwiazdy pierwszej wielkości, jak: Willie Nelson czy dawny kolega zespołowy Michael McDonald. Że o znakomitym producencie Tedzie Templemanie (m.in: od Van Halen) tylko delikatnie napomknę. Zdaję sobie sprawę, że trudno jest zachwalić typowo (że tak brzydko nazwę) "amerykański produkt", na bardzo hermetycznie zamkniętym (na amerykańskiego rocka) europejskim rynku, a i nikogo na siłę uszczęśliwiać nie lubię, jednak dzisiaj tak wybornych płyt jest na tyle przerażająco mało, że trzeba tej (przynajmniej) obowiązkowo posłuchać !
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Doobie Brothers to taka grupa, która dla Amerykanów znaczy bardzo wiele. Kochają ją zarówno melancholicy od pięknych ballad Dana Fogelberga czy Kenny'ego Logginsa do spółki z Jimem Messiną, ale i także entuzjaści rocka, bluesa, boogie, a nawet soulu. Tak więc, nie przypadkiem płyty Doobie Brothers ,przez te 40 lat istnienia zespołu, kupowali ci sami ludzie, którzy sympatyzowali np. z Lynyrd Skynyrd, 38 Special czy choćby ZZ TOP. Szkoda, że tak fajna grupa ,jak Doobies, znana jest u nas tylko z kilku przebojów, jak: "What A Fool Believes" czy "Long Train Runnin' ", a i tego ,bez złośliwości, nie byłbym pewien. Dodam tylko od siebie, że Doobies w latach 70-tych wydali kilka kapitalnych albumów, z całą masą porywających kompozycji, dlatego uważam, iż każdy fan (nie tylko rocka!) powinien obowiązkowo poznać albumy typu: "Minute By Minute" (1978), "Takin' It To The Streets" (1976), czy nieco starszy, lecz bardzo fajny "The Captain And Me" (1973). Do tego zestawu dorzucę jeszcze genialną !!! płytę, kompletnie niedocenianą, jaką byla "Cycles" (1989). Był to album ,który w owym 1989 roku powstał po comebacku zespołu i przyniósł dziesięć absolutnie świetnych utworów, w tym balladę "Take Me To The Highway" (kto wie, może i najpiękniejszą w ich karierze), genialny rockowy finał "Too High A Price", a także super przebojowy numer "One Chain (Don't Make No Prison)", który ku zdziwieniu moim i wielu fanów, nigdy przebojem się nie stał. Mógłbym tak godzinami, ale choć kilka słów przydałoby się o najnowszej, naprawdę bardzo udanej płycie Doobies. Zagranej z polotem, pazurem, w absolutnie starym świetnym stylu. Posłuchajcie, jak śpiewają Pat Simmons i Tom Johnston. Palce lizać. Faceci im starsi, tym lepsi. Niczym wino. Płyta jest przebogata w nastroje, jest i balladowo, i rockowo, egzotycznie czy country-bluesowo. Słowem, co dusza zapragnie. Krzywa bogactwa i nastrojów, niemal w każdym fragmencie tego dzieła, wznosi grupę na najwyższy, jednolity poziom. Czwórce Doobies pomogło w studio kilkudziesięciu muzyków, w tym także gwiazdy pierwszej wielkości, jak: Willie Nelson czy dawny kolega zespołowy Michael McDonald. Że o znakomitym producencie Tedzie Templemanie (m.in: od Van Halen) tylko delikatnie napomknę. Zdaję sobie sprawę, że trudno jest zachwalić typowo (że tak brzydko nazwę) "amerykański produkt", na bardzo hermetycznie zamkniętym (na amerykańskiego rocka) europejskim rynku, a i nikogo na siłę uszczęśliwiać nie lubię, jednak dzisiaj tak wybornych płyt jest na tyle przerażająco mało, że trzeba tej (przynajmniej) obowiązkowo posłuchać !
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
sobota, 4 grudnia 2010
Kultowe Jedyne Pismo Rockowe w Polsce
Fanem Kultu czy Kazika ,w jakimkolwiek wcieleniu, nigdy nie byłem i nie zamierzam być. Wolno mi. Tak samo jak wolno mi ponarzekać na jedyne pismo rockowe w Polsce, jakim jest "Teraz Rock". A mam powody, i to w imię dobra owego miesięcznika, które kupuję systematycznie od samego początku. Chociaż, w jakie właściwie imię dobra? Przecież nie planuję wysłać tych słów do "Teraz Rocka" I tak tego nie wydrukują, a nawet jeśli, to i tak ostatnie słowo będzie należało do któregoś z panów redaktorów. Zatem, i tak wyszedłbym na idiotę. Ale Wam napiszę. Otóż, za absolutnie irytujące uważam comiesięczne oglądanie (bo czytać na szczęście nie muszę) Kultu czy Kazika. Nie wiem jakie układy ma ten artysta z tymże pismem, lecz uważam to za przegięcie. Mogę wypisać dziesiątki znakomitych wykonawców, mniej, bardziej, a często i bardzo uznanych i znanych, o których panowie z "Teraz Rocka" nie napisali nigdy, nawet najmniejszego felietonu czy artykułu. Do tego można dołożyć jeszcze więcej artystów, którym poświęcono dosłownie szczątkową ilość miejsca, do tego x-lat temu. Za to Kult / Kazik straszy co rusz!!! Już się wkurzam, gdy kupuję (a nie planuję nie kupować - mimo wszystko) kolejny numer i znowu widzę tę wygoloną głowę, z tym bałaganem posklejanych dredów, i kolejne newsy z obozu kultowego Kazika, który to można domniemywać, musi być uznawany za gwiazdę pierwszej wielkości. Zresztą, ku memu smutkowi i zażenowaniu, tak niestety się utarło, i tak chyba jest.
Ale konkretnie:
Najnowszy numer - grudzień 2010 - Kazik na okładce pisma, a do tego 9 stron o Kulcie w jego środku. Dla porównania, 12 stron liczy sobie w tym numerze wkładka o Johnie Lennonie, w której musiała pomieścić się historia Artysty, przez duże "A", wraz z omówieniem dyskografii !!!
Ale co tam, brnijmy dalej: listopad 2010 - 2 strony o Kaziku, w dwóch miejscach pisma
Mało?, proszę bardzo, październik 2010 - oczywiście Kazik na 2 stronach
Niedługo otworzycie lodówkę, a tam Kazik !
Nie chce mi się wertować starszych numerów "Teraz Rocka", podejrzewam, że tam także panowie redaktorzy by mnie nie zawiedli.
Nie mam nic przeciwko artykułom na temat artystów nie lubianych przeze mnie, każdy coś lubi, a coś nie, ale uważam się za człowieka otwartego na muzykę, który w życiu przesłuchał z LP lub CD ,a nie z mp3 !!!, tysiące płyt, dlatego boli mnie, bo chciałbym, aby ludzie poczytali o setkach wspaniałych grup i wykonawców, o których także bym chętnie poczytał, nawet jeśli nie zgadzałbym się z ocenami płyt, ale byłoby i tak miło. A tu klops. Kilka pism w naszym kraju pisze tylko o metalu (niby to dobrze), ale wszyscy piszą głównie o tym samym, ściągając myśli z internetu, od profesjonalnych kolegów z amerykańskich, brytyjskich i niemieckich pism, a recenzje opierają się głównie na płytach promocyjnych, itd... Będąc zatem jedynym uniwersalnym pismem rockowym w kraju, "Teraz Rock" może pozwolić sobie na wszystko. I sobie pozwala. Szkoda, bowiem jest tam kilku wartościowych dziennikarzy, jak p. Wiesław Weiss, Wiesław Królikowski, Michał Kirmuć czy Grzesiek Kszczotek. Nie ubliżając innym, mniej mnie jednak przekonujących. Nie pojmuję, dlaczego na kolanach nie ubłagają o powrót Jacka Leśniewskiego czy Jerzego Rzewuskiego - tak dla przykładu.
Rozumiem, że popularnością także grzeszą te wszystkie Comy, Strachy Na Lachy czy każde pierdnięcie Metalliki, lecz świat na nich się nie kończy. Może warto otworzyć oczy na tych, którym przez te wszystkie lata jedyne rockowe polskie pismo "Teraz Rock", nigdy oczu otworzyć nie pozwoliło.
PS. Acha, zapomniałem dodać, że tylko Kult wkładkę o swojej historii + recenzje płyt musiał mieć w aż !!! dwóch numerach pod rząd. Taki to ważny zespół !!! Okazuje się, że King Crimson, Pink Floyd, Black Sabbath, The Beatles, Yes, i setki innych, to pikuś. Kult ich przebił. Tamci wykonawcy zasłużyli na wkładkę w jednym numerze. Nie liczy się to, że jakaś grupa miała wkładkę, a po 15 latach ponownie, bo to zrozumiałe, wymiana pokolenia! Jednak okazuje się, że Kult jest ważniejszy w historii polskiego rocka ,od choćby : Breakoutów, Budki Suflera, SBB, Skaldów, Perfectu, itd... Pięknie. Brawo. Gratuluję smaku.
Ale konkretnie:
Najnowszy numer - grudzień 2010 - Kazik na okładce pisma, a do tego 9 stron o Kulcie w jego środku. Dla porównania, 12 stron liczy sobie w tym numerze wkładka o Johnie Lennonie, w której musiała pomieścić się historia Artysty, przez duże "A", wraz z omówieniem dyskografii !!!
Ale co tam, brnijmy dalej: listopad 2010 - 2 strony o Kaziku, w dwóch miejscach pisma
Mało?, proszę bardzo, październik 2010 - oczywiście Kazik na 2 stronach
Niedługo otworzycie lodówkę, a tam Kazik !
Nie chce mi się wertować starszych numerów "Teraz Rocka", podejrzewam, że tam także panowie redaktorzy by mnie nie zawiedli.
Nie mam nic przeciwko artykułom na temat artystów nie lubianych przeze mnie, każdy coś lubi, a coś nie, ale uważam się za człowieka otwartego na muzykę, który w życiu przesłuchał z LP lub CD ,a nie z mp3 !!!, tysiące płyt, dlatego boli mnie, bo chciałbym, aby ludzie poczytali o setkach wspaniałych grup i wykonawców, o których także bym chętnie poczytał, nawet jeśli nie zgadzałbym się z ocenami płyt, ale byłoby i tak miło. A tu klops. Kilka pism w naszym kraju pisze tylko o metalu (niby to dobrze), ale wszyscy piszą głównie o tym samym, ściągając myśli z internetu, od profesjonalnych kolegów z amerykańskich, brytyjskich i niemieckich pism, a recenzje opierają się głównie na płytach promocyjnych, itd... Będąc zatem jedynym uniwersalnym pismem rockowym w kraju, "Teraz Rock" może pozwolić sobie na wszystko. I sobie pozwala. Szkoda, bowiem jest tam kilku wartościowych dziennikarzy, jak p. Wiesław Weiss, Wiesław Królikowski, Michał Kirmuć czy Grzesiek Kszczotek. Nie ubliżając innym, mniej mnie jednak przekonujących. Nie pojmuję, dlaczego na kolanach nie ubłagają o powrót Jacka Leśniewskiego czy Jerzego Rzewuskiego - tak dla przykładu.
Rozumiem, że popularnością także grzeszą te wszystkie Comy, Strachy Na Lachy czy każde pierdnięcie Metalliki, lecz świat na nich się nie kończy. Może warto otworzyć oczy na tych, którym przez te wszystkie lata jedyne rockowe polskie pismo "Teraz Rock", nigdy oczu otworzyć nie pozwoliło.
PS. Acha, zapomniałem dodać, że tylko Kult wkładkę o swojej historii + recenzje płyt musiał mieć w aż !!! dwóch numerach pod rząd. Taki to ważny zespół !!! Okazuje się, że King Crimson, Pink Floyd, Black Sabbath, The Beatles, Yes, i setki innych, to pikuś. Kult ich przebił. Tamci wykonawcy zasłużyli na wkładkę w jednym numerze. Nie liczy się to, że jakaś grupa miała wkładkę, a po 15 latach ponownie, bo to zrozumiałe, wymiana pokolenia! Jednak okazuje się, że Kult jest ważniejszy w historii polskiego rocka ,od choćby : Breakoutów, Budki Suflera, SBB, Skaldów, Perfectu, itd... Pięknie. Brawo. Gratuluję smaku.
piątek, 3 grudnia 2010
STATUS QUO - "Live At The BBC" - (2010) -
STATUS QUO - "Live At The BBC" - (MERCURY RECORDS) -
Ten 2-płytowy album zaadresowany jest do zagorzałego fana Status Quo. Takiego fana, co posiada wszystkie lub zdecydowaną większość albumów grupy. Zawiera on bowiem same rarytasy, a konkretnie, przeważnie kompozycje dobrze znane, lecz pochodzące z archiwum BBC, także podane w innych wersjach, nagrywanych w zupełności na żywo, bądź w studio, albo na scenie przed publicznością. Zatem, jeśli dla kogoś Status Quo ,to tylko "In The Army Now", będzie raczej rozczarowany tym wydawnictwem. Pomimo, iż ta piosenka znajduje się także w tym zbiorze, obok także ponad trzydziestu innych. No właśnie, a mamy tutaj np. rzeczy sięgające dalekiej przeszłości, całość rozpoczyna wczesne Status Quo, które na początku nazywało się jako The Spectres (w 1966 r.), a później jako Traffic Jam (w 1967 r.), zmieniając przymusowo nazwę na Status Quo, ponieważ w tym samym okresie miała się nieźle grupa o podobnej nazwie, jaką była Traffic (dowodzona przez Steve'a Winwooda i Jima Capaldiego), i aby uniknąć nieporozumień, muzycy późniejszego Status Quo zmienili nazwę na tę obowiązującą do dziś. Wracając do zawartości "Live at the BBC", sporo tutaj nagrań z występów w programach telewizyjnych, i jest to okres 1966-1972, także spory fragment koncertu z Teatru Paryskiego w Londynie z 1973 r., czy z Wembley Arena z 1988 r. Nie brakuje także kilku nagrań z lat 90-tych, a nawet z historii najnowszej, czyli występu w programie Kena Bruce'a we wrześniu 2005 roku. Warto przekonać się o wartości Status Quo, wspaniale radzącego sobie na scenie, bez żadnych miksów i poprawek. To wartość i klasa sama w sobie, którą Statusi posiadają bez dwóch zdań.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Ten 2-płytowy album zaadresowany jest do zagorzałego fana Status Quo. Takiego fana, co posiada wszystkie lub zdecydowaną większość albumów grupy. Zawiera on bowiem same rarytasy, a konkretnie, przeważnie kompozycje dobrze znane, lecz pochodzące z archiwum BBC, także podane w innych wersjach, nagrywanych w zupełności na żywo, bądź w studio, albo na scenie przed publicznością. Zatem, jeśli dla kogoś Status Quo ,to tylko "In The Army Now", będzie raczej rozczarowany tym wydawnictwem. Pomimo, iż ta piosenka znajduje się także w tym zbiorze, obok także ponad trzydziestu innych. No właśnie, a mamy tutaj np. rzeczy sięgające dalekiej przeszłości, całość rozpoczyna wczesne Status Quo, które na początku nazywało się jako The Spectres (w 1966 r.), a później jako Traffic Jam (w 1967 r.), zmieniając przymusowo nazwę na Status Quo, ponieważ w tym samym okresie miała się nieźle grupa o podobnej nazwie, jaką była Traffic (dowodzona przez Steve'a Winwooda i Jima Capaldiego), i aby uniknąć nieporozumień, muzycy późniejszego Status Quo zmienili nazwę na tę obowiązującą do dziś. Wracając do zawartości "Live at the BBC", sporo tutaj nagrań z występów w programach telewizyjnych, i jest to okres 1966-1972, także spory fragment koncertu z Teatru Paryskiego w Londynie z 1973 r., czy z Wembley Arena z 1988 r. Nie brakuje także kilku nagrań z lat 90-tych, a nawet z historii najnowszej, czyli występu w programie Kena Bruce'a we wrześniu 2005 roku. Warto przekonać się o wartości Status Quo, wspaniale radzącego sobie na scenie, bez żadnych miksów i poprawek. To wartość i klasa sama w sobie, którą Statusi posiadają bez dwóch zdań.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
czwartek, 2 grudnia 2010
Zastraszanie pogodowe
Zima zaatakowała pełną gębą. Jakoś radości u nikogo nie widzę. A ostrzegałem ! Mówiłem, że to zgroza. Jest jedno pocieszenie, zaraz po tej cholernej zimie, to tych bestialsko opadających płatkach śniegu, przyjdzie wiosna! I znów będzie pięknie.
Tak się składa, że obiado-kolację zajadam w porze nadawania programów informacyjnych, które to zresztą czasem oglądam. Najczęściej tvn-owskie "Fakty", bądź jak kto woli: "Fuckty". W bloku informacyjnym "Fakty" oraz "Fakty po faktach", prym wiedzie pani Justyna Pochanke, która wszystko wie najszybciej, najlepiej, a zaproszeni goście przez tę panią, na zadawane pytania, wcale nie muszą odpowiadać, pani redaktor Pochanke zrobi to za nich. Natomiast przepiękne są każde "Fakty" ,gdy p. Pochanke jest główną prowadzącą. W jej oczach widać żądzę przekazywania druzgocących wieści. Ten ton, tembr głosu, te wielkie oczy, ta zamrożona twarz, to spojrzenie nie oddające i nie zdradzające żadnych uczuć. Jedynie z jej ust dowiadujemy się, że to co mówi jest smutne.Jednak jej bezustannie gwiazdorskie bełkotanie przetrzymuje w mrozach ulicznych reporterów, których nie wpuści na wizję pani redaktor Pochanke, dopóki w ciepłym foteliku nie nagada się sama.
Wróćmy do zimy. Na przykład, teraz gdy normalnie pada śnieg, i nie ma mowy jeszcze o żadnej zimie stulecia, p. Pochanke z typową dla siebie "gracją i delikatnością" oznajmia: "jest atak zimy, śnieg pada nieprzerwanie, korki samochodowe, pociągi mają opóźnienia, itd.., a będzie jeszcze gorzej!" I tu widać ulgę na jej zbolałej twarzy! Przekazała wieść dnia. Człowiek jeden czy drugi ,myśli sobie, cholerka, to ja nie wychodzę z domu! A ty Zocha nakupuj jaj, cukru i chleba, bo zima idzie, łojojoj, co tera bedzie. Co będzie? Nic nie będzie. Zimę stulecia przetrwaliśmy i nawet za komuny, chleba czy ciepłej wody nie zabrakło. To i teraz nie zabraknie. Natomiast co tu zrobić, ażeby ludzi zastraszyć. Żeby z domu nie wychodzili, itd... To nawet ja, antyzimowe stworzenie, funkcjonuję normalnie. Założę się, że gdy znowu PiS-owskie nasienia wywołają jakiś skandal, bądź nie daj Panie stanie się coś gorszego, atak zimy zejdzie na plan drugi, bądź w ogóle poza jego obręb. A że nie ma innych ciekawych newsów, nie ma sensacyjnych tematów do rozpoczęcia programów informacyjnych, to pogoda jest najlepszym zaczepem. Kiedyś, za PRL-u "Dziennik" rozpoczynano od wizyt Gierka w zakładach pracy, albo od obrad kolejnego Zjazdu PZPR, z pogody nikt sobie niczego nie robił. Pan Wicherek lub Pani Chmurka powiedzieli kilka słów w minutę i znikali z anteny. Teraz, program pogodowy, to wręcz film katastroficzny lub niezły thriller. Najpierw dziesięć minut reklam, a później prezentacja pięknego stroju prezenterki od pogody, wprowadzenie, długie rozwinięcie i niekończący się finał, z prognozami na najbliższy tydzień lub dwa, najczęściej po dwóch lub trzech dniach korygowany. A bo to nie przewidzieli nadchodzącej fali arktycznego powiewu, albo skandynawskiego niżu, którego wcześniej profesjonalni meteorolodzy jednak nie dostrzegli, itd... A ludzie siedzą, gapią się, przeżywają, czują się zastraszeni, i o niczym innym nie myślą. Zapominają o muzyce, książkach czy innych dobrodziejstwach tego świata. Szkoda życia. Dajmy spokój! Zawsze będą śniegi, deszcze, wiatry, powodzie czy inne kataklizmy. Można się pomodlić, by nie dotknęło to właśnie nas, ale zamartwiać się tym codziennie nie sposób, szkoda życia. Chyba, że ktoś jest niewolnikiem sensacyjnych programów informacyjnych, które żyją całkiem nieźle z ludzkiej naiwności.
Tak się składa, że obiado-kolację zajadam w porze nadawania programów informacyjnych, które to zresztą czasem oglądam. Najczęściej tvn-owskie "Fakty", bądź jak kto woli: "Fuckty". W bloku informacyjnym "Fakty" oraz "Fakty po faktach", prym wiedzie pani Justyna Pochanke, która wszystko wie najszybciej, najlepiej, a zaproszeni goście przez tę panią, na zadawane pytania, wcale nie muszą odpowiadać, pani redaktor Pochanke zrobi to za nich. Natomiast przepiękne są każde "Fakty" ,gdy p. Pochanke jest główną prowadzącą. W jej oczach widać żądzę przekazywania druzgocących wieści. Ten ton, tembr głosu, te wielkie oczy, ta zamrożona twarz, to spojrzenie nie oddające i nie zdradzające żadnych uczuć. Jedynie z jej ust dowiadujemy się, że to co mówi jest smutne.Jednak jej bezustannie gwiazdorskie bełkotanie przetrzymuje w mrozach ulicznych reporterów, których nie wpuści na wizję pani redaktor Pochanke, dopóki w ciepłym foteliku nie nagada się sama.
Wróćmy do zimy. Na przykład, teraz gdy normalnie pada śnieg, i nie ma mowy jeszcze o żadnej zimie stulecia, p. Pochanke z typową dla siebie "gracją i delikatnością" oznajmia: "jest atak zimy, śnieg pada nieprzerwanie, korki samochodowe, pociągi mają opóźnienia, itd.., a będzie jeszcze gorzej!" I tu widać ulgę na jej zbolałej twarzy! Przekazała wieść dnia. Człowiek jeden czy drugi ,myśli sobie, cholerka, to ja nie wychodzę z domu! A ty Zocha nakupuj jaj, cukru i chleba, bo zima idzie, łojojoj, co tera bedzie. Co będzie? Nic nie będzie. Zimę stulecia przetrwaliśmy i nawet za komuny, chleba czy ciepłej wody nie zabrakło. To i teraz nie zabraknie. Natomiast co tu zrobić, ażeby ludzi zastraszyć. Żeby z domu nie wychodzili, itd... To nawet ja, antyzimowe stworzenie, funkcjonuję normalnie. Założę się, że gdy znowu PiS-owskie nasienia wywołają jakiś skandal, bądź nie daj Panie stanie się coś gorszego, atak zimy zejdzie na plan drugi, bądź w ogóle poza jego obręb. A że nie ma innych ciekawych newsów, nie ma sensacyjnych tematów do rozpoczęcia programów informacyjnych, to pogoda jest najlepszym zaczepem. Kiedyś, za PRL-u "Dziennik" rozpoczynano od wizyt Gierka w zakładach pracy, albo od obrad kolejnego Zjazdu PZPR, z pogody nikt sobie niczego nie robił. Pan Wicherek lub Pani Chmurka powiedzieli kilka słów w minutę i znikali z anteny. Teraz, program pogodowy, to wręcz film katastroficzny lub niezły thriller. Najpierw dziesięć minut reklam, a później prezentacja pięknego stroju prezenterki od pogody, wprowadzenie, długie rozwinięcie i niekończący się finał, z prognozami na najbliższy tydzień lub dwa, najczęściej po dwóch lub trzech dniach korygowany. A bo to nie przewidzieli nadchodzącej fali arktycznego powiewu, albo skandynawskiego niżu, którego wcześniej profesjonalni meteorolodzy jednak nie dostrzegli, itd... A ludzie siedzą, gapią się, przeżywają, czują się zastraszeni, i o niczym innym nie myślą. Zapominają o muzyce, książkach czy innych dobrodziejstwach tego świata. Szkoda życia. Dajmy spokój! Zawsze będą śniegi, deszcze, wiatry, powodzie czy inne kataklizmy. Można się pomodlić, by nie dotknęło to właśnie nas, ale zamartwiać się tym codziennie nie sposób, szkoda życia. Chyba, że ktoś jest niewolnikiem sensacyjnych programów informacyjnych, które żyją całkiem nieźle z ludzkiej naiwności.
środa, 1 grudnia 2010
DEPECHE MODE - "Tour Of The Universe: Barcelona 20/21.11.09" - (2010) -
DEPECHE MODE - "Tour Of The Universe: Barcelona 20/21.11.09" - (Venusnote / Mute) -
Jakąś niezwykłą moc posiada ten zespół. Moc, która w ostatnich latach głównie ujawnia się na koncertach. Ostatnie płyty studyjne potrafią mnie tak wynudzić, że śpiochów rozkleić nie sposób.A podczas słuchania tego albumu, z zapisem koncertów z Barcelony, z listopada 2009 r.,wpadłem niemal w trans. Narzekałem (i zdania nie zmieniłem) na nudne (moim zdaniem) płyty "Exciter" czy "Playing The Angel", a ostatniej "Sounds Of The Universe" nigdy nie byłem w stanie przesłuchać jednym ciągiem w całości. Jedynie w odcinkach. Nie wiem zatem jak to jest, ale "In Chains", "Wrong" czy "Hole To Feed" dostają w kontakcie z publicznością ,jakiejś nowej mocy, nieopisywalnego kopa. Okazuje się, że to jakby zupełnie inne utwory, zupełnie innego zespołu. I w tym tkwi siła i sedno sprawy dzisiejszego Depeche Mode. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie aż tak biją się o bilety na ich koncerty. Jest atmosfera, ludzie śpiewają, skandują, reagują na każdy puls, na każde zagranie, na każde wyśpiewane słowo. Wokalnie i instrumentalnie to ekstraklasa. Tworzy się z tego swoiste misterium. Atmosfera uduchowienia, niczym odzwierciedlenie tytułu znakomitego albumu "Black Celebration", sprzed blisko ćwierć wieku. Repertuar ,(choćby) z tego podwójnego CD, to praktycznie "Greatest Hits", a więc nie brakuje klasyków w rodzaju: "A Question Of Time", "I Feel You", "Behind The Wheel", "Policy Of Truth", "Enjoy The Silence", i wielu wielu innych ... Każda z wersji kompaktowych posiada jeszcze DVD z tym materiałem ,wraz z kilkoma bonusami., a wydanie limitowane jeszcze jedną dodatkową płytę DVD. Także, dla fanów, i nie tylko, istny szał ! Aby z własnej strony nie popaść w przesadny zachwyt, dodam, że zdecydowanie hołduję starym Depeszom, tym z okresu kończącym się na płycie "Violator", ale taki koncert jak powyżej scharakteryzowany, to jest Coś.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
Jakąś niezwykłą moc posiada ten zespół. Moc, która w ostatnich latach głównie ujawnia się na koncertach. Ostatnie płyty studyjne potrafią mnie tak wynudzić, że śpiochów rozkleić nie sposób.A podczas słuchania tego albumu, z zapisem koncertów z Barcelony, z listopada 2009 r.,wpadłem niemal w trans. Narzekałem (i zdania nie zmieniłem) na nudne (moim zdaniem) płyty "Exciter" czy "Playing The Angel", a ostatniej "Sounds Of The Universe" nigdy nie byłem w stanie przesłuchać jednym ciągiem w całości. Jedynie w odcinkach. Nie wiem zatem jak to jest, ale "In Chains", "Wrong" czy "Hole To Feed" dostają w kontakcie z publicznością ,jakiejś nowej mocy, nieopisywalnego kopa. Okazuje się, że to jakby zupełnie inne utwory, zupełnie innego zespołu. I w tym tkwi siła i sedno sprawy dzisiejszego Depeche Mode. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie aż tak biją się o bilety na ich koncerty. Jest atmosfera, ludzie śpiewają, skandują, reagują na każdy puls, na każde zagranie, na każde wyśpiewane słowo. Wokalnie i instrumentalnie to ekstraklasa. Tworzy się z tego swoiste misterium. Atmosfera uduchowienia, niczym odzwierciedlenie tytułu znakomitego albumu "Black Celebration", sprzed blisko ćwierć wieku. Repertuar ,(choćby) z tego podwójnego CD, to praktycznie "Greatest Hits", a więc nie brakuje klasyków w rodzaju: "A Question Of Time", "I Feel You", "Behind The Wheel", "Policy Of Truth", "Enjoy The Silence", i wielu wielu innych ... Każda z wersji kompaktowych posiada jeszcze DVD z tym materiałem ,wraz z kilkoma bonusami., a wydanie limitowane jeszcze jedną dodatkową płytę DVD. Także, dla fanów, i nie tylko, istny szał ! Aby z własnej strony nie popaść w przesadny zachwyt, dodam, że zdecydowanie hołduję starym Depeszom, tym z okresu kończącym się na płycie "Violator", ale taki koncert jak powyżej scharakteryzowany, to jest Coś.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
Ujrzałem wczoraj Anioła, a imię jej Moya Brennan
Już po koncercie. Cudownie było! Nie dlatego,że musiało być cudownie, lecz dlatego, że tak było. Nie zapomnę tego wieczoru nigdy. Boska Maire (bądź jak kto woli, Moya Brennan) ,przez około 90 minut, zaśpiewała dokładnie to, co powinno się znaleźć w repertuarze marzeń. Na scenie Ona z harfą oraz 3 panów, grających na harfie, instr.klawiszowych i gitarze, a także młoda niewiasta grająca na skrzypcach i śpiewająca także jeden utwór jako główna wokalistka. Co było, otóż tak, było kilka kolęd, "God Rest Ye Merry Gentlemen", "Gabriel's Message" czy "Silent Night" - wykonana zresztą fragmentarycznie po polsku, ku uciesze i aplauzie publiczności. Nie zabrakło kompozycji z repertuaru Clannad, z przebojowymi "I Will Find You" czy wiązanką z "Robin Hooda" na czele. Maire olśniewała głosem, anielskim spokojem, uroczym i mądrym spojrzeniem (ach te jej diamentowe oczy!) i przyjaznym kontaktem z publicznością. Okazało się, o czym wcześniej nie wiedziałem, że organizatorem koncertów Maire w Polsce był mój kolega z dawnego Radia "Fan",Łukasz Wierzbicki, który przy okazji był konferansjerem. Po koncercie ,na specjalnym stoisku, można było kupić kilka tytułów z dyskografii Maire, na płytach CD, otrzymać za darmo jej plakat, itd... A później ustawić się w kolejce po autograf.... Mam !!!, a jakże !!! Maire uścisnęła mi dłoń i powiedziała: "Merry Christmas" :-) Wow, myślałem, że oszaleję z wrażenia! Co za przeżycie! Poczułem się jak żona porucznika Columbo, która zna wszystkie gwiazdy tego świata i na której spotkanie się z jakąkolwiek, robi zawsze takie samo mocne wrażenie. A niech tam, w takich chwilach zachowuję się jak durny rozhisteryzowany Amerykanin, ale zupełnie tego nie żałuję, a i wstydu nie odczuwam. Po koncercie moi dwaj najlepsi kumple zaprosili mnie na butelkę "Jacka Danielsa" i dobrą kolację, do jednej z knajp na samym Starym Rynku. Posiedzieliśmy dwie godziny, podejrzałem (niedyskretnie, jak się okazało) rachunek - z napiwkiem sześćset złotych !!! Masakra !!! Prezent czadowy, ale jakoś nie zwykłem operować takimi kwotami, i w szoku byłem jeszcze długo po powrocie do domu. Wrażeń z koncertu było tyle, że zasnąłem dopiero w okolicach 5 rano, a dzisiaj chodzę półprzytomny. Nie cierpię, gdy ktoś mówi lub pisze: "Niech żałuje ten co nie był", ale po takim koncercie, jak ten wczorajszy w Farze, chciałoby się właśnie tak powiedzieć. To tyle. Darujcie mi chaos w myślach i słowach, powyżej napisanych, ale powtarzam, jestem dzisiaj ,po wczorajszym wieczorze, wręcz nie do życia. Oby więcej tak wykańczających w życiu chwil - tego wszystkim i sobie życzę!
P.S. Był tylko i aż jeden mankament. Potwornie zimno !!! Jak można w XXI wieku potraktować ludzi jak..., nie powiem co. Wstyd panowie księża. Można przecież dopłacić do biletów po kilka złotych, by w zamian postawić ludziom kilka ciepłych dmuchaw na te półtora godziny. Przecież to nie majątek, a byłoby milej. Dużo milej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
P.S. Był tylko i aż jeden mankament. Potwornie zimno !!! Jak można w XXI wieku potraktować ludzi jak..., nie powiem co. Wstyd panowie księża. Można przecież dopłacić do biletów po kilka złotych, by w zamian postawić ludziom kilka ciepłych dmuchaw na te półtora godziny. Przecież to nie majątek, a byłoby milej. Dużo milej.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
wtorek, 30 listopada 2010
Dzień, jeden w roku.
Dziś są moje imieniny. Nie po to piszę, by wymusić życzenia od zapominalskich lub zmusić nieprzekonanych. Piszę, bowiem to bardzo miły dzień. A jest tylko raz w roku. Do tego dodam, że zawsze był dla mnie ważniejszy od urodzin, niektórych świąt, itp...itd... Za młodziaka obchodziłem ten dzień zawsze bardzo hucznie, z tortem na stole, laniem wosku i tuzinem gości w domu. Tak, właśnie w domu, a nie w knajpie!!!, co kulturowo kupiliśmy od zblazowanego Zachodu.
Mój przyjaciel napisał mi dzisiaj: "niech to będzie dla ciebie najpiękniejszy dzień tego roku", a ju mu na to: "niech się spełni". Szansa jest wielka! Dostałem mnóstwo ciepłych słów, całusów, prezentów - nie tylko od najbliższych!, za co pięknie dziękuję. Ale przede wszystkim dostałem wiele ciepłych słów od ludzi mnie lubiących, co cieszy szczególnie. Im starszy jestem, tym bardziej cieszy mnie sympatia, przyjaźń, miłość, czyli coś, czego nie da się kupić czy wyżebrać. I to jest najwspanialsze. Wyrosłem już z wyczekiwania na dary, prezenty,......, dziś wolę zdrowie i ciepłych ludzi wokół siebie. I każdy kto ma dzisiaj kilkanaście czy dwadzieścia parę lat, dojdzie do tego samego wniosku. Całkiem niedługo. Przekonacie się. No, a że czas naprawdę szybko leci, hmmm..., wolę nikomu tego nie udowadniać. Piszę te słowa, siedząc właśnie w robocie, akurat jest chwilka spokoju, można postukać w klawiaturę w literki, z których ułożą się zdania, których jutro czy pojutrze bym już nie napisał. A dzisiaj tak. Bo dzisiaj jest ten dzień. Jak to śpiewał niegdyś Seweryn Krajewski: "Dzień Jeden w Roku". Co prawda Artysta miał na myśli Święta Bożego Narodzenia, ale przecież "Andrzejki" to także święto. No, może przez małe "ś", ale święto.
Mój przyjaciel napisał mi dzisiaj: "niech to będzie dla ciebie najpiękniejszy dzień tego roku", a ju mu na to: "niech się spełni". Szansa jest wielka! Dostałem mnóstwo ciepłych słów, całusów, prezentów - nie tylko od najbliższych!, za co pięknie dziękuję. Ale przede wszystkim dostałem wiele ciepłych słów od ludzi mnie lubiących, co cieszy szczególnie. Im starszy jestem, tym bardziej cieszy mnie sympatia, przyjaźń, miłość, czyli coś, czego nie da się kupić czy wyżebrać. I to jest najwspanialsze. Wyrosłem już z wyczekiwania na dary, prezenty,......, dziś wolę zdrowie i ciepłych ludzi wokół siebie. I każdy kto ma dzisiaj kilkanaście czy dwadzieścia parę lat, dojdzie do tego samego wniosku. Całkiem niedługo. Przekonacie się. No, a że czas naprawdę szybko leci, hmmm..., wolę nikomu tego nie udowadniać. Piszę te słowa, siedząc właśnie w robocie, akurat jest chwilka spokoju, można postukać w klawiaturę w literki, z których ułożą się zdania, których jutro czy pojutrze bym już nie napisał. A dzisiaj tak. Bo dzisiaj jest ten dzień. Jak to śpiewał niegdyś Seweryn Krajewski: "Dzień Jeden w Roku". Co prawda Artysta miał na myśli Święta Bożego Narodzenia, ale przecież "Andrzejki" to także święto. No, może przez małe "ś", ale święto.
poniedziałek, 29 listopada 2010
LESLIE NIELSEN - (11.02. 1926 - 28.11.2010)
Właśnie się dowiedziałem, dosłownie przed chwilą, że zmarł w szpitalu fenomenalny aktor LESLIE NIELSEN, w wieku 84 lat. Przeogromnie Go lubiłem !!! Zarówno za stare filmy, jak "Tragedia Posejdona", czy krótki epizod w jednym z odcinków mojego ukochanego porucznika "Columbo" (gdzie niestety Leslie zostaje podstępnie zamordowany). Przede wszystkim pokochałem Leslie Nielsena za trzy części "Nagiej Broni". O ile amerykańskie komedie wyjątkowo rzadko mnie śmieszą (wyjątkiem "Akademia Policyjna" czy np. filmy z Ch.Chasem), o tyle Leslie Nielsen nawet gdy chwycił się słabych scenariuszy (np. "Ściągany", "Dracula - Wampiry Bez Zębów" czy dobry fragmentarycznie "Szklanką po łapkach"), to czynił z nich diamenty. Był w tej swojej powadze przezabawny i doprowadzał do łez "szczęścia", za które Jemu oooogromnie dziękuję. Poza tym fizycznie przypominał mi mojego jedynego od serca lubianego Wujka, co w mojej prywatnej konfrontacji obu panów niejednokrotnie dawało mi wiele szczęścia i śmiechu po obu stronach. Może to co napisałem jest głupie i prymitywne, jak wylewność holywoodzkich gwiazd przy corocznym rozdaniu nagród, ale taką miałem potrzebę, a poza tym, tak właśnie myślę i czuję.
LESLIE, byłeś kapitalnym człowiekiem !!!! . Mam nadzieję, że istnieje raj i tam właśnie trafiłeś, a w nim ludziska już się trzymają za brzuchy ,ze śmiechu :-)
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
LESLIE, byłeś kapitalnym człowiekiem !!!! . Mam nadzieję, że istnieje raj i tam właśnie trafiłeś, a w nim ludziska już się trzymają za brzuchy ,ze śmiechu :-)
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
niedziela, 28 listopada 2010
Magia winyli nie dla idiotów !!!
Wyjaśnijmy sobie raz na zawsze, na czym polega ten triumfalny powrót winyli. Dużo się o tym mówi od lat, przez co powstało sporo niedomówień i nieporozumień, a mnie najbardziej irytuje, iż nikt nie nazywa rzeczy po imieniu. Moda na winyle nastała ,być może, troszkę dzięki facetom z tanecznych klubów, ze słuchawkami na uszach, dwoma gramofonami u boku, i ich palcom pieszczącym swymi odciskami winylową powierzchnię, przez co nagrane dzieła niejednokrotnie dostawały i dostają czkawki. Z kolei młode pokolenie ,wychowane na darmowych plikach z sieci, trochę zapragnęło zobaczyć, skąd ta muzyka niegdyś naprawdę się wydobywała. A że się kręciło coś tam na talerzu, fajnie wyglądało i dookoła jeden czy drugi kumpel zainstalował podobny sprzęt w domu, to i ten trzeci szybko zapragnął go mieć, by być trendy, no i w ogóle cool. To młode towarzystwo chciało ,by z winyli wydobywała się klubowa sieczka, jednak aby brzmiała troszkę po staremu. W końcu gość musi nabrać szacunku wśród rówieśników. Zaczęło się poszukiwanie, którzy to czarni byli prekursorami hip hopu, rapu i innych gówien. Po przejrzeniu wszystkiego w internecie, dowiedzieli się, że ci wcześniejsi czarni funkowali, soulowali, itp. rządzili na parkiecie. I tak doszliśmy do terażniejszości. I tak oto mamy w garści tych "znawców winyli", którzy wcale nie kupują masowo Led Zeppelin, Boba Dylana czy Alice Coopera. Ci dwudziestoparoletni "znawcy" i sympatycy winyli nie słuchają muzyki na winylach, bo niby naprawdę słyszą i czują ich czar, tylko słuchają winyli, bo są to winyle, a dzisiaj słuchać muzyki z winyli to jest to. Śmieszne i smutne zarazem. Taki jeden czy drugi studencki dupek (przepraszam tych 10 procent odmieńców, tych nie mam na myśli) w życiu nie kupi fajnego rocka czy popu na LP, tylko jakąś dygoczącą małpę w połamano-tanecznym rytmie. Najlepiej ubraną jak najkolorowiej. Mało tego, rzadko który z tych "znawców" wie, że prawdziwie brzmiące winyle, to te wytłoczone najczęściej przed 1985 rokiem Póżniej to z reguły tylko liczą się okładki i poczucie ulubionego nośnika do kolekcji, bo dżwięk i tak jest cyfrowy! Te wszystkie dzisiejsze LP to cyfra przelana na winyl, i tylko ośmiesza się jeden koneser z drugim, twierdząc w towarzystwie, po wysłuchaniu takich płyt, że: "ach, jak ja lubię winyle, od razu słychać różnicę w jakości". Gówno słychać!!! Słychać, gdy się nastawi stary amerykański LP "Argus" Wishbone Ash, a po chwili ten sam ze zremasterowanego CD. Tutaj różnicę na korzyść LP głuchy usłyszy bez dwóch zdań. Dlatego Głuche Frajerstwo, dalej ściągajcie sobie Te wasze taneczno-funkowo-soulowe bzdety z sieci i nie traćcie forsy na winyle. Okładki wydrukujcie sobie na drukareczce w powiększeniu, da to wam efekt winyla.
Temat irytuje mnie od lat, przyglądam się towarzystwu uważnie, słucham o czym i jak mówią, no i jeśli z nich mają wyrosnąć w przyszłości inżynierowie od projektowania mostów, to ja zapisuję się na kursy bandżi. Wolę w taki sposób zabawić się rosyjską ruletkę. Nieskromnie pozwolę sobie na koniec napisać, że o winylach wie wszystko, czuje i trybi moje pokolenie, lekko młodsze i trochę starsze. Bo to my oglądaliśmy godzinami, z obu stron okładki płyt, wyczytywaliśmy z nich wszystkie litery, płyty pieściliśmy, chuchaliśmy, myliśmy i słuchaliśmy tak, że na moment nikt nie spuszczał oka z przesuwającego się ramienia gramofonu. O płytach, okładkach, producentach, inżynierach dżwięku oraz setek gości, wiedzieliśmy wszystko! A nie było internetu! Połykaliśmy książki, katalogi, czasopisma, naklejki, zabawki muzyczne i miliony innych gadżetów. I stąd nasza siła! A dzisiaj byle frajer od dwóch gatunków murzyńskiej muzyki (nie jestem rasistą na kolor skóry - jestem rasistą na cwaniactwo i głupotę!), od gramofonu kupionego w Allegro i kolekcyjki parudziesięciu winyli z ebaya, amazonu, itp. śmie nazywać się znawcami i koneserami. W dzisiejszych czasach w szkołach nie uczą skromności, tylko wmawiają, że trzeba wierzyć w siebie i iść na bezczelnego naprzód. I oni tak robią, i oni tak myślą, i oni nam, szczwanym lisom, próbują to wmówić. A ja na mej prawej dłoni opuszczam palce: kciuka, wskazującego, serdecznego i małego, pozostawiając ku górze ten jeden, którego to te żołędne smutasy są warte. Basta!
Temat irytuje mnie od lat, przyglądam się towarzystwu uważnie, słucham o czym i jak mówią, no i jeśli z nich mają wyrosnąć w przyszłości inżynierowie od projektowania mostów, to ja zapisuję się na kursy bandżi. Wolę w taki sposób zabawić się rosyjską ruletkę. Nieskromnie pozwolę sobie na koniec napisać, że o winylach wie wszystko, czuje i trybi moje pokolenie, lekko młodsze i trochę starsze. Bo to my oglądaliśmy godzinami, z obu stron okładki płyt, wyczytywaliśmy z nich wszystkie litery, płyty pieściliśmy, chuchaliśmy, myliśmy i słuchaliśmy tak, że na moment nikt nie spuszczał oka z przesuwającego się ramienia gramofonu. O płytach, okładkach, producentach, inżynierach dżwięku oraz setek gości, wiedzieliśmy wszystko! A nie było internetu! Połykaliśmy książki, katalogi, czasopisma, naklejki, zabawki muzyczne i miliony innych gadżetów. I stąd nasza siła! A dzisiaj byle frajer od dwóch gatunków murzyńskiej muzyki (nie jestem rasistą na kolor skóry - jestem rasistą na cwaniactwo i głupotę!), od gramofonu kupionego w Allegro i kolekcyjki parudziesięciu winyli z ebaya, amazonu, itp. śmie nazywać się znawcami i koneserami. W dzisiejszych czasach w szkołach nie uczą skromności, tylko wmawiają, że trzeba wierzyć w siebie i iść na bezczelnego naprzód. I oni tak robią, i oni tak myślą, i oni nam, szczwanym lisom, próbują to wmówić. A ja na mej prawej dłoni opuszczam palce: kciuka, wskazującego, serdecznego i małego, pozostawiając ku górze ten jeden, którego to te żołędne smutasy są warte. Basta!
piątek, 26 listopada 2010
Winter, f*** out , forever !!!!
Politycy protestują przeciwko sobie, spierają się, polemizuję, z kolei zwyczajni obywatele protestują przeciwko politykom i ich gierkom kierowanym przeciwko szarym obywatelom. Co chwilę ktoś protestuje przed czymś (lub za czymś), a to pod Belwederem, a to na zwykłych ulicach Warszawy, czy innych miast. Wiece, pochody, manifestacje, a to przeciw podwyżkom, albo przeciwko ich niedawaniu, itd.. A ja chciałbym zaprotestować przeciwko zimie! , która nadchodzi coraz szybciej i mrożniej. I co mnie to obchodzi, że ktoś lubi piękne góry, łyżwy czy narty, skoro ja nie lubię. Nigdy nie lubiłem i to się raczej nie zmieni. Nie ma szans. Górale chcą zimy, by oscypki sprzedawać lub końmi turystów obwozić. A dla mnie ta cholerna zima , to częste wizyty w aptece i wysiadywanie jajek przy kaloryferze. I nikt się o mnie nie martwi ,jak o biznes na góralszczyżnie. Jeśli ktoś lubi te białe paskudztwa, to niech się wyprowadzi na północne kresy Norwegii i biega na bosaka (zobaczymy ile dureń wytrzyma) , ja wybieram skakanie bez obuwia z gorącego piachu do zimnej słonej oazy w Bałtyku. Powinni zimy zabronić. A jeśli już ktoś kocha ,brrr! sporty zimowe, to stworzyć mu specjalną lodówkę i niech tam siedzi do końca marca. Zobaczymy czy na przyszły rok zapisze się gieroj na wyprawę wyciągiem ,na czubek jakiejś góry, gdzie poza śniegiem i tuzinami podobnych wzniesień nie ma niczego, poza wiatrem kłującym po twarzy. Dlatego protestuję i wnoszę o: wykreślenie grudnia, stycznia i lutego z kalendarza raz na zawsze i utrzymania wiosny i lata przez resztę roku.A o jesieni i zimie niech tylko uczą w szkołach, że dawno, dawno temu, było coś takiego, lecz wymarło jak mamuty.
P.S. Dlaczego noworodek po opuszczeniu łona matki płacze? A raczej ryczy ile sił w płucach! Bo mu zimno!!! Natury nie da się oszukać. Próbującym, gratuluję!
P.S. Dlaczego noworodek po opuszczeniu łona matki płacze? A raczej ryczy ile sił w płucach! Bo mu zimno!!! Natury nie da się oszukać. Próbującym, gratuluję!
czwartek, 25 listopada 2010
NELSON - "Lightning Strikes Twice" - (2010) -
NELSON - "Lightning Strikes Twice" - (STONE CANYON / FRONTIERS) -
Dokładnie dwadzieścia lat temu ,młodzi wówczas panowie, Matthew oraz Gunnar Nelsonowie opublikowali debiutancką płytę "After The Rain", którą nieżle zamieszali na pop-rockowym rynku . Piosenka "(Can't Live Without Your) Love And Affection" byla hitem po obu stronach Atlantyku, nawet w Polsce. Dla przypomnienia, bracia Nelson to synowie nieżyjącego ,już od ćwierć wieku, słynnego piosenkarza r'n'rollowego Rickiego Nelsona, którzy poszli w ślady ojca, lecz z nieco inną muzyką. Mimo to, utalentowani, zarówno jako kompozytorzy, śpiewacy oraz instrumentaliści, posiedli lekkość tworzenia melodyjnych piosenek, przyozdobionych nutką słodkiego amerykańskiego rocka. Ponieważ póżniejsze albumy z lat 90-tych nie cieszyły się wielkim wzięciem, panowie zamilkli na dłuższy czas, i mniej więcej od ok. 10 lat w ogóle nie było o nich słychać. Do dziś. Zebrali się w sobie, skorzystali z usług kilku sesyjnych muzyków, w tym także samego Steve'a Lukathera, ex-gitarzysty TOTO, który zagrał tutaj w jednym utworze, i nagrali nowych 12 piosenek. Zmienił się także image braci Nelson, otóż widać, że spędzili trochę czasu na siłowni i w klubach odnowy, u fryzjera (ścięte długie włosy, teraz na żeliku podczesane pod górę), do tego czarne t-shirty, jeansy z wyreżyserowanymi strzępami i dziurami, itd.. Słowem świeżość i nowoczesność. Ale czy też tak jest w muzyce? Tutaj większych zmian nie zauważam, ale to może i dobrze. Trudno wyobrazić sobie, by panowie Nelson zaczęli grać hard core, grind core czy inne paskudztwo. Grają to co dwadzieścia lat temu, czyli melodyjne piosenki z chóralnymi refrenami, ładnymi akompaniującymi gitarami, itd. Szkoda, że brakuje jakiś szczególnie zapamiętywalnych melodii czy fajnych motywów. Słychać dobrą produkcję, aranżacje, a także wykonawstwo, z tym że, to nie zaleta, tylko standard. W sumie, miła płyta, jednak ataku serca nie wywołuje.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
Dokładnie dwadzieścia lat temu ,młodzi wówczas panowie, Matthew oraz Gunnar Nelsonowie opublikowali debiutancką płytę "After The Rain", którą nieżle zamieszali na pop-rockowym rynku . Piosenka "(Can't Live Without Your) Love And Affection" byla hitem po obu stronach Atlantyku, nawet w Polsce. Dla przypomnienia, bracia Nelson to synowie nieżyjącego ,już od ćwierć wieku, słynnego piosenkarza r'n'rollowego Rickiego Nelsona, którzy poszli w ślady ojca, lecz z nieco inną muzyką. Mimo to, utalentowani, zarówno jako kompozytorzy, śpiewacy oraz instrumentaliści, posiedli lekkość tworzenia melodyjnych piosenek, przyozdobionych nutką słodkiego amerykańskiego rocka. Ponieważ póżniejsze albumy z lat 90-tych nie cieszyły się wielkim wzięciem, panowie zamilkli na dłuższy czas, i mniej więcej od ok. 10 lat w ogóle nie było o nich słychać. Do dziś. Zebrali się w sobie, skorzystali z usług kilku sesyjnych muzyków, w tym także samego Steve'a Lukathera, ex-gitarzysty TOTO, który zagrał tutaj w jednym utworze, i nagrali nowych 12 piosenek. Zmienił się także image braci Nelson, otóż widać, że spędzili trochę czasu na siłowni i w klubach odnowy, u fryzjera (ścięte długie włosy, teraz na żeliku podczesane pod górę), do tego czarne t-shirty, jeansy z wyreżyserowanymi strzępami i dziurami, itd.. Słowem świeżość i nowoczesność. Ale czy też tak jest w muzyce? Tutaj większych zmian nie zauważam, ale to może i dobrze. Trudno wyobrazić sobie, by panowie Nelson zaczęli grać hard core, grind core czy inne paskudztwo. Grają to co dwadzieścia lat temu, czyli melodyjne piosenki z chóralnymi refrenami, ładnymi akompaniującymi gitarami, itd. Szkoda, że brakuje jakiś szczególnie zapamiętywalnych melodii czy fajnych motywów. Słychać dobrą produkcję, aranżacje, a także wykonawstwo, z tym że, to nie zaleta, tylko standard. W sumie, miła płyta, jednak ataku serca nie wywołuje.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
BACHMAN & TURNER - "Bachman & Turner" - (2010) -
BACHMAN & TURNER - "Bachman & Turner" - (RBE Music / Fontana) -
Kiedyś byli kwartetem i nazywali się BACHMAN-TURNER OVERDRIVE, teraz dwóch liderów tej kanadyjskiej legendy rocka, wokalista i gitarzysta Randy Bachman oraz wokalista i basista C.F.Turner zaprosili do współpracy pięciu muzyków i wskrzesili dawną nazwę, z tym że już jako BACHMAN & TURNER. Ta niezwykle zasłużona na amerykańskim rynku grupa złote lata przeżywała w pierwszej połowie lat 70-tych, znajdując się w czołówce zespołów od solidnego łojenia, lecz z wpływami bluesa, country czy rock'n'rolla. Na szczególną uwagę zasługuje ich trzeci album "Not Fragile" z 1974 roku, który zdobył wówczas szczyt Bilboardu. To z niego pochodzi słynny mega przebój "You Ain't Seen Nothin' Yet", który sławę zdobył także i w Europie, dochodząc np. w Anglii do 2 miejsca wśród najlepiej sprzedających się singli. Ale na "Not Fragile" były równie wspaniałe kompozycje, jak np. "tytułowa" czy "Rock Is My Life, And This Is My Song". Zresztą co tu dużo gadać, był to kapitalny album i już. W tym okresie Bachmani w ogóle grali jak natchnieni i pierwsze pięć płyt można polecić w ciemno. Tak samo jak najnowszy, znakomity! album, zatytułowany skromnie "Bachman & Turner". Zupełnie jakby się czas zatrzymał, a raczej cofnął do tamtej epoki. Kapitalne stare patenty, zarówno brzmieniowe jak i kompozycyjne, wręcz zalewają nasze uszy od początkowego mocnego "Rollin' Along", a na finałowym "Repo Man" kończąc. Może trudno w to będzie niejednemu uwierzyć, ale nie ma na tej płycie nawet przeciętnego momentu. Słucham jej z zaczerwienionymi policzkami i jest to najprzyjemniejsze ,co mogło mnie spotkać po niemal zupełnie zapomnianej legendzie rocka. W Polsce euforii raczej z powodu tej płyty nie będzie, ale Kanadyjczycy i Amerykanie oszaleją. Jeśli lubicie stare CCR, Lynyrd Skynyrd, Doobie Brothers, Allman Brothers, Bad Company, Guess Who, itp... solidne rockowe granie, ten album jest obowiązkiem, jak amen w pacierzu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Kiedyś byli kwartetem i nazywali się BACHMAN-TURNER OVERDRIVE, teraz dwóch liderów tej kanadyjskiej legendy rocka, wokalista i gitarzysta Randy Bachman oraz wokalista i basista C.F.Turner zaprosili do współpracy pięciu muzyków i wskrzesili dawną nazwę, z tym że już jako BACHMAN & TURNER. Ta niezwykle zasłużona na amerykańskim rynku grupa złote lata przeżywała w pierwszej połowie lat 70-tych, znajdując się w czołówce zespołów od solidnego łojenia, lecz z wpływami bluesa, country czy rock'n'rolla. Na szczególną uwagę zasługuje ich trzeci album "Not Fragile" z 1974 roku, który zdobył wówczas szczyt Bilboardu. To z niego pochodzi słynny mega przebój "You Ain't Seen Nothin' Yet", który sławę zdobył także i w Europie, dochodząc np. w Anglii do 2 miejsca wśród najlepiej sprzedających się singli. Ale na "Not Fragile" były równie wspaniałe kompozycje, jak np. "tytułowa" czy "Rock Is My Life, And This Is My Song". Zresztą co tu dużo gadać, był to kapitalny album i już. W tym okresie Bachmani w ogóle grali jak natchnieni i pierwsze pięć płyt można polecić w ciemno. Tak samo jak najnowszy, znakomity! album, zatytułowany skromnie "Bachman & Turner". Zupełnie jakby się czas zatrzymał, a raczej cofnął do tamtej epoki. Kapitalne stare patenty, zarówno brzmieniowe jak i kompozycyjne, wręcz zalewają nasze uszy od początkowego mocnego "Rollin' Along", a na finałowym "Repo Man" kończąc. Może trudno w to będzie niejednemu uwierzyć, ale nie ma na tej płycie nawet przeciętnego momentu. Słucham jej z zaczerwienionymi policzkami i jest to najprzyjemniejsze ,co mogło mnie spotkać po niemal zupełnie zapomnianej legendzie rocka. W Polsce euforii raczej z powodu tej płyty nie będzie, ale Kanadyjczycy i Amerykanie oszaleją. Jeśli lubicie stare CCR, Lynyrd Skynyrd, Doobie Brothers, Allman Brothers, Bad Company, Guess Who, itp... solidne rockowe granie, ten album jest obowiązkiem, jak amen w pacierzu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
środa, 24 listopada 2010
ALPHAVILLE - "Catching Rays On Giant" - (2010) -
ALPHAVILLE - "Catching Rays On Giant" - (MAGIC RECORDS) -
Nie będę pytać, czy znacie "Forever Young" lub "Sounds Like A Melody", bo takie pytania brzmią po prostu głupio. Każdy zna! A jeśli przypadkiem ktoś właśnie mruczy pod nosem: "ojej, a ja nie znam", to niech siedzi cicho i się nie przyznaje. Chociaż, może i zbyt dużo wymagam, przecież u Karola Strassburgera w "Familiadzie" dziesięciu uczestników nie potrafi wymienić pięciu tytułów jakichkolwiek piosenek The Beatles czy Elvisa Presleya. Może zatem delikatnie napomknę, iż płyta "Forever Young" niemieckiego wówczas trio Alphaville, była jedną z najchętniej kupowanych płyt 1984 roku, a i po jego upływie także! Do tego w/w piosenki, a także "Big In Japan" czy "The Jet Set" biły rekordy popularności na parkietach tanecznych, w programach radiowych i TV i ukształtowały dobre gusta na wartość piosenki pop na długie lata. I choć następna, także piękna, płyta "Afternoons in Utopia" (1986) już nie rozpaliła tak serc fanów, jak debiut, to godnie ją kontynuowała. Przyznam, że choć śledziłem i póżniejsze poczynania zespołu, jak i także solowe dokonania Martina Golda, to nigdy potem nie doświadczyłem już wielkiego zachwytu muzyką Alphaville. Jednak na wieść o wielkim powrocie po prawie trzynastu latach ucieszyłem się. Ale z umiarem. Byłem przede wszystkim ciekaw, na co stać dzisiejszy już kwartet! o lubianej nazwie, w którym liczy się niestety już tylko nazwisko lidera. Przesłuchałem płytę raz, dwa, ale przy trzecim kontakcie poczułem że wciąż słucham jakiegoś miałkiego popu, z tym obrzydliwym lukrem, jaki preferują te wszystkie radia, atakujące nachalnie w sklepach, taksówkach i cholera wie jeszcze gdzie. Gdy po kilku dniach dowiedziałem się, co wybrano na singla ("I Die For You Today"), po prostu oniemiałem!. Panowie od promocji, czy wy już kompletnie straciliście słuch? Jeden z największych koszmarków ma pokazywać ludziom walory tego, i tak nieudanego, albumu. Są tutaj co najmniej ze dwa, trzy nagrania lepsze. Na p;rzykład : "Heaven On Earth (The Things We've Got To Do)" lub "The Deep". Oba należą do kategorii piosenki nastrojowej. Niezłe wrażenie pozostawia jeszcze bardzo melodyjny,dynamiczny i przebojowy zarazem "Song For No One" - który na zachętę otwiera album i rozbudza nadzieje. Na siłę można pochwalić jeszcze finałowy, nieco ckliwy "Miracle Healing", z tym, że to już trochę na siłę, szczególnie z uwagi na chór przypominający kolędowanie w jakiejś nowoorleańskiej kaplicy. O reszcie proponuję najlepiej szybko zapomnieć, by nie burzyć dawnej chwały zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Nie będę pytać, czy znacie "Forever Young" lub "Sounds Like A Melody", bo takie pytania brzmią po prostu głupio. Każdy zna! A jeśli przypadkiem ktoś właśnie mruczy pod nosem: "ojej, a ja nie znam", to niech siedzi cicho i się nie przyznaje. Chociaż, może i zbyt dużo wymagam, przecież u Karola Strassburgera w "Familiadzie" dziesięciu uczestników nie potrafi wymienić pięciu tytułów jakichkolwiek piosenek The Beatles czy Elvisa Presleya. Może zatem delikatnie napomknę, iż płyta "Forever Young" niemieckiego wówczas trio Alphaville, była jedną z najchętniej kupowanych płyt 1984 roku, a i po jego upływie także! Do tego w/w piosenki, a także "Big In Japan" czy "The Jet Set" biły rekordy popularności na parkietach tanecznych, w programach radiowych i TV i ukształtowały dobre gusta na wartość piosenki pop na długie lata. I choć następna, także piękna, płyta "Afternoons in Utopia" (1986) już nie rozpaliła tak serc fanów, jak debiut, to godnie ją kontynuowała. Przyznam, że choć śledziłem i póżniejsze poczynania zespołu, jak i także solowe dokonania Martina Golda, to nigdy potem nie doświadczyłem już wielkiego zachwytu muzyką Alphaville. Jednak na wieść o wielkim powrocie po prawie trzynastu latach ucieszyłem się. Ale z umiarem. Byłem przede wszystkim ciekaw, na co stać dzisiejszy już kwartet! o lubianej nazwie, w którym liczy się niestety już tylko nazwisko lidera. Przesłuchałem płytę raz, dwa, ale przy trzecim kontakcie poczułem że wciąż słucham jakiegoś miałkiego popu, z tym obrzydliwym lukrem, jaki preferują te wszystkie radia, atakujące nachalnie w sklepach, taksówkach i cholera wie jeszcze gdzie. Gdy po kilku dniach dowiedziałem się, co wybrano na singla ("I Die For You Today"), po prostu oniemiałem!. Panowie od promocji, czy wy już kompletnie straciliście słuch? Jeden z największych koszmarków ma pokazywać ludziom walory tego, i tak nieudanego, albumu. Są tutaj co najmniej ze dwa, trzy nagrania lepsze. Na p;rzykład : "Heaven On Earth (The Things We've Got To Do)" lub "The Deep". Oba należą do kategorii piosenki nastrojowej. Niezłe wrażenie pozostawia jeszcze bardzo melodyjny,dynamiczny i przebojowy zarazem "Song For No One" - który na zachętę otwiera album i rozbudza nadzieje. Na siłę można pochwalić jeszcze finałowy, nieco ckliwy "Miracle Healing", z tym, że to już trochę na siłę, szczególnie z uwagi na chór przypominający kolędowanie w jakiejś nowoorleańskiej kaplicy. O reszcie proponuję najlepiej szybko zapomnieć, by nie burzyć dawnej chwały zespołu.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
KIM WILDE - "Come Out And Play" - (2010) -
KIM WILDE - "Come Out And Play" - (SONY MUSIC) -
Zawsze piękna, dostojna i elegancka , z tym jedynym, w swojej barwie, głosem. Jakby z lekka zakatarzonym, ale jakże ujmującym i seksownym. Po prostu Kim Wilde. Działała na zmysły 30 lat temu, działa tak samo i dziś. To taki rodzaj kobiety, która się nie starzeje, a nawet jeśli proza życia spróbuje dorzucić jej kilka zmarszczek, to jej twarzy dodadzą one tylko powabu. Co prawda, minęły już dawno czasy, gdy piosenki boskiej Kim okupowały listy przebojów, a każda jej płyta pokrywała się zlotem lub platyną, ale Artystka zdaje sobie z tego sprawę i nie pcha się namolnie do dzisiejszego showbusinessu, ale i potrafi z niego nie wypaść. Robi swoje, powoli, za to wie czego chce. Entuzjastów Jej muzyki wciąż nie brakuje, a przez te wszystkie lata kariery udowodniła, że nie jest gwiazdą jednego sezonu i na estradzie wciąż powiewa młodzieńczym temperamentem. Wydana niedawno nowa płyta "Come Out And Play" przynosi trzynaście piosenek. Zazwyczaj pogodnych, zdynamizowanych i nowocześnie opracowanych, głównie na instrumenty elektroniczne, ale i także z udziałem gitar, perkusji czy basu. W dwóch piosenkach pojawiły się także dwie dawne świetności muzyki pop, Glenn Gregory - wokalista grupy Heaven 17 oraz Nik Kershaw. Dzięki nim przenosimy się myślami do lat 80-tych, bowiem duchem jesteśmy w XXI wieku i nowocześnie brzmiących kompozycjach. Chwyciło mnie kilka piosenek, np. "King Of The World", która otwiera album, a także wprowadza nas do krainy chwytliwych melodii. Nie mniejszym urokiem jawią się przebojowa "I Want What I Want" czy nastrojowa "Loving You More", gdzie szczególnie przypomniała mi się przepiękna płyta "Close" (1988). Nie chcę popadać w przesadny zachwyt, bowiem nie wszystkie piosenki poruszają tutaj umysł i ciało tak samo, ale to dobrze, artystce zależało na dziele urozmaiconym i takie w nasze ręce oddała. Może ktoś inny właśnie zachwyci się innymi piosenkami od niżej podpisanego. Reasumując, cieszy dobra forma ślicznej Kim, która wciąż nie powiedziała ostatniego słowa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Zawsze piękna, dostojna i elegancka , z tym jedynym, w swojej barwie, głosem. Jakby z lekka zakatarzonym, ale jakże ujmującym i seksownym. Po prostu Kim Wilde. Działała na zmysły 30 lat temu, działa tak samo i dziś. To taki rodzaj kobiety, która się nie starzeje, a nawet jeśli proza życia spróbuje dorzucić jej kilka zmarszczek, to jej twarzy dodadzą one tylko powabu. Co prawda, minęły już dawno czasy, gdy piosenki boskiej Kim okupowały listy przebojów, a każda jej płyta pokrywała się zlotem lub platyną, ale Artystka zdaje sobie z tego sprawę i nie pcha się namolnie do dzisiejszego showbusinessu, ale i potrafi z niego nie wypaść. Robi swoje, powoli, za to wie czego chce. Entuzjastów Jej muzyki wciąż nie brakuje, a przez te wszystkie lata kariery udowodniła, że nie jest gwiazdą jednego sezonu i na estradzie wciąż powiewa młodzieńczym temperamentem. Wydana niedawno nowa płyta "Come Out And Play" przynosi trzynaście piosenek. Zazwyczaj pogodnych, zdynamizowanych i nowocześnie opracowanych, głównie na instrumenty elektroniczne, ale i także z udziałem gitar, perkusji czy basu. W dwóch piosenkach pojawiły się także dwie dawne świetności muzyki pop, Glenn Gregory - wokalista grupy Heaven 17 oraz Nik Kershaw. Dzięki nim przenosimy się myślami do lat 80-tych, bowiem duchem jesteśmy w XXI wieku i nowocześnie brzmiących kompozycjach. Chwyciło mnie kilka piosenek, np. "King Of The World", która otwiera album, a także wprowadza nas do krainy chwytliwych melodii. Nie mniejszym urokiem jawią się przebojowa "I Want What I Want" czy nastrojowa "Loving You More", gdzie szczególnie przypomniała mi się przepiękna płyta "Close" (1988). Nie chcę popadać w przesadny zachwyt, bowiem nie wszystkie piosenki poruszają tutaj umysł i ciało tak samo, ale to dobrze, artystce zależało na dziele urozmaiconym i takie w nasze ręce oddała. Może ktoś inny właśnie zachwyci się innymi piosenkami od niżej podpisanego. Reasumując, cieszy dobra forma ślicznej Kim, która wciąż nie powiedziała ostatniego słowa.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
wtorek, 23 listopada 2010
MAIRE BRENNAN, Poznań, Fara, ul. Gołębia 1, 30 listopada (wtorek) 2010
Od dziś za tydzień, co będzie? No właśnie. Doczekać się już nie mogę. Przyjedzie na koncert do Poznania Maire Brennan (Moya Brennan) - ex-wokalistka grupy Clannad. Trasa nazywa się "An Irish Christmas Tour", ale z tego co wiem, nie tylko Maire zaśpiewa piosenki świąteczne, ponoć szykuje jakieś niespodzianki z dawnych klasyków. Podobno bilety na poznański koncert sprzedały się najlepiej i praktycznie zostały już wyprzedane !!! Cieszy mnie to, bałem się, że może zaświecić pustkami, a Nawiedzony żle by się z tym czuł. Niemniej, kto nie ma ,niech szuka !!! Może ktoś, gdzieś, coś, ...jeszcze się znajdzie. Polecam stronę dystrybutora biletów, ktoś mi szepnął, że posiadają kilka awaryjnych biletów. www.eventim.pl
poniedziałek, 22 listopada 2010
Wodzu, że cię PISzczel nie rozboli
Zobaczyć zawiedzioną i przegraną twarz wodza Jarosława.
B E Z CE N N E !!!! :-)
Ojej, przecież znowu go oszukano, kilku rycerzy odeszło tuż przed wyborami, co rzecz jasna pogorszyło wynik, tej bezsprzecznej oazy dobrobytu i prawdomówności.
Nie martwmy się jednak, na pewno Wódz zbierze ponownie owieczki i barany do kupy. Ich bekanie odbije się czkawką z Krakowskiego Przedmieścia, szybciej niż myślimy.
Wodzu:
"Głupota nie zawsze czyni złym,
a złość zawsze czyni głupim"
(FRANCOISE SAGAN)
B E Z CE N N E !!!! :-)
Ojej, przecież znowu go oszukano, kilku rycerzy odeszło tuż przed wyborami, co rzecz jasna pogorszyło wynik, tej bezsprzecznej oazy dobrobytu i prawdomówności.
Nie martwmy się jednak, na pewno Wódz zbierze ponownie owieczki i barany do kupy. Ich bekanie odbije się czkawką z Krakowskiego Przedmieścia, szybciej niż myślimy.
Wodzu:
"Głupota nie zawsze czyni złym,
a złość zawsze czyni głupim"
(FRANCOISE SAGAN)
czwartek, 18 listopada 2010
21.11.2010 - niedziela - NAWIEDZONE STUDIO - od godz. 21.00
Krzysiek Ranus w najbliższą niedzielę nie będzie mógł poprowadzić swojego programu "Blues Ranus", w związku z czym poprosił mnie o zastępstwo. Zatem w radio będę już od godz. 21-szej. Aby tradycji stało się zadość, "Ranusowa" godzina będzie jak najbardziej bluesowa!
Zapraszam gorąco!
Zapraszam gorąco!
Skreślajcie mądrze, niech wam ręka nie drgnie
Do wyborów samorządowych pozostały ledwie trzy dni. Dla jednych to niewiele znaczące roszady własnego podwórka, dla drugich zaś, bitwa o czołówkę miast w Polsce lub szansa na ich dogonienie, a także na owe perspektywy. Trudno by z Poznania uczynić Kraków, lecz wcale nie musimy być np. za Wrocławiem,z tym że piękny stadion to nie wszystko. Potrzebna jest odwaga, mądrość, decyzje, konsekwencje w działaniu, itd.. Warto dążyć do bycia europejską stolicą kultury, rozrywki,..., bo w tym wzięły nas o całą długość miejscowości, często prowincjonalne i takie, których do niedawna z kłopotami wielu odszukiwało na mapie. Dlatego decyzja jest w Waszych rękach. Skreślajcie mądrze. Nie powiem, że zgodnie z sumieniem, gdyż to nie zawsze idzie w parze z rozumem.
Ktoś kiedyś powiedział:
"Bóg nie ma głupcom za złe,
że się nie uczą,
lecz ma za złe mądrym,
że nie uczą głupców"
Ktoś kiedyś powiedział:
"Bóg nie ma głupcom za złe,
że się nie uczą,
lecz ma za złe mądrym,
że nie uczą głupców"
wtorek, 16 listopada 2010
BRYAN FERRY - "Olympia" - (2010) -
BRYAN FERRY - "Olympia" - (Dene Jesmond Enterprises / VIRGIN) -
Niech mi ktoś wytłumaczy, jak to jest, że 25 lat temu, gdy Bryan Ferry realizował tak lubiane (a sprzedane wówczas w ogromnych nakładach) powszechnie albumy, jak: "Boys And Girls" (1985) czy "Bete Noire" (1987), wszystko i pod każdym względem było perfect, a dlaczego, że tak w tym zdaniu wielokrotnie złożonym, zapytam, jego najnowsza "Olympia" jest tak bezbarwna, jałowa i nudna zarazem? Spójrzcie tylko na listę gości, na te elektryzujące nazwiska: David Gilmour, Phil Manzanera, Flea, Brian Eno, Groove Armada, Robin Trower,... Wystarczy? A jeszcze podstawowi gracze, np: Marcus Miller, Nile Rodgers czy Andy Newmark. Po tak obszernej liście płac spodziewać by się można cudów ,na miarę w/w dzieł, albo przynajmniej niewiele im ustępującemu. Przepraszam, ale albo moje uszy przechodzą kryzys wieku niebezpiecznie póżno-średniego, albo mnogość instrumentów która została podana w książeczce do tego wydawnictwa, jest na wyrost. Gdzie tutaj są po trzy gitary, dwa-trzy basy, itd..., skoro z większości kompozycji bije zamulające ups i ups! Napakował Ferry tej elektroniki aż do przesady. Zemdlić może. Zamiast kolejnego subtelnego dzieła, otrzymujemy ciężko strawną potrawę, gdzie nawet najlepsze kompozycje, typu "Me Oh My", czy klasyk Tima Buckleya "Song To The Siren" - oba zagrane w towarzystwie D.Gilmoura, na starszych albumach, byłyby tylko wypełniaczami. Teraz muszą lśnić pełnym blaskiem, pośród zgniłych jabłek w sadzie. Najpiękniejszym fragmentem albumu jest "Reason Or Rhyme", gdzie romantycznym nutom i temu rozmarzonemu wibrującemu głosowi Ferry'ego towarzyszy fortepian, niemal wyciągnięty z czasów "Avalon". Tylko tyle, albo aż tyle, bo co dopiero by było, gdyby Artysta w całości podtruł nas takimi straszydełkami w stylu "Shameless" (z projektu Groove Armada). Jak na XXI wiek, może i ta płyta spełnia swoje oczekiwania, ja jednak pamiętam dobre czasy. Pochodzę z jednego z najlepszych roczników dla rozwoju muzyki, i w tzw. "moich czasach" taka fuszera by nie przeszła.
P.S. Album wydano w standardowej wersji 10-utworowej , limitowanej ,w okazałym digibooku, 12-utworowej (mamy tutaj całkiem ładną kompozycję "One Night") z dodatkowym DVD, dokumentującym przebieg pracy nad tymże albumem. Ukazał się także super box , z m.in. dodatkowym CD, na którym sa ponoć wczesne wersje tych utworów. Piszę ponoć, bowiem nie planuję dostąpienia jego zaszczytu. I tak dostąpiłem go aż nadto
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Niech mi ktoś wytłumaczy, jak to jest, że 25 lat temu, gdy Bryan Ferry realizował tak lubiane (a sprzedane wówczas w ogromnych nakładach) powszechnie albumy, jak: "Boys And Girls" (1985) czy "Bete Noire" (1987), wszystko i pod każdym względem było perfect, a dlaczego, że tak w tym zdaniu wielokrotnie złożonym, zapytam, jego najnowsza "Olympia" jest tak bezbarwna, jałowa i nudna zarazem? Spójrzcie tylko na listę gości, na te elektryzujące nazwiska: David Gilmour, Phil Manzanera, Flea, Brian Eno, Groove Armada, Robin Trower,... Wystarczy? A jeszcze podstawowi gracze, np: Marcus Miller, Nile Rodgers czy Andy Newmark. Po tak obszernej liście płac spodziewać by się można cudów ,na miarę w/w dzieł, albo przynajmniej niewiele im ustępującemu. Przepraszam, ale albo moje uszy przechodzą kryzys wieku niebezpiecznie póżno-średniego, albo mnogość instrumentów która została podana w książeczce do tego wydawnictwa, jest na wyrost. Gdzie tutaj są po trzy gitary, dwa-trzy basy, itd..., skoro z większości kompozycji bije zamulające ups i ups! Napakował Ferry tej elektroniki aż do przesady. Zemdlić może. Zamiast kolejnego subtelnego dzieła, otrzymujemy ciężko strawną potrawę, gdzie nawet najlepsze kompozycje, typu "Me Oh My", czy klasyk Tima Buckleya "Song To The Siren" - oba zagrane w towarzystwie D.Gilmoura, na starszych albumach, byłyby tylko wypełniaczami. Teraz muszą lśnić pełnym blaskiem, pośród zgniłych jabłek w sadzie. Najpiękniejszym fragmentem albumu jest "Reason Or Rhyme", gdzie romantycznym nutom i temu rozmarzonemu wibrującemu głosowi Ferry'ego towarzyszy fortepian, niemal wyciągnięty z czasów "Avalon". Tylko tyle, albo aż tyle, bo co dopiero by było, gdyby Artysta w całości podtruł nas takimi straszydełkami w stylu "Shameless" (z projektu Groove Armada). Jak na XXI wiek, może i ta płyta spełnia swoje oczekiwania, ja jednak pamiętam dobre czasy. Pochodzę z jednego z najlepszych roczników dla rozwoju muzyki, i w tzw. "moich czasach" taka fuszera by nie przeszła.
P.S. Album wydano w standardowej wersji 10-utworowej , limitowanej ,w okazałym digibooku, 12-utworowej (mamy tutaj całkiem ładną kompozycję "One Night") z dodatkowym DVD, dokumentującym przebieg pracy nad tymże albumem. Ukazał się także super box , z m.in. dodatkowym CD, na którym sa ponoć wczesne wersje tych utworów. Piszę ponoć, bowiem nie planuję dostąpienia jego zaszczytu. I tak dostąpiłem go aż nadto
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
poniedziałek, 15 listopada 2010
Kraj Dla Idiotów, czyli Ustawa Antynikotynowa
Nie zazdroszczę palaczom papierosów. Nadeszły ciężkie dni, a w zasadzie lata. Wprowadzono znaczące ograniczenia, a raczej odsunięto tych ludzi na margines. Co prawda od przyjemnego dymka snującego się z papierosa jestem już wyzwolony od 1,5 roku, i kompletnie mnie do niego nie ciągnie, to jednak żal mi się zrobiło moich niedawnych kolegów i koleżanek. Wiem jak ohydnie smakuje papieros przed obiadem, ale wiem jak cudownie po kolacji, że o jego walorach po szklaneczce "szkockiej" już nawet nie wspomnę. Sprawa ma się na kilka sposobów, ale wszak wiadomo, że punkt myślenia zależy od punktu siedzenia. Na zdrowiu zyskają barmani i kelnerzy, ale gdybym palił, miałbym w nosie, by wejść dzisiaj do pubu na drinka, skoro po nim nie wolno puścić dymka. Jaki sens mają dzisiaj knajpy i puby. Żadnego !!! Nie dajcie się !!! Po co za drinka ze szkockiej i coli płacić w pubie 25-30 zł, gdzie złotego napoju jest tyle co kot napłakał, jak za drugie tyle macie całą butelkę !!!, a na fajeczkę ,by nie zasmrodzić mieszkania, zawsze można wyjść na balkon. Państwo Polskie usunęło Was na boczny tor, a przecież z Was żyje. Zbuntujcie się. Zróbcie akcję i nie kupcie w całym kraju przez kilka dni ani jednej paczki papierosów, wysuwając postulaty: "my Polacy wracamy z dymkiem, albo Was z nim puścimy". Gdy państwo nie zarobi ani grosza na akcyzie będzie musiało sięgnąć do kieszeni abstynenckich podatników, a ci by nie płacić, szybko zgodzą się na podtruwanie na przystankach tramwajowych, restauracjach, a nawet przychodniach lekarskich (jak w latach 60-tych). Z ludzi można ulepić bezmyślną glajdę , która kupi wszystko , co góra umiejętnie narzuci. Właśnie od lat wmawia się ludziom na całym świecie, że papieroski szkodzą bardziej niż spaliny z rur wydechowych lub owoce i warzywa z przydrożnych sadów. Doszło do idiotyzmu, że przechodząc obok abstynenta z papierosem, ten dostaje kaszlu lub mdleje, a smrodzący obok gruchot przywieziony ze złomowiska z Niemiec daje mu aromat a'la Pierre Cardin. We wszystko można uwierzyć, tak samo jak i to, że wszystko można ludziom wmówić. Kwestia nacisku. Kiedy do wyborów daleko, to sekta Kaczyńskiego i Ziobry ma poparcie kilkunastoprocentowe, ale im bliżej rozwiązania, tym przytłaczająca ilość spotów i reklam, wmówi niezdecydowanym, ze te karykatury chcą dobrze dla nas. Podobało mi się jak ostatnio Krzysztof Materna powiedział coś w stylu, że głosować na PiS to tak jakby nie szanować własnego kraju. Mądra głowa to i mądre rzeczy mówi. Tak Panie Krzysztofie, zgadzam się i "piątkę" przybijam. Gdybym mógł się dobrze sztachnąć , to wiem kogo bym z dymem puścił. Oczywiście wiem, że to nie oni o tym głównie zdecydowali, ale ponarzekać, jak typowemu Polakowi, to kto mi zabroni.
Ceniony przeze mnie Artur Andrus napisał Kiedyś:
"Napijcie się chłopcy mleka,
Stoi na półce z miodem,
Zajmijcie się chłopcy sobą...
Po co od razu narodem?"
Ceniony przeze mnie Artur Andrus napisał Kiedyś:
"Napijcie się chłopcy mleka,
Stoi na półce z miodem,
Zajmijcie się chłopcy sobą...
Po co od razu narodem?"
sobota, 13 listopada 2010
KINGS OF LEON - "Come Around Sundown" - (2010) -
KINGS OF LEON - "Come Around Sundown" - (RCA RECORDS / SONY) -
Do pewnego momentu KINGS OF LEON byli po prostu takim sobie zespołem, jednym z wielu na współczesnej scenie rocka, że tak powiem, alternatywnego. Nigdy nie grali wielkiej i rozpierającej dech w piersiach muzyki, ale zupełnie niespodziewanie w 2008 roku udało im się zrealizować całkiem miłe i w swej komercyjności, intrygujące dzieło "Only By The Night". Utwory "Sex On Fire" czy "Use Somebody" poznał cały świat. I z przeciętno-dobrego zespołu uczynił gwiazdę pierwszej wielkości. Sam podchwyciłem haczyk i katowałem tamten album tygodniami. Do teraz uważam, że utwory "Closer", "Crawl" czy "I Want You" mają w sobie jakąś niezwykłą moc. Na wieść o nowej płycie ze zniecierpliwieniem przebierałem stopami, z jednej na drugą, licząc przynajmniej na kontynuację tamtej, ale ostrząc zarazem kły na coś jeszcze lepszego. Ale cuda się zbyt często nie zdarzają. Pewnych rzeczy nie da się ,ot tak, powtórzyć, bowiem ich wyjątkowość z reguły przytrafia się raz. Nie twierdzę, że "Come Around Sundown" jest kiepską płytą. Ona po prostu mnie nie się podoba. Może za dużo oczekiwałem? Zapominając przy tym, że Kings Of Leon to tylko czterech utalentowanych młodych dżentelmenów, a nie wirtuozerski kwartet. Muzycy wrócili do prozy życia, do zwyczajności, realizując 13 kompozycji, takich do słuchania, ale nieangażujących zanadto, nie trzymających nas na siłę dłońmi wielkiej weny. Można polubić "The End", "Pyro", "The Face", "Pickup Truck", "Mary" i jeszcze kilka innych piosenek. Tak, po którejś tam próbie kilka piosenek robi się całkiem fajnych, ale maksymalnie tylko fajnych. Nic więcej. Kiedy płyta przelatuje, nie czuje się ochoty , by ponownie ją zagrać w całości, tak jak bywało to przy "Only By The Night". Za przesadne uważam entuzjastyczne recenzje "Come Around Sundown", których to namnożyło się wraz z jej ukazaniem.. Jestem pewien, że o tej płycie świat szybko zapomni, a za parę lat, gdy jakaś grupa podstarzałych dzisiejszych młodzieńców siądzie przy kolacyjce i szklance szkockiej ,na miłym spotkanku, ażeby pogadać o muzyce, to kiedy rzuci się hasło KIngs Of Leon, padnie z ust jednego z nich: pamiętasz "Only By The Night"? - to było coś !!!. Szkoda, że tak szybko coś w nich pękło.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Do pewnego momentu KINGS OF LEON byli po prostu takim sobie zespołem, jednym z wielu na współczesnej scenie rocka, że tak powiem, alternatywnego. Nigdy nie grali wielkiej i rozpierającej dech w piersiach muzyki, ale zupełnie niespodziewanie w 2008 roku udało im się zrealizować całkiem miłe i w swej komercyjności, intrygujące dzieło "Only By The Night". Utwory "Sex On Fire" czy "Use Somebody" poznał cały świat. I z przeciętno-dobrego zespołu uczynił gwiazdę pierwszej wielkości. Sam podchwyciłem haczyk i katowałem tamten album tygodniami. Do teraz uważam, że utwory "Closer", "Crawl" czy "I Want You" mają w sobie jakąś niezwykłą moc. Na wieść o nowej płycie ze zniecierpliwieniem przebierałem stopami, z jednej na drugą, licząc przynajmniej na kontynuację tamtej, ale ostrząc zarazem kły na coś jeszcze lepszego. Ale cuda się zbyt często nie zdarzają. Pewnych rzeczy nie da się ,ot tak, powtórzyć, bowiem ich wyjątkowość z reguły przytrafia się raz. Nie twierdzę, że "Come Around Sundown" jest kiepską płytą. Ona po prostu mnie nie się podoba. Może za dużo oczekiwałem? Zapominając przy tym, że Kings Of Leon to tylko czterech utalentowanych młodych dżentelmenów, a nie wirtuozerski kwartet. Muzycy wrócili do prozy życia, do zwyczajności, realizując 13 kompozycji, takich do słuchania, ale nieangażujących zanadto, nie trzymających nas na siłę dłońmi wielkiej weny. Można polubić "The End", "Pyro", "The Face", "Pickup Truck", "Mary" i jeszcze kilka innych piosenek. Tak, po którejś tam próbie kilka piosenek robi się całkiem fajnych, ale maksymalnie tylko fajnych. Nic więcej. Kiedy płyta przelatuje, nie czuje się ochoty , by ponownie ją zagrać w całości, tak jak bywało to przy "Only By The Night". Za przesadne uważam entuzjastyczne recenzje "Come Around Sundown", których to namnożyło się wraz z jej ukazaniem.. Jestem pewien, że o tej płycie świat szybko zapomni, a za parę lat, gdy jakaś grupa podstarzałych dzisiejszych młodzieńców siądzie przy kolacyjce i szklance szkockiej ,na miłym spotkanku, ażeby pogadać o muzyce, to kiedy rzuci się hasło KIngs Of Leon, padnie z ust jednego z nich: pamiętasz "Only By The Night"? - to było coś !!!. Szkoda, że tak szybko coś w nich pękło.
Andrzej Masłowski
RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - także w internecie !!!
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę o godz. 22.00
nawiedzonestudio.boo.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)